48. Putting all the Noise down (part II)

Nathaly przez resztę dnia włóczyła się między stoiskami, starając nie rzucać się zbytnio w oczy. Mimo to gotowa była przysiąc, że przynajmniej parę razy usłyszała za plecami wymowne szepty. Nic dziwnego. Felerną walkę Scizora z Golemem widziało przecież całkiem sporo osób. Chyba tylko cudem żadna z nich nie wezwała policji. Nathaly pewnie sama by tak postąpiła na ich miejscu. W końcu to, co Scizor zrobił z tym biednym Pokemonem, było istną rzezią. Miała tylko nadzieję, że Golem zdoła się jakoś wylizać... 
Do stoiska pana Courtney’a wróciła dopiero pod wieczór. Nie miała ochoty wracać wcześniej. Potrzebowała spokoju. Chciała przemyśleć wszystko w samotności, a dociekliwe pytania Abby na pewno by jej w tym nie pomogły. Kiedy jednak już tam wróciła, ze zdziwieniem stwierdziła, że Abby nie było ani przy stoisku, ani w zaparkowanej nieopodal przyczepie pana Courtney’a. Co więcej, nikt nie wiedział, dokąd właściwie mogła pójść. Od Ruby i Jasona Nathaly zdołała dowiedzieć się tylko tyle, że jej przyjaciółka miała za sobą dość intensywny dzień. 
Szukała jej później niemal godzinę, ale dopiero Raichu, której jakimś cudem udało się wpaść na trop Abby, zaprowadziła swoją trenerkę daleko poza ostatnie stoiska, nieopodal czegoś, co wyglądało na stare, porzucone gospodarstwo, a raczej jego pozostałości. Mała, drewniana chatka zdążyła rozsypać się już zupełnie pod nieubłaganym naporem czasu. Sporo od niej większa stodółka ciągle dzielnie walczyła o przetrwanie, pewnie dlatego, że jej ściany były murowane, a jedynie dach pozarywał się w kilku miejscach. To właśnie tam, na ułożonej niedbale stercie starych desek, siedziała Abby. Podpierała o kolana ukrytą w dłoniach twarz i… płakała cicho? 
– Abby? Ty płaczesz? – zapytała Nathaly, podchodząc do niej niepewnie. Nie doczekawszy się odpowiedzi, spojrzała na siedzącego obok dziewczynki Sentreta, który tylko rozłożył bezradnie łapki. – Hej, co się dzieje? Boli cię coś? Powiedz, proszę? 
Abby potrząsnęła lekko głową i wytarła nadgarstkiem mokre od łez policzki. Jeszcze przez kilka sekund chlipała cicho we własne kolana, aż wreszcie wydusiła niewyraźnie: 
– Jestem beznadziejną trenerką. 
Nadal niewiele rozumiejąc z całej tej sytuacji, Nathaly kucnęła przed przyjaciółką, zrównując swoją twarz z jej zapłakaną buźką. Skąd nagle taka akcja w wykonaniu Abby? To do niej zupełnie niepodobne. Przecież ona nigdy się niczym nie przejmuje, często nawet tym, czym powinna się przejmować. 
– Jason nagadał ci czegoś głupiego? – domyśliła się. 
W sumie nie znała gościa, ale już parę minut rozmowy wystarczyło jej, żeby go wyczuć. Chłopak zdecydowanie nie należał do osób empatycznych i nawet nie próbował kryć się z tym, jak mało obchodzą go zdanie czy uczucia innych. 
O dziwo jednak Abby znów zaprzeczyła ruchem głowy. 
– No to o co chodzi? – zapytała ponownie Nathaly, tym razem już naprawdę nie mając pojęcia, co mogło się stać. – Przecież wiesz, że cokolwiek to jest, mnie możesz powiedzieć – zapewniła łagodnie. 
– Jestem naprawdę beznadziejną trenerką – powtórzyła dziewczynka. Znów zrobiła długą pauzę na kilka pociągnięć nosem i dopiero potem mówiła dalej: – Zrobiłam wszystko, co mi kazali. Wszystko. Przez cały dzień wymyślali jakieś głupoty, a ja to wszystko robiłam. Najpierw przez prawie cztery godziny ćwiczyliśmy z Hoot-hootem jogę, bo Jason stwierdził, że nie ewoluuje, dopóki nie nauczy się utrzymywać równowagi, jak każdy normalny Hoot-hoot. Sunkern zeżarł dziś tyle, że ledwie mogłam go unieść. Sam nawet miał już jedzenia powyżej liści, a to chyba pierwszy raz w jego życiu, kiedy nie mógł patrzeć na karmę. Ale Ruby podejrzewała, że ma zmagazynowane za mało energii i dlatego boi się zaryzykować ewolucji. A na koniec razem z Hoppipem stoczyliśmy dwadzieścia osiem pojedynków, bo Lou, a w sumie to raczej jego tata, zasugerował, że może brakuje mu doświadczenia w walce. Dwadzieścia osiem, czaisz to? Przecież ja chyba od początku podróży nie stoczyłam tylu walk razem wziętych. I co? I nic! Moje Pokemony są wykończone, ja jestem wykończona, ale poza tym zupełnie zero efektu. Muszę być naprawdę okropną trenerką, skoro ani jeden z nich nie chce ewoluować pod moją opieką. One mnie chyba po prostu nie lubią. 
Nathaly pokręciła lekko głową, siadając obok pochlipującej przyjaciółki. Jak Abby mogła w ogóle dojść do tak absurdalnego wniosku? Przecież jej Pokemony są niczym jej chodząca charakterystyka – każdy ma w sobie coś z Abby, a raczej Abby ma w sobie coś z każdego z nich. Wystarczy tylko spojrzeć: troskliwy i opiekuńczy Sentret, który, choć najczęściej pada ofiarą szalonych pomysłów Abby, mimo wszystko pozostaje jej wierny; Hoppip, pewny siebie do bólu, niezależnie od sytuacji; Hoot-hoot, chodząca katastrofa, która potyka się o własne nogi i żarłoczny leniuszek Sunkern. Przecież, gdyby złożyć to wszystko do kupy, wychodzi Abby jak malowana. I chociaż dziewczynce często zdarzało się zaniedbywać treningi swoich podopiecznych, to Nathaly i tak była zdania, że rzadko kiedy trenerowi trafiają się aż tak dopasowane pod względem charakteru Pokemony. 
Odchrząknęła cicho, odetchnęła powoli, po czym powiedziała: 
– Abby, zdajesz sobie sprawę, że Ruby, Lou i Jason są tutaj, bo starają się o pracę u pana Courtney’a? Jeżeli to, co robią z twoimi Pokemonami jest dla nich w pewnym sensie testem, to wiadomo, że każde z nich zrobi i powie wszystko, byleby tylko się wykazać. Pewnie dlatego żadne z nich nie pomyślało, że może twoje Pokemony po prostu nie chcą ewoluować bo lubią siebie takimi, jakie są i żadne zmiany nie są im do szczęścia potrzebne. 
– Myślisz? – Abby popatrzyła na przyjaciółkę zapłakanymi oczami. 
– Oczywiście. A przecież nikt nie lubi, kiedy chce się go zmienić na siłę. Ani ludzie, ani Pokemony, pamiętaj o tym. 
– Masz rację. – Dziewczynka podniosła głowę i otarła łzy z policzków, tym razem już na dobre. – Moje Pokemony są idealne takie, jakie są. W końcu to moje Pokemony – powiedziała z naciskiem. – I na pewno zdecydują się ewoluować, kiedy same stwierdzą, że są na to gotowe. A ja po prostu poczekam. 
– Tak trzymać! – Nathaly poklepała przyjaciółkę po ramieniu. – Wracam do pana Courtney’a, idziesz ze mną? 
– Za chwilę – odparła tamta, sięgając po małe, podręczne lusterko, które lubiła mieć zawsze pod ręką. Nathaly mogła widzieć ją zapłakaną, w końcu była jej najlepszą przyjaciółką, ale Abby nie chciała, żeby inni też to widzieli. – Idź sama, ja muszę się najpierw trochę ogarnąć. 
Nathaly pokiwała głową ze zrozumieniem, po czym ruszyła w drogę powrotną. 
Ledwie dotarła na miejsce, od razu zorientowała się, że na stoisku ich znajomego zrobiło się teraz całkiem tłoczno. Towary, które wystawiał pan Courtney musiały cieszyć się niemałą popularnością, bo mężczyznę otaczała spora grupka ludzi, zbita tak ciasno, że Nathaly z trudem udało się przez nią przecisnąć. Sam pan Courtney ledwie ogarniał całe to towarzystwo, dwojąc się i trojąc, żeby zadowolić każdego klienta, podać co trzeba komu trzeba i odpowiedzieć na wszystkie kierowane pod jego adresem pytania. 
– Mogę jakoś pomóc? – zawołała trenerka, przekrzykując panujący wokół zgiełk. 
W istocie, pan Courtney wyglądał, jakby przydało mu się wsparcie, a żadnego z jego ewentualnych przyszłych asystentów nie było akurat w pobliżu. Nathaly postanowiła więc, że to ona przyjdzie znajomemu z pomocą, oczywiście na miarę swoich możliwości. 
– Gdybyś była tak dobra… – Pan Courtney popatrzył na nią z wyrazem wdzięczności na twarzy. – Nakarm proszę Fifi. Nic nie jadła od śniadania. Jej karma jest w przyczepie, w zielonej puszce z czerwonym znaczkiem na wieczku. 
Dziewczyna posłusznie ruszyła po pokemonowe chrupki, ale kiedy wróciła z puszką w dłoni, zamarła na moment, niepewnie rozglądając się wokół siebie. 
– Emm… proszę pana – zapytała skołowana – gdzie ona jest? 
– Przecież mówiłem, w przyczepie, w takiej zielonej… 
– Nie, nie – przerwała mu natychmiast Nathaly. – Karmę mam, ale gdzie jest Fifi? 
Tym razem już oboje z panem Courtney’em rozglądali się panicznie na wszystkie strony. 
– Tylko nie to – jęknął bezradnie mężczyzna. – Jakim cudem ona znów mi zwiała? Przecież jeszcze pięć minut temu spała sobie w najlepsze… 
Nathaly rozłożyła ramiona. Może i Fifi rzeczywiście przed chwilą drzemała sobie spokojnie, ale fakty były nieubłagane. Teraz jej legowisko było puste. W dodatku nigdzie nie dało się dostrzec ani śladu zaginionego Vulpixa. 
– Najmocniej przepraszam – zawołał pan Courtney do hałaśliwej grupki swoich klientów – przerwa techniczna! – po czym odwrócił się do Nathaly i znacznie ciszej dodał: – Musimy ją czym prędzej znaleźć. To nie pierwszy raz, kiedy Fifi wykręca mi taki numer. Jest urocza, ale głupiutka. I zdecydowanie zbyt młoda, żeby samemu kręcić się po obcym miejscu. Na pewno lada chwila wpakuje się w jakieś kłopoty. 
Nathaly przytaknęła. 
– Rozdzielmy się – zaproponowała. – Tak będzie szybciej. 
Po czym wraz z Raichu puściła się pędem w jedną stronę, a pan Courtney pognał w przeciwną.
 
***
 
Abby osuszyła twarz, wytarła chusteczką umorusane od płaczu policzki i przygładziła rozczochrane włosy. 
– I jak? – zapytała, strzepując z tyłu szortów zmurszałe drzazgi, których nałapała całkiem sporo, siedząc na starych deskach. 
Sentret spojrzał na swoją trenerkę, po czym pisnął przekonująco, wyciągając ku niej łapkę z uniesionym kciukiem. 
– No dobra, to wracamy – zarządziła zdecydowanie. – Mam tylko nadzieję, że pan Courtney skończył już egzaminować tych swoich… Ej, chwila! A to co takiego?! 
Brązowy stworek odruchowo spojrzał w stronę, w którą wskazywała jego trenerka. A wskazywała ona na szczyt rozpadającej się stodoły, gdzie wysoko, niemal na samej górze, widniał niewielki otwór, wejście do starego gołębnika, przed którym sterczał kawałek spróchniałej belki. Na jej końcu siedział mały Pidgey, beztrosko przeczesując dziobem potargane przez wiatr, brązowe piórka. Z drugiej strony belki, z wejścia do gołębnika, wyglądał puchaty, biały łebek. 
– Fifi? A ona jak tam wlazła? – zdziwiła się Abby, ściszając głos. Nie chciała przestraszyć stworka, który czaił się i skradał, najwyraźniej próbując schwytać niczego niepodejrzewającego Pidgeya. 
Vulpix podczołgał się nieco bliżej swojej ofiary, odczekał chwilę, po czym naprężył łapki do skoku. Niestety, dokładnie w tej samej chwili Pidgey zorientował się, że coś tu nie gra i natychmiast poderwał się do lotu, mocno trzepocąc skrzydełkami. To przestraszyło Fifi, która na chwilę straciła równowagę. Ułamek sekundy wystarczył, żeby tylna łapka stworka ześlizgnęła się z belki. 
Abby pisnęła, widząc jak Pokemon omal nie spada na ziemię. Zatrzymał się tylko dzięki krótkim pazurkom, które odruchowo wbiły się w drewno na końcu belki. Nie zmieniało to jednak faktu, że Fifi wisiała parę ładnych metrów nad ziemią, skamląc żałośnie, a jej drobne łapki słabły z każdą chwilą. 
– Musimy jej pomóc! – zawołała Abby. 
Bała się nie na żarty, ale wiedziała, że nie może teraz spanikować. Rozejrzała się czym prędzej, szukając ratunku i kątem oka dostrzegła starą drabinę, której kilka szczebli ledwie trzymało się na swoim miejscu, leżącą przy ścianie stodoły i zarastającą pożółkłą trawą. 
– Powinna wytrzymać – zadecydowała bez zastanowienia, choć nie była tego zupełnie pewna. 
Co jednak miała robić? Jeśli nie zaryzykuje, Fifi spadnie i roztrzaska się o leżącą w szczycie budynku stertę polnych kamieni. 
Abby wyszarpała drabinę z chwastów, oparła o mur i jak najostrożniej zaczęła wspinać się na dach. Odetchnęła lekko schodząc z drabiny, wiedziała jednak, że najtrudniejsze jeszcze przed nią. Położyła się na brzuchu i ruszyła, powoli sunąc po kalenicy, niczym ratownik po cienkim lodzie. 
– Jeszcze kawałek… Jeszcze trochę… – mruczała, zbliżając się do szczytu. A kiedy wreszcie tam dotarła, wyciągnęła ramię w stronę wiszącej resztkami sił Fifi. – No, mała, złap się! Zaraz cię stamtąd zdejmę! 
Pokemon nie mógł jednak ani dosięgnąć jej dłoni, ani nawet oderwać łapek od belki. Jego pazurki z każdą chwilą zsuwały się coraz niżej i prawdę mało brakowało, by zsunęły się zupełnie. 
– Niedobrze – jęknęła Abby. – Musze się bardziej wysunąć… 
Łatwiej było jednak powiedzieć to, niż zrobić. Była już na samym szczycie i wyciągała ramię tak daleko, jak tylko mogła. 
Przełknęła ślinę i spojrzała w dół, na ostre krawędzie leżących pod nimi kamieni. Miała pewien pomysł, ale nie wiedziała, czy będzie wystarczająco silna, żeby się utrzymać… 
Jej rozważania przerwał paniczny skowyt Fifi, która teraz wisiała już tylko na jednej łapce, bo druga osunęła się z belki wraz ze sporym kawałkiem zmurszałego drewna, który odłamał się pod jej ciężarem. 
– No dobra… – szepnęła dziewczynka. 
Zaczepiła stopy o kalenicę, po czym powoli i ostrożnie opuściła się w dół, zwisając do góry nogami u szczytu budynku. 
– Mam cię – syknęła przez zęby, obłapiając Fifi w pół. – Tylko jak teraz wrócić na dół?… 
Spróbowała podciągnąć się na stopach, ale jej nogi okazały się zbyt słabe. W dodatku jeden z trampków ześlizgnął się z kalenicy, skutkiem czego Abby, podobnie jak wcześniej Fifi, straciła równowagę. I, podobnie jak ona, zawisła na belce, łapiąc kruszące się drewno jednym ramieniem, a drugim przytrzymując pod pachą skamlącego ze strachu Pokemona. 
– No to pięknie – stęknęła, próbując się podciągnąć. 
Niewiele to dało, poza tym, że belka zatrzeszczała żałośnie i zaczęła pękać. 
– Nie, nie, nie, nie – zawołała błagalnie Abby, czując, jak wraz z pękającym drewnem, traci punkt zaczepienia. 
Belka, jak to belka, pozostała nieczuła na jej błagania i w jednej chwili pękła do reszty. 
– Nieee!!! 
Ostatnim, co udało się zauważyć Abby, zanim runęła w dół, był błysk intensywnego, białego światła, wypływającego szeroką strugą z wejścia do gołębnika. Potem poczuła szarpnięcie i coś długiego, włochatego i przyjemnie ciepłego owinęło się niczym wąż wokół jej ramienia. Zanim jednak zdołała zorientować się w sytuacji, usłyszała czyjś krzyk. 
– Tangela, zdejmij ją, szybko! 
Zwinne, niebieskie pnącze oplotło Abby w pasie i chwilę potem obie z Fifi stanęły bezpiecznie na ziemi. 
– Wszystko w porządku? 
Dziewczynka podniosła wzrok, dysząc ciężko z nerwów i ze zmęczenia. Przed sobą zobaczyła zatroskaną twarz pana Courtney’a, który pochylał się nad nią z niedużym stworkiem, przypominającym kłębek splątanych wodorostów, siedzącym mu na ramieniu. 
– Całe szczęście – odetchnął mężczyzna. – A z tobą mam poważnie do pogadania – dodał znacznie surowiej, biorąc przestraszoną Fifi na ręce. 
– Panie Courtney, ale… co się właściwie stało? Jakim cudem… – wydukała Abby, kiedy znów była w stanie wydobyć z siebie głos. – Przecież ja… ja spadłam. 
– Prawie spadłaś – poprawił ją mężczyzna. – Na szczęście ktoś zdążył cię złapać, zanim ja i Tangela dotarliśmy na miejsce. 
– Ale… kto? 
Abby otworzyła szeroko oczy, a jej usta uchyliły się mimowolnie, kiedy spod rozwalonych drzwi stodoły wychynął smukły, długi na niemal dwa metry, pasiasty stwór o błyszczącej, gładkiej sierści i podpełzł do niej, kładąc po sobie szpiczaste uszy, z wyrazem zaniepokojenia malującym się na jasnobrązowej mordce. 
Wtedy Abby zrobiła coś, czego nie robiła nigdy wcześniej – sięgnęła po Pokedex i skierowała go na Pokemona.





– Furret, Pokemon typu normalnego, wyższa forma Sentreta. Zwinny i szybki. Znany z opiekuńczej natury – zasypiając owija długie ciało wokół swoich młodych, zapewniając im w ten sposób bezpieczeństwo. 
– Sentret… to ty? – zapytała niepewnie dziewczynka. 
Pokemon w odpowiedzi owinął się wokół niej niczym ogromna serpentyna, wtulając pysk w ramiona swojej trenerki. Abby również przytuliła go ze wszystkich sił. 
– Dziękuję ci – pisnęła mu do ucha. – Tak bardzo ci dziękuję. 
–To ja dziękuję – wtrącił pan Courtney, gładząc dłonią po puchatym łebku Fifi, która ciągle drżała ze strachu. – Wam obojgu. 
 
*** 
 
Gdy nadszedł późny wieczór i ostatni wystawcy zwijali już swoje stoiska, pan Courtney, Nathaly, Abby i reszta ich nowych znajomych postanowili uspokoić emocje, kończąc dzień kubkiem gorącej czekolady. Co prawda był to tylko tani, czekoladopodobny twór z saszetki, ale jak na tutejsze zaplecze kulinarne i tak wydawał się całkiem niezłą zdobyczą. Znalazła się nawet odgrzewana pizza, którą Ruby upolowała w jednym z food trucków. 
– Co ci strzeliło do głowy, żeby łazić po rozwalających się dachach? Mogłaś się zabić – mruknęła Nathaly, marszcząc gniewnie brwi. 
Ciągle była trochę zła, że Abby postąpiła tak ryzykownie. W głębi serca wiedziała jednak, że sama pewnie zachowałaby się podobnie i z tego powodu była z niej przeogromnie dumna. 
Tymczasem pan Courtney uznał, że to dobry czas na podsumowanie dzisiejszego dnia. 
– Taak – mruknął zamyślony – więc… tak, wydaje mi się, że już podjąłem decyzję. 
Ruby, Jason i Lou, a przede wszystkim jego ojciec, wyprostowali się na swoich miejscach, z zaciekawieniem nastawiając uszu. 
– Lou, świetny z ciebie chłopak, naprawdę. Pierre, masz przesympatycznego syna. Udał ci się dzieciak, serio. Tyle, że on wcale nie chce być hodowcą. Nawet nie udaje, że chce. A jeśli udaje, to, wybacz Lou, ale robi to bardzo nieudolnie. 
– Jak to, nie chce? Courtney, co ty wygadujesz? – uniósł się Pierre, podkręcając wąsik palcami tak energicznie, że niemal wyrwał go sobie z cebulkami. – Louigi, o co tu chodzi? 
– No, śmiało. Powiedz mu – zachęcił pan Courtney. 
– Tato, bo widzisz… Twój kolega ma rację. Ja naprawdę nie chcę być tym całym hodowcą – wydusił w końcu chłopak. 
– Nie chcesz? Ale dlaczego? – Pierre uniósł brwi, jakby naprawdę go to zdziwiło. Prawdę mówiąc, on jako jedyny wydawał się zdziwiony tym wyznaniem. – To kim w takim razie chciałbyś być? Trenerem? Koordynatorem? 
– Księgowym. 
– Kim? – mężczyzna omal nie parsknął czekoladą przez nos, słysząc odpowiedź syna. – Powtórz mi to jeszcze raz, bo chyba się przesłyszałem. Chcesz przez resztę życia siedzieć w jakiejś maleńkiej klitce i wklepywać numerki z faktur do komputera? A gdzie przygoda? Gdzie sława? 
– Ja nie chcę sławy. Chcę spokoju. Nie lubię przebywać z Pokemonami, nie dogaduję się z nimi. Przecież wiesz, że nawet nie skorzystałem z możliwości odbioru startera. 
– Tak, ale myślałem, że to dlatego, że masz ambicję na coś lepszego, niż jakiś wymoczek z zerowym doświadczeniem. Louigi, zlitujże się, przecież ty jesteś moim synem. Powinieneś… 
– Pierre, odpuść – poprosił spokojnym tonem pan Courtney. – Chłopak wie czego chce i jestem pewien, że będzie wymiatać w tych numerkach i fakturach, jak ty na boisku treningowym za starych dobrych czasów – uśmiechnął się do dawnego znajomego. 
Tamten jeszcze przez chwilę boczył się i fukał pod nosem, ale w końcu chyba zrozumiał, że nie ma o co się złościć, bo jego twarz wreszcie spogodniała. 
– W porządku, a co z nami? – zapytał niecierpliwie Jason, zakładając ręce na piersi. 
– Jeśli o ciebie chodzi, to jestem pod naprawdę ogromnym wrażeniem twojej wiedzy. Niewątpliwie będziesz kiedyś wybitnym hodowcą i wiele się już nauczyłeś, ale powinieneś nauczyć się jeszcze jednego – pan Courtney zmarszczył lekko brwi, spoglądając chłopakowi prosto w oczy – pokory. Bo widzisz, tak się składa, że ja owszem, szukam kogoś, kto zna się na rzeczy, ale chciałbym, żeby był to zarazem ktoś, kto będzie potrafił się czegoś ode mnie nauczyć, skorzystać z mojego doświadczenia i na nim zbudować własne. A nie kogoś, kto uprze się, że jest tak a nie inaczej, bo tak wyczytał kiedyś w jakiejś książce. Życzę ci jak najlepiej, Jason, ale uważam, że dla nas obu będzie lepiej, jeśli tutaj nasze drogi się rozejdą. 
– Wszystko jedno. – Chłopak wstrząsnął tylko ramionami i bez zbędnego żalu ruszył w swoją stronę, mrucząc na odchodnym: – I tak liczyłem na coś więcej, niż mała, zapyziała hodowla na zadupiu Kanto. 
– Pajac – warknęła za nim Abby, nie siląc się na grzeczniejsze pożegnanie. 
– No i wreszcie Ruby… – Pan Courtney westchnął głęboko, spoglądając na ciemnoskórą dziewczynę z uśmiechem. – Mam wrażenie, że jesteś wspaniałą osobą. Bystra, cierpliwa, pracowita. Przyjemnością byłoby pracować z tobą. 
– Dziękuję, panie Courtney. Ja również pracowałabym dla pana z przyjemnością. 
– Problem w tym – mężczyzna podrapał się po karku, wyraźnie zakłopotany – że wcale nie. Ty tak naprawdę wcale nie chcesz dla mnie pracować. 
– A… ale dlaczego pan tak sądzi? Panie Courtney, to nieprawda. Chcę. Ja bardzo potrzebuję tej pracy – Ruby mówiła szybko, trochę skołowana słowami mężczyzny. 
– Może i potrzebujesz, ale na pewno nie chcesz. Ruby, spójrzmy prawdzie w oczy. Wystarczy tylko chwilę z tobą porozmawiać, żeby zorientować się, co jest twoją prawdziwą pasją. Owszem, pragniesz zostać hodowcą, ale praca w dziennym centrum opieki to zdecydowanie nie dla ciebie. 
– Ale przecież powiedział pan… No tak, więc mimo wszystko nie da mi pan szansy? – zapytała dziewczyna, wyraźnie zasmucona. 
– Marnowałabyś się u mnie. Ale hej, to nie znaczy, że nie zamierzam ci pomóc. Moja siostra i jej mąż prowadzą w mieście Violet własną wylęgarnię. To mały, rodzinny biznes, ale jestem pewien, że ktoś taki jak ty przydałby się im do pomocy. Na pewno się zgodzą, masz moje jak najlepsze rekomendacje. Właściwie zadzwonię do nich jeszcze dziś. 
– Wylęgarnia? Naprawdę? – Ruby nie posiadała się z radości. – Nawet nie liczyłam, że… Po prostu nie mogę w to uwierzyć. Panie Courtney, tak strasznie panu dziękuję! 
– Cała przyjemność po mojej stronie. Twoja wiedza o opiece nad jajkami Pokemonów naprawdę imponuje, więc myślę, że raczej to Diana i Cedric powinni mi dziękować, że załatwiam im taką asystentkę – zaśmiał się mężczyzna. 
– Prawda – Nathaly również się zaśmiała. – Ale, panie Courtney, w takiej sytuacji to pan zostanie bez pomocy. 
– Niekoniecznie – mężczyzna uśmiechnął się tajemniczo. – Tak się składa, że mam na oku kogoś, może nie idealnego, ale takiego, z kim na pewno znajdę wspólny język. Abby, co ty na to? 
– Ale co, ja? – Dziewczynka spojrzała na niego znad kawałka zimnej pizzy. Minęła dłuższa chwila, zanim połączyła fakty. – Ale, że ja? Naprawdę, ja?! – zapiszczała, podskakując z radości. Dopiero po chwili dotarło do niej, co się z tym wszystkim wiąże i jej radość w jednej chwili przygasła. – Panie Courtney, byłoby super, ale ja pojęcia nie mam o hodowaniu Pokemonów. 
– Do tej pory robiłaś mnóstwo rzeczy, o których nie miałaś pojęcia i jakoś nigdy ci to nie przeszkadzało – zażartowała Nathaly, puszczając do niej oczko. 
O dziwo jednak żart przyjaciółki ani odrobinę nie poprawił Abby humoru. 
– Tym razem to co innego – odparła poważnie. 
Bo to faktycznie było co innego. Tym razem to nie był jej kolejny szalony pomysł. Tym razem ktoś jej to zaproponował. Ktoś ją wybrał. Ktoś w nią wierzył. Wierzył, że sobie poradzi. A ona zwyczajnie bała się, że nie sprosta jego wymaganiom. 
– Abby – zaczął pan Courtney równie poważnie, kładąc jej dłonie na obu ramionach – posłuchaj. Wiedza, doświadczenie, umiejętności, to wszystko jest do wyuczenia. Ale jest coś, czego nie da się nauczyć. Coś, co trzeba mieć w sobie. Coś, z czym trzeba się urodzić. To pasja i serce do tego, co się robi. A ty to masz. Wiem, bo widziałem. Całej reszty pomogę ci się nauczyć, obiecuję. Nie mówię, że będzie łatwo, ale uważam, że warto spróbować. A jeśli nie wyjdzie, trudno. Nikt nie będzie miał do ciebie pretensji, masz moje słowo. Poza tym – dodał, uśmiechając się lekko – koniec końców tylko tobie udało się dziś doprowadzić do ewolucji Pokemona, prawda? 
Abby pomyślała przez chwilę spoglądając z czułością na Furreta, który drzemał spokojnie, zwinięty luźno wokół jej krzesła. 
– To jak, damy sobie nawzajem szansę? 
Dziewczynka nie zastanawiała się już dłużej a jej poważna minka rozpłynęła się jak chmury na wietrze. 
– Tak, będę hodowcą! Nathaly, uwierzyłabyś w coś takiego?! 
Nathaly jednak milczała, z uśmiechem przyglądając się jej wybuchowi radości. Faktycznie, takiego obrotu spraw się nie spodziewała. Dzieliła jednak szczęście przyjaciółki i już teraz mocno trzymała za nią kciuki. Kto wie, może to właśnie ta jedna jedyna rzecz, która była Abby pisana? Może jej ojciec miał rację, mówiąc, że czasem dopiero za setnym razem się udaje? Właśnie… 
Nathaly zamyśliła się na kilka sekund, po czym zwróciła się do dziewczynki: 
– Abby, myślę, że ty też powinnaś do kogoś zadzwonić… 
 
*** 
 
 – ...a wtedy ewoluował i o mało nie roztrzaskaliśmy się o kamienie, ale Tangela nas złapała i wróciliśmy na targi, i dostałam propozycję pracy, i jutro jadę do Kanto. Super, co?! 
Abby trajkotała jak katarynka, niemalże na jednym wydechu. Siedzący po drugiej stronie ekranu mężczyzna kiwał powoli głową, słuchając jej opowieści z pogodnym, cierpliwym uśmiechem. 
Nathaly stała nieco z boku. Trudno jej było stwierdzić, czy Abby była podobna do ojca. Może mieli nieco podobne rysy twarzy, równie ciemne piegi na nosie, lekko pyzate policzki, ale na tym koniec. Ze szkła ekranu spoglądał na nią ciemnowłosy i ciemnooki mężczyzna, grubo po czterdziestce, którego, na pierwszy rzut oka, Nathaly nigdy nie posądziłaby o bycie ojcem przyjaciółki. I to nie tyle za sprawą wyglądu, co sposobu bycia. Oczywiście, Nathaly zupełnie go nie znała, a pozory mogły mylić. Ale czy myliłyby aż tak bardzo? Przecież po Abby wręcz gołym okiem widać wylewającą się z niej energię. Ten człowiek, natomiast, wyglądał na oazę spokoju. W dodatku zalatywał typową kurą domową. Nawet ręcznik do naczyń miał przewieszony przez ramie. 
– Jutro z samego rana wyruszamy, a kiedy tylko dotrzemy do Pewter City, pan Courtney zacznie mnie wszystkiego uczyć, a ja będę słuchać, obiecuję, że będę, i starać się tak bardzo, bardzo mocno, i za parę lat na pewno zostanę najlepszym hodowcą na świecie! To znaczy, no… może drugim, zaraz po panu Courtney’u – poprawiła się Abby, na co jej ojciec zaśmiał się pod nosem. Widać był przyzwyczajony, że rozmowa z córką bywała istną definicją słowotoku. 
– To może chociaż mi go pokażesz? – zapytał spokojnie. 
– Ale… że niby pana Courtney’a? 
– Nie, mój mały głuptasie. Furreta, oczywiście. 
Abby stuknęła się dłonią w czoło. 
– No tak. Jasne, że Furreta. Dalej, słodziaku, pokaż się! Hej, zaraz… – Jak szybko sięgnęła po kulę, tak szybko znieruchomiała. Cofnęła dłoń, chichocząc niewinnie. – Ach, racja! Musiałam zostawić jego Pokeball w przyczepie. Za minutę wracam, nie rozłączaj się, tato! 
I już jej nie było. Odbiegła w podskokach, zostawiając Nathaly i swojego ojca twarzą w twarz, pogrążonych w nieco niezręcznym milczeniu. Mężczyzna przerwał je jako pierwszy, częstując trenerkę przyjaznym uśmiechem. 
– Więc, ty jesteś Nathaly? Wiele o tobie słyszałem… przez ostatnie dziesięć minut – zażartował, przełamując lody. 
Oboje znali Abby doskonale i wiele rzeczy, które normalnie budziłyby zdziwienie, nie dziwiło ich zupełnie. 
– Wiem, że nie mieliśmy okazji się poznać, ale chciałbym, żebyś wiedziała, że jestem ci bardzo wdzięczny. Za to, że zajęłaś się Abby, że pomagałaś jej w podróży przez cały ten czas. Kocham swoją córkę, ale wiem jaka jest i wiem, że sama nie poradziłaby sobie poza domem. 
Nathaly nie zaprzeczyła. Czuła, że przez grzeczność powinna to zrobić, ale jakoś nie potrafiła minąć się z prawdą aż tak szerokim łukiem. Mężczyzna nie wyglądał jednak na urażonego tym faktem, bo jedynie odetchnął krótko i mówił dalej: 
– Kiedy pozwoliłem jej pójść po startera, miałem nadzieję, że w najgorszym razie wróci do mnie mniej więcej w jednym kawałku po kilku dniach włóczenia się pod miastem. Ale kiedy później zadzwoniła, żeby powiedzieć mi, że naprawdę wybiera się w podróż, dopiero wtedy zacząłem się martwić. Abby jest kochana, ale z odpowiedzialnością ma niestety tyle wspólnego, co jej matka… Och, wybacz. Nie będę cię zamęczał swoimi żalami. 
– Nie, nie. Proszę mówić – odparła Nathaly, być może trochę zbyt chętnie. Nie chciała wyjść na wścibskiego dzieciaka, ale naprawdę ciekawiło ją, co stało się z matką przyjaciółki. 
– Może i masz rację – odsapnął mężczyzna, kręcąc lekko głową. – Niesłychane, że na starość przyszło mi zwierzać się ze swoich problemów obcej nastolatce… Chociaż z drugiej strony, czasami faktycznie łatwiej otworzyć się przed kimś, kogo się w ogóle nie zna. A fakty są takie, że nie za bardzo mam się przed kim wygadać. 
– Proszę się nie krępować – zapewniła Nathaly, zachęcając go do mówienia powolnym skinięciem głowy. 
– No dobrze – odparł tamten, składając myśli. – Kiedy poznałem matkę Abby nie byłem już młodym chłopakiem. Czułem się samotny, parę ładnych lat po trzydziestce, bez rodziny. Tylko praca, dom, praca. Brałem nawet specjalnie nadgodziny, żeby wieczorami nie nudzić się samemu przed telewizorem. A ona? Ona była zupełnie inna. Sporo młodsza, wciąż pełna energii, pełna szalonych pomysłów. I nie wiedzieć czemu, coś ją urzekło w tym moim spokoju i stabilizacji. Oszaleliśmy na swoim punkcie dosłownie od pierwszej chwili. To ona zaproponowała ślub już po paru tygodniach znajomości. Miałem wątpliwości, ale przecież to nie mógł być przypadek, prawda? To znaczy, byliśmy swoim kompletnym przeciwieństwem, więc jeśli mimo wszystko udało nam się nawzajem odnaleźć i zostać parą, to widocznie tak miało być. Nie było sensu kłócić się z przeznaczeniem, prawda? Rany, ale byłem głupi… 
– Zostawiła pana? – spytała cicho Nathaly, po czym z zakłopotaniem zasłoniła usta. Może nie powinna była pytać? Może to zbyt osobiste? 
Mężczyzna zaprzeczył jednak nieznacznym ruchem głowy. 
– Nie od razu. Kiedy okazało się, że jest w ciąży, dosłownie zwariowała z radości. To było wspaniałe dziewięć miesięcy, pełne przygotowań, snucia planów, wybierania ubranek i zabawek. Nie mogliśmy się doczekać przyjścia Abby na świat, a moja żona miała tysiące pomysłów na sekundę, co jeszcze zrobić, żeby zapewnić maluszkowi lepszy start w życie. Patrzyłem na nią i byłem przekonany, że będzie wspaniałą matką. Naprawdę byłem głupi… Znałem ją przecież. Może nie jakoś bardzo długo, może nie całkiem dobrze, ale znałem. Wiedziałem, jaka jest. Ale łudziłem się, że może ciąża choć trochę ją ustatkuje. Że nie zrobi czegoś takiego własnemu dziecku. 
Przez chwilę milczał, patrząc w podłogę, aż wreszcie podniósł smutny wzrok i mówił dalej: 
– Czy ją kochałem? W jakimś sensie na pewno. Problem jednak w tym, że czasami sama miłość nie wystarczy. Ale czym tak naprawdę jest miłość, poznałem dopiero, kiedy urodziła się Abby. Była najsłodszym, najukochańszym i najbardziej niewinnym stworzeniem na świecie. Nawet, kiedy wyła całymi nocami i robiła kupę po pachy. Nie była łatwym dzieckiem, ale nigdy nie narzekałem, bo od pierwszej sekundy byłem pewien, że oddałbym dla niej wszystko. Wydawało mi się, że jej matka jest tego samego zdania. I pewnie była, przynajmniej przez jakiś czas. Dzielnie wstawała do małej w nocy, gotowała mleko, przebierała ją, jednak każdego dnia z coraz mniejszym entuzjazmem. Widziałem to, ale tłumaczyłem sobie, że jest po prostu zmęczona. Oczywiście nie zostawiałem jej z tym samej. Pomagałem jak tylko mogłem. Wyręczałem ją kiedy się dało. W dzień, w nocy, nieważne. Do pracy chodziłem nieprzytomny, ale szczęśliwy. Wierzyłem, że to minie. Że będzie już tylko łatwiej. Jak bardzo się pomyliłem… 
Nathaly nie była w stanie powstrzymać drżenia brody, słuchając tej opowieści. Z trudem przełknęła ślinę, czując, że już za chwilę usłyszy jej najsmutniejszą część. Miała rację. 
– Aż w końcu pewnego dnia, przy śniadaniu, między jednym łykiem kawy a drugim, moja żona oświadczyła, że odchodzi. Stwierdziła, że dłużej już tak nie może, że to wszystko ją dusi, osacza. Że musi wrócić do świata, na świat. Błagałem ją, obiecywałem, że dam z siebie jeszcze więcej, pomogę jeszcze bardziej, choćbym i miał nie spać przez całą dobę. Ale do niej to nie docierało. Powtarzała tylko ciągle, że musi odejść, że potrzebuje zmiany. I była przy tym tak obojętna, tak oczywista, że w końcu zrozumiałem… Ona wcale nie miała zbyt ciężko. Nie czuła się przemęczona, nie brakowało jej sił. Po prostu już się tym wszystkim znudziła. Wypalił się w niej cały zapał i musiała ruszyć dalej, szukać nowych emocji. Wtedy przestałem ją przekonywać. Było mi już wszystko jedno. A ona po prostu odeszła. Nie czując żadnego żalu, żadnych wyrzutów sumienia. Nic. Kiedy taszczyła na zewnątrz swoją walizkę, pochyliła się nad łóżeczkiem Abby i pogłaskała ją po policzku, jakby planowała tylko wyskoczyć na szybkie zakupy. Tak zwyczajnie, tak beztrosko. Wyobrażasz to sobie? Żadna matka się tak nie zachowuje. Nawet ta, porzucająca swoje pięciotygodniowe dziecko… Od tamtej chwili nigdy więcej jej nie widziałem. Nie szukałem jej i ona, najwidoczniej, nie szukała też mnie. Tym lepiej. Sam nie wiem, co bym zrobił, gdybyśmy się teraz spotkali. 
– Czy… – zaczęła Nathaly łamiącym się głosem – czy Abby o tym wszystkim wie? 
– Nie wie – zaprzeczył mężczyzna. – Wie tylko, że jej matka odeszła, kiedy była maleńka. 
– A nie myślał pan, żeby jej o tym powiedzieć? – Sama nie wiedziała, dlaczego o to zapytała. Pewnie dlatego, że ona, będąc na miejscu Abby, chciałaby o wszystkim wiedzieć. 
– Kiedy podrosła i zaczęła pytać, powiedziałem jej, że mama odeszła, bo nie mogliśmy się ze sobą dogadać. Pewnie nie powinienem był jej oszukiwać, ale, na litość Arceusa, co niby miałem powiedzieć? Córeczko, twoja matka poszła w długą, bo po miesiącu znudziło jej się zmienianie pampersów?… Nie. Już wolałem, żeby myślała, że to z mojej winy. Kiedyś pewnie powiem jej, jak było naprawdę, ale jeszcze nie teraz. Wiem, że bardzo ją to zaboli, a ja chcę jak najdłużej oszczędzić jej tego cierpienia. Poza tym, jak powiedzieć takiemu dzieciaczkowi, że znudziła się własnej matce? 
Nathaly zebrała myśli, co wcale nie było łatwe po tym, co właśnie usłyszała. Wreszcie jednak otrząsnęła się i postanowiła odezwać. 
– Abby to naprawdę świetna dziewczyna. Wspaniała przyjaciółka. Fakt, trochę roztrzepana, ale nieraz udowodniła, że naprawdę warto jej zaufać. Myślę, że kiedy już przyjdzie odpowiedni moment, poradzi sobie z prawdą. 
– Musi cię naprawdę lubić, skoro dała radę przejść z tobą niemal całe Johto. Co prawda Abby nigdy nie przyznawała się, że brakuje jej matki, ale podświadomie ciągle szukała kobiecych wzorców. Wiele razy próbowała zaprzyjaźnić się ze starszymi dziewczynkami, nigdy jednak nie wytrzymywała w tej relacji zbyt długo. Albo to raczej nikt nie wytrzymywał z nią. Nathaly, nie masz nawet pojęcia, jak bardzo jestem ci wdzięczny za twoją cierpliwość do mojej córki. 
– Panie Noise – zaczęła nieśmiało Nathaly – pewnie nie wiem jeszcze o życiu zbyt wiele, z całą pewnością nie tyle, co pan. Ale gdybym kiedykolwiek w przyszłości zdecydowała się mieć dzieci, to zrobiłabym wszystko, żeby ich ojciec był właśnie taki, jaki pan jest dla Abby. 
Mężczyzna uśmiechnął się lekko, choć jego twarz ciągle spowijał delikatny cień smutku, rzucanego przez bolesne wspomnienia. A Nathaly, spoglądając w jego spokojne, ciemne oczy, nie wiedzieć czemu, pomyślała nagle o Samie. Zniknął już tak dawno temu i ciągle nie dawał znaku życia... Dlaczego ona go jeszcze nie szuka? Nawet jeśli jej przyjaciel sobie tego nie życzy, jeśli chce sam uporać się ze swoją przeszłością, to co, jeśli stało mu się coś złego? 
– Mam, znalazłam! 
Wyrwana z zamyślenia Nathaly odwróciła się instynktownie i zobaczyła biegnącą ku niej Abby, która wymachiwała Pokeballem Furreta na wszystkie strony. Raz jeszcze uśmiechnęła się do jej ojca, po czym odeszła od telefonu, zostawiając go sam na sam ze swoją córką. 
 
*** 
 
 – Legowisko dla Fifi? Jest. Encyklopedie hodowcy sztuk osiem? Są. Zestaw do pielęgnacji typu lodowego? Pamiętam jak pakowałem go wczoraj wieczorem, więc powinien gdzieś tam leżeć na spodzie… 
Pan Courtney, punkt po punkcie, sprawdzał swoją listę. Był bardzo zorganizowany i nie chciał, żeby cokolwiek z jego cennych przedmiotów zagubiło się po drodze, albo zostało w Angelonii. Dziewczyny pomagały mu, jak tylko potrafiły. Zabezpieczały luźne rzeczy w przyczepie, sprawdzały, czy puszki z próbkami karmy są dobrze podomykane i składały turystyczne pościele, pod którymi przespały ostatnie dwie noce. 
– A Fifi? – zapytała nagle Abby. 
Pan Courtney w pierwszej chwili nieco się przestraszył, ale zaraz odetchnął z ulgą, upewniając się, że niesforna Vulpix siedzi bezpiecznie we własnym Pokeballu. 
– Wygląda na to, że mamy wszystko. W takim razie możemy ruszać. – Mężczyzna odetchnął z zadowoleniem. – Zapraszam na pokład. 
– Tak! Niesamowite! To się dzieje naprawdę – Abby zapiszczała w nagłym przypływie emocji, a potem podskoczyła jak piłeczka, ściskając przyjaciółkę za dłonie. – Nathaly, naprawdę będę hodowcą. Tak, tak, tak! Jedziemy do Kanto! 
Nathaly popatrzyła na nią z czułym uśmiechem. Aż żal było psuć ten piękny moment, ale wiedziała, że w końcu musi to zrobić. Nie mogą przecież tak stać w nieskończoność. 
– Ty jedziesz do Kanto, Abby. Ja zostaję. 
– A… ale... – zająknęła się dziewczynka, nieruchomiejąc nagle, między jednym podskokiem a kolejnym. 
– Daj spokój... – Nathaly uśmiechnęła się jeszcze szerzej, czochrając ją delikatnie po czuprynie. – Przecież wiedziałaś, że tak będzie. Nie po to tyle miesięcy podróżowałam po Johto, walczyłam o odznaki, żeby teraz wracać, kiedy brakuje mi już tylko jednej. Bardzo się cieszę, że zaczynasz nowe życie i jestem strasznie wdzięczna, za cały ten czas, jaki mogłyśmy ze sobą spędzić, ale na pewno od początku wiedziałaś, że jeśli zdecydujesz się pojechać z panem Courtney’em, to będzie znaczyło koniec naszej wspólnej podróży, prawda? 
Abby milczała. Rzadko zdarzało się, żeby brakowało jej słów, ale ten moment właśnie do takich należał. Oczywiście, że zdawała sobie sprawę, że Nathaly nie pojedzie razem z nią, tyle, że do tej pory jakoś nie do końca dopuszczała ten fakt do świadomości. 
– Ale przecież ja… ja nie poradzę sobie… bez ciebie – wyjąkała. 
Nathaly czuła jak mięknie jej serce, kiedy patrzyła w błękitne oczy przyjaciółki wzbierające łzami. 
– Nie gadaj głupot – odparła, starając się ukryć drżenie w głosie. – Poradzisz sobie doskonale. Hej, w końcu kto jak kto, ale Abbygail Noise da sobie radę ze wszystkim. 
Abby, zamiast odpowiedzieć, runęła naprzód, obejmując Nathaly w pasie tak silnie i tak desperacko, że w pierwszej sekundzie dziewczyna poczuła się kompletnie sparaliżowana. Dopiero po chwili odważyła się delikatnie pogłaskać przyjaciółkę po dygoczących plecach. Poczuła łzy dziewczynki, powoli przesiąkające przez materiał ubrania na jej boku. 
Stały tak, ściskając się ze wszystkich sił, aż sekundy zamieniły się w minuty, a minuty w ich własną, maleńką wieczność. Wreszcie Nathaly łagodnie odplątała ramiona Abby i po raz ostatni spojrzała na tę słodką, piegowatą buźkę, w duże, pełne życia oczy. 
– No, idź. Śmiało – powiedziała. – Przyszłość czeka na ciebie. I coś mi mówi, że nawet całkiem fajna przyszłość. 
Abby skinęła głową, wytarła oczy wierzchem dłoni i ruszyła w stronę wozu pana Courtney’a. Zdążyła jednak zrobić ledwie dwa kroki, po czym znów odwróciła się gwałtownie i po raz kolejny oplotła talię Nathaly w uścisku cienkich ramion. 
– Kocham cię, siostrzyczko – wydusiła przez łzy. 
– Ja ciebie też kocham, Abby. 
 

*** 
 
 Znów zostały same, tylko we dwie. 
Nathaly i Raichu szły powoli wzdłuż pustoszejącego z każdą chwilą coraz bardziej placu w centrum Angelonii. Wszyscy wystawcy, hodowcy i turyści, którzy jeszcze nie zwinęli żagli po wczorajszej wystawie, zajęci byli teraz jedną i tą samą rzeczą – pakowaniem się, żeby jak najprędzej opuścić to maleńkie miasteczko i nie wracać do niego, zapewne aż do czasu kolejnej edycji wystawy. 
– Dokąd pójdziemy? – zapytała cicho Nathaly, zwracając się po części do Raichu, a po części do siebie samej. 
Ostatnie miesiące spędzone z Abby przyzwyczaiły ją do ciągłej obecności kogoś, z kim mogła w każdej chwili porozmawiać. A teraz co? Raichu była przekochana, ale pogadać się z nią przecież nie dało. Zamiast tego, Nathaly mogła co najwyżej mówić do niej, nie licząc na odpowiedź. I tak właśnie robiła. 
– Do Ecruteak nie wrócę, nie ma mowy. Tylko… w jakiej sali zdobędziemy ostatnią odznakę? W okolicy chyba naprawdę nie ma żadnego innego lidera, a nawet jeśli znajdzie się coś, gdzieś na drugim końcu Johto, to czy zdążymy tam w ogóle dotrzeć przed końcem sezonu? 
Raichu położyła po sobie uszy, popiskując bezradnie. Dreptała przy nodze swojej trenerki ze spuszczonym łebkiem, słuchając jej rozmyślań, aż nagle wyhamowała gwałtownie, niemal uderzając w kolana nieznajomego mężczyzny, który zatrzymał się dokładnie na jej drodze. 
– Przepraszam – zaczął uprzejmie nieznajomy, płynnym ruchem przeczesując bujne włosy, które i bez tego układały się w modną, sprężystą falę tuż nad jego czołem – nie chciałbym być wścibski, ale czy dobrze usłyszałem, że zdobyłaś już siedem odznak? 
Nathaly odruchowo pokiwała głową, nie do końca rozumiejąc, czego ten człowiek może od niej chcieć. 
– To fantastyczny wynik, gratuluję! A skoro jesteś tu, w Angeloni, to na pewno walczyłaś też w tej nowej sali, tej niedaleko, mam rację? I jak wrażenia? 
– Nowej sali? – Nathaly dopiero teraz zainteresowała się tematem. – Jakiej nowej sali? 
– Naprawdę nic o niej nie słyszałaś? No tak, działa dopiero od kilku tygodni, więc może jeszcze nie pojawiła się w aktualizacji nawigacji do Pokedexa. Lider typu ziemnego, walka trzy na trzy. Mój młodszy brat walczył tam niedawno o czwartą odznakę, ale nie udało mu się za pierwszym razem, dopiero w rewanżu. Tak się wtedy denerwował, że musiałem pójść razem z nim. Zdaje się, że pamiętam nawet przybliżone współrzędne… Jeśli chcesz, wbiję ci je do Pokedexa. 
– Naprawdę? Byłoby wspaniale! 
Ucieszona Nathaly czym prędzej wyjęła swoje urządzenie i bez zastanowienia podała je nieznajomemu. Tamten przez chwilę wstukiwał coś na klawiaturze, po czym z uśmiechem oddał Pokedex jego prawowitej właścicielce. 
– I gotowe. Proszę bardzo. No i oczywiście życzę ci powodzenia w walce. Mam nadzieję, że pójdzie ci lepiej, niż mojemu bratu. 
Dziewczyna podziękowała najuprzejmiej, jak tylko potrafiła i machając usłużnemu mężczyźnie na do widzenia, ruszyła w swoją stronę. 
– Może i mamy trochę szczęścia w tym życiu, co Raichu? – powiedziała cicho, z zadowoleniem ustawiając nawigację na wpisany przez nieznajomego punkt. 
Nie miała jednak pojęcia, że ten sam usłużny mężczyzna obserwował ją, oddalającą się, zza rogu jednego z budynków na obrzeżach Angelonii. A kiedy była już wystarczająco daleko, wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki krótkofalówkę i zaraportował: 
– Tu agent SR33. Przynęta zastawiona. Powtarzam, przynęta zastawiona. Dziewczyna jest sama, więc obejdzie się bez świadków. Wysłałem ją na kompletne odludzie, powinna dotrzeć tam za dwa, góra trzy dni. To będzie czysta robota. Przesyłam współrzędne...