20. Deeper into the darkness

                Dla Giovanniego to zdecydowanie był jeden z lepszych dni. Już niemal od tygodnia nie miał ataków bólu, leki uśmierzające działały, a w wynikach badań nie było widać żadnego drastycznego pogorszenia jego stanu. Idealny moment, by spotkać się ze swoimi ludźmi. Kiedyś takie spotkania odbywały się regularnie. Giovanni zwoływał swoich ich co parę tygodni, by wydać nowe rozkazy, zganić, albo ukarać. Nigdy nie po to, by podziękować. On nie dziękował, nikomu.
               Teraz jednak stan zdrowia nie pozwalał mu na to, by funkcjonować tak, jak kiedyś. Już zbyt wielu podwładnych widziało go w chwilach słabości, by można było zataić całą sprawę. Trzeba było działać, póki jeszcze jest w stanie. Teraz był ku temu idealny moment. Dwudziestu pięciu najwyższych rangą dowódców zostało wezwanych z dnia na dzień do kwatery głównej Team Rocket. Giovanni dobierał ludzi ostrożnie. Spośród zdolnych i silnych najwyższe stołki otrzymywali u niego ci, którym ufał najbardziej. A zaufanie u Giovanniego nie oznaczało tego samego, co oznacza u innych. Giovanni ufał tylko tym, na których miał dobrego haka. Im większy hak, tym bardziej ufał. Jego stara zasada, której od zawsze przestrzegał i dzięki której zbudował tak wielkie, przestępcze imperium. Zasada, która wskazywała wyraźnie, że w tej chwili jego najbardziej zaufanym człowiekiem był nie kto inny, jak doktor Fuji. Chudy, nieogolony naukowiec, który, ostatnie czego chciał, to zostać prawą ręką szefa. Nie miał jednak innego wyjścia. Giovanni wiedział, że razem z nim do grobu poszłaby ostatnia nadzieja Fujiego, dlatego ufał jego radom, jak niczyim na świecie. Fuji zawsze musiał być w pobliżu, o każdej porze dnia i nocy. On i jego niezastąpione leki przeciwbólowe.
               I tym razem doktor Fuji nie odstępował Giovanniego na krok. Obaj czekali w podłużnej sali konferencyjnej na przybycie wezwanych agentów. Giovanni ciągle myślał nad tym, co właściwie im powie. Po co tak naprawdę ich wezwał? Odpowiedź, jaka przyszła mu do głowy, zmroziła mu krew w żyłach: by pokazać, że ciągle żyje. W końcu ostatnie miesiące i jego ciągła niedyspozycja nie mogły pozostać bez echa. Po niższych szczeblach organizacji krążyły różne plotki, w tym te najdurniejsze – plotki o jego śmierci.
               – Sir? – Zaniepokojony grymasem na twarzy swojego przełożonego, Fuji podszedł do niego czym prędzej. – Sir, co się dzieje? Znów boli? Pójść po leki?
               Giovanni zaprzeczył ruchem ręki. Oparł się o jeden ze skórzanych foteli i odetchnął ciężko.
               – Doktorze, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, przyszedł pan do mnie, błagając o pomoc.
               Naukowiec zamarł. Czyżby to była ta chwila? Czy jego szef jest już na tyle zdesperowany, by błagać, szukając pomocy? Giovanni rozwiał jego wątpliwości, zdecydowanie kręcąc głową. Skąd u tego człowieka tak wielka przenikliwość? Czasem Giovanni sprawiał wrażenie, jakby potrafił czytać w myślach.
               – Nie, doktorze. Ja nigdy nie błagam. Ale wciąż mogę dać panu to, czego pragnie pan najbardziej. Możemy osiągnąć nasz cel. Pańska córka… nie wszystko jeszcze stracone. Jednak żeby mógł pan cokolwiek osiągnąć, Team Rocket musi istnieć. A beze mnie Team Rocket nie istnieje. Wielu z tych, którzy tu dzisiaj wejdą, z chęcią wyciągnie łapy, by zająć moje miejsce. I to będzie koniec. Koniec Team Rocket, koniec pieniędzy na badania i koniec pańskich marzeń. – Giovanni mówił powoli i dosadnie, a Fuji śledził wzrokiem każdy ruch jego warg. – Jest pan mądrym człowiekiem, doktorze. Co mam im powiedzieć? O czym mówić, żeby nie dać po sobie poznać tej przeklętej słabości?
               – Odwrócenie uwagi – odparł cicho doktor Fuji, po długiej chwili milczenia. Jego oczy były duże, jakby pomysł dopiero co wpadł mu do głowy.
               – Słucham?
               – Proszę odwrócić ich uwagę, zająć czymś innym. Skoro niektórzy przyjdą tu tylko po to, by zobaczyć pana, z całym szacunkiem sir, na łożu śmierci, proszę pokazać im coś zupełnie innego. Najlepiej wcale nie poruszać tego tematu. Proszę ich czymś zająć. Czymś wielkim. Czymś, czego mogliby się po panu spodziewać.
               – Hmmm – przeciągnął Giovanni, pocierając się w zamyśleniu po brodzie. – Ale czym?
               Fuji podszedł do długiego szklanego stołu, powoli rozsuwając ręką kilka egzemplarzy kolorowych gazet. Były to najbardziej poczytne i najbardziej szanowane pisma w całym Johto. Piętrzyły się tam tygodniami. Giovanni nawet do nich nie zajrzał. Ostatnio jakoś nie miał do tego głowy.
               – Tym – odparł krótko Fuji, wskazując tytuł na pierwszej stronie jednej z gazet.
               Giovanni powoli przysunął pismo do siebie.
               – Na tropie legendy! Zdolna pani naukowiec o krok od odnalezienia mistycznego Strażnika Mórz – przeczytał półgłosem. Jego wzrok nie utknął jednak na samym tytule, a na umieszczonym poniżej zdjęciu kobiety. Poważna twarz o wąskich ustach i bladej karnacji była mu znana. Och, jak bardzo dobrze znana! Czarne jak węgiel oczy zdawały się patrzeć wprost na niego. I choć nie było to takie samo pojrzenie jak przed laty, pełne pasji i czegoś, czego sam do końca nie umiał nazwać, to jednak na niego patrzyły.
               – Sir, już czas. – Fuji wytrącił go z zamyślenia, zaalarmowany cichym skrzypnięciem automatycznie rozsuwających się drzwi. Stali w nich pierwsi wezwani agenci, czekając, aż Giovanni rozkaże im wejść do środka.
               – Mówiłem, że jest pan mądrym człowiekiem. – Giovanni w jednej chwili przyjął swój typowy wyraz twarzy, pełen spokoju, ale i surowości. – Tym właśnie się dzisiaj zajmiemy.

***

               Abby ziewnęła przeciągle i wygramoliła się ze śpiwora. Ciepły, lipcowy poranek owionął jej twarz lekkim wietrzykiem, kiedy tylko wystawiła głowę za suwak namiotu. Było miło i przyjemnie, i ogólnie każdy, nawet średnio ogarnięty trener, niemiałby na co narzekać. Najwidoczniej jednak Abby nie dorastała do tej średniej, bo jeśli chodzi o nocowanie w terenie, powodów do narzekań zawsze, ale to zawsze potrafiła wynaleźć tysiące.
               No bo, dajmy na to, ten las, w którym Nathaly uparła się przenocować, taki ciemny jakiś i nieprzyjazny. Całą noc coś hukało Abby nad głową. Budziła się, a kiedy już była wybudzona, to widziała rozwaloną na pół jej śpiwora Raichu, której chyba śniło się coś niedobrego, bo co i rusz wypuszczała małe iskierki elektryczności z żółtych policzków. Zbyt małe, by odwrócona do niej plecami Nathaly mogła cokolwiek poczuć, ale dość silne, żeby nastroszyć fryzurę Abby i doprowadzić ją do stanu kompletnej nieużywalności. Same superlatywy normalnie… W dodatku Nathaly z samego rana wymknęła się trenować, zostawiając ją samą, samiuteńką, bez ochrony, bez śniadania i bez sprayu na Poke-robaki.
               Abby prychnęła przez nos, próbując chociaż ugładzić niesforne włosy przy pomocy dłoni. Nie do końca się udało. Napuszone kosmyki ciągle sterczały gdzie popadnie, doprowadzając ją tym samym do szaleństwa. Do jeszcze większego szaleństwa, jeśli to w ogóle możliwe, doprowadził Abby fakt, że nagle poczuła na głowie nieplanowany ciężar. Musi być, że jakiś nieproszony gość zasiadł sobie tam bez pytania, moszcząc się w jej czuprynie, jak w przytulnym gniazdku.
               Dziewczynka momentalnie zerwała się na równe nogi, niemal zaplątując się w linki od namiotu i zaczęła machać rękoma nad głową, usiłując spłoszyć to, co przed chwilą tam usiadło. Machała i machała, aż wreszcie natrafiła dłonią na pierzastą kulkę, która od razu poderwała się do lotu.
               – Dowcipny jesteś – warknęła, kiedy brązowa sówka o okrągłej głowie wylądowała kilka kroków od niej i uniosła jedno z maleńkich skrzydełek w przyjaznym geście. Abby popatrzyła uważnie w wielkie, czerwone ślepka brązowego stworka. Sówka mrugnęła raz i drugi, po czym zahukała wesoło. – To ty, mała zarazo?! Przez ciebie pół nocy spać nie mogłam! Czekaj no, już ja ci pokażę, jakie to zabawne!
               Abby rzuciła się na Pokemona z zamiarami tak samo niecnymi, jak niemożliwymi do zrealizowania przy jej absolutnym braku koordynacji ruchowej. Co próbowała go pochwycić, to wymykał jej się zgrabnie, zostawiając ją w tyle albo leżącą plackiem na leśnym mchu, albo kucającą w dziwnej pozycji, z zaciśniętymi pięściami i zębami. Abby gotowała się ze złości, a stworek wydawał się bawić w najlepsze. I goniliby się tak zapewne aż do obiadu, którego swoją drogą i tak nie miałby kto przyrządzić skoro Nathaly nie było nigdzie w pobliżu, gdyby nie przerwało im nagłe pojawienie się Raichu.
               Elektryczny Pokemon wypadł z krzaków, jakby goniło go stado Beedrilli. Wyhamował ostro, w ostatniej chwili ratując się przed spotkaniem bliskiego stopnia z materiałem namiotu. Abby i brązowa sówka jak raz przerwali swoje gonitwy i popatrzyli na Raichu ze zdziwieniem.
               – Rai? – Stworek wyprostował się na tylnych łapkach i rozejrzał dookoła w panice. Wreszcie zauważył Abby i czym prędzej począł tłumaczyć jej coś po swojemu: – Rai rai, chu rai rai!
               – Czekaj, czekaj! Nic z tego nie rozumiem… Co się stało? Coś z Nathaly!?
               – Chu-u! – przeciągnęła Raichu, kiwając szybko łebkiem.
               – O rany, Raichu! Gdzie ona jest?! Szybko, chodźmy tam!
               Tego nie trzeba było mówić Raichu dwa razy. Ruszyła jak pocisk, tak, że Abby ledwie za nią nadążała. Mała sówka też nie zastanawiała się ani chwili. Odbiła się od ziemi i, energicznie machając drobniutkimi skrzydełkami, czym prędzej ruszyła w ślad za nimi.
               Tymczasem w innej części lasu, Nathaly siedziała oparta plecami o niewysoką skarpę i ostrożnie masowała obolałą kostkę. Jak mogła nie zauważyć tego uskoku? Co prawda to tylko metr z haczykiem, ale i z takiej wysokości można nieźle łupnąć. Nathaly łupnęła na tyle nieźle, że coś przeskoczyło jej w kostce, skutkiem czego nie była w stanie sama wrócić do namiotu. Wysłała więc po pomoc Raichu, która była chyba bardziej przestraszona całą sytuacją, niż sama trenerka. Teraz Nathaly nie pozostało nic innego, jak tylko czekać, aż ktoś się zjawi. I, jeśli owym kimś miała by być Abby, mieć nadzieję, że nie zapomni zabrać ze sobą apteczki.
               Poranek w lesie był nawet przyjemny. Choć słońce nie dawało rady przebić się przez grubą warstwę liści i gałęzi, skutkiem czego przez cały czas panował tu niemal półmrok, to Nathaly nie czuła się z tego powodu ani trochę przestraszona. Las jest lasem, nieważne, jak gęsty i zarośnięty. Dla niej to przecież środowisko naturalne. A jeśli jakiś fragment tej natury zechciałby rzucić się na nią z pazurami, Swinub, Wooper i Cyndaquil chętnie wybiją mu to z głowy swoimi atakami.
               Czekała więc spokojnie, leniwie opierając głowę o piaszczysty szczyt skarpy, aż tu nagle niedaleko niej coś się poruszyło. Przeniosła wzrok w prawo, skąd dobiegał szeleszczący dźwięk, w samą porę, by zobaczyć jeden z najdziwniejszych widoków, jaki tylko można sobie wyobrazić. Z pobliskich krzaków, literka po literce, wylewitowało słowo WOAME, wypisane w powietrzu czarną, drukowaną czcionką. Potem, tak szybko, że Nathaly nie zdążyła nawet pozbierać przysłowiowej szczęki z podłogi, z tego samego miejsca wyłoniło się słowo ATAHI, za którym podążyło jeszcze kilka losowych sylab i dwuznaków, aż wreszcie pojedynczych liter. Nathaly była przygotowana na wiele różnych scenariuszy przygody w nieznanym, ciemnym lesie, ale nigdy, przenigdy nie spodziewałaby się, że zostanie otoczona przez latający alfabet! Alfabet, którego każda z liter łypała na nią pojedynczym, ciekawskim i niemałym zresztą okiem.
               Spróbowała wstać, ale silny ból w kostce skutecznie przytrzymał ją na ziemi. Tymczasem czarne litery skupiły się wokół niej w ciasne półkole, tworząc jedno długie słowo, którego nie sposób było wymówić. Nathaly zacisnęła zęby, walcząc z bólem. Był tak silny, że nie mogła nawet skupić wzroku na całej tej latającej drukarni. „Drukarnia” najwyraźniej zauważyła, że coś jest z dziewczyną nie w porządku, bo przez chwilę zapanowało w jej szeregach wielkie poruszenie, po czym do uszu Nathaly dotarł przedziwny, kojący dźwięk, a mroki lasu rozświetliło łagodne światło. Ból minął jak ręką odjął. Trenerka, zaskoczona na całego, ostrożnie uniosła stopę i pomachała nią w górę i w dół.
               – Nie boli… Przeszło – powiedziała ucieszona. – To wasza sprawka?
               Lewitujące litery zaczęły latać wokół niej z wesołym ni to piskiem, ni to bulgotaniem.
               – Rety, dzięki! Dziękuję wam bardzo! – Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko, a kiedy literki zatrzymały się wreszcie i po raz kolejny spojrzały na nią ciekawie, skłoniła grzecznie głowę. – Mam na imię Nathaly. Miło mi was poznać.
               Kilka czarnych znaczków znów zabulgotało cicho i wysunęło się przez szereg, układając przed nią w krótkie słówko NATALI.
               – Nie tak. Przez H w środku i Y na końcu – zaśmiała się dziewczyna, zwinnym ruchem wciskając odpowiednie litery w odpowiednie miejsca. Odsunięte z zabawy I popatrzyło na nią urażone, ale szybko odzyskało dobry humor, kiedy Nathaly połaskotała je po ogonku.
               – Właśnie tak. – Potaknęła lekko głową. – No a wy to kto? – zapytała, wyjmując Pokedex.
 
               – Unown, Pokemon typu Psychicznego. Unowny to bardzo tajemnicze Pokemony i niewiele o nich wiadomo. Kształtem przypominają litery antycznego pisma. Choć w pojedynkę nie są zbyt silne, kiedy zbierze się ich większa grupa, potrafią rozbudzić w sobie potężne mityczne moce.
               – Jak moc uzdrawiania – dopowiedziała wesoło dziewczyna i z ulgą popatrzyła na swoją prawą nogę, z którą wszystko było już absolutnie w porządku.
               Abby, w przeciwieństwie do Nathaly, wcale nie spędzała czasu w tak miły sposób. Biegła na złamanie karku przez gęste knieje i leśne polany, próbując odnaleźć przyjaciółkę, która, sądząc po zachowaniu Raichu, musiała być w naprawdę niezłych tarapatach. Wywróciła się już nawet kilka razy, ale nic sobie z tego nie robiła. Szybko wstawała i biegła dalej. W końcu Nathaly potrzebowała pomocy!
               Zatrzymała się dopiero, kiedy wokół niej rozległo się złowieszcze wycie, a czarna mgła zagrodziła jej dalszą drogę.
               – Co… co to takiego?! – wydukała przestraszona.
               Raichu nie odpowiedziała, bo przecież nie potrafiła mówić po ludzku. Zamiast tego zrobiła to, co potrafiła doskonale. Dzielnie stanęła przed dziewczynką, gotowa bronić jej, jeśli będzie trzeba.
               Z mgły zaczęły wyłaniać się niewyraźne kształty. Wszystkie one, choć różniły się od siebie, miały jedną wspólną cechę – wielkie, groźnie wyglądające oko, osadzone na którymś z czarnych wyrostków. Abby ledwie zdążyła zorientować się, że kształty przypominają duże, latające litery, kiedy dookoła niej rozległ się przeraźliwy śmiech. Chichot, a wręcz rechot, był tak paskudny, że zdawał się ranić uszy. Raichu nie czekała dłużej. Zaatakowała Piorunem jeden latających kształtów, potem drugi. Wszystko na nic. Jej ataki przelatywały przez nie, jakby w rzeczywistości nic tam nie było. Abby stała z przestraszoną miną, ledwie powstrzymując się od wybuchnięcia płaczem. Czarne, uparte zjawy wirowały wokół niej, śmiejąc się bezczelnie. Wreszcie znudziło im się samo krążenie i wszystkie, jak jedna, rzuciły się na Abby z kolejną salwą jeszcze straszniejszego śmiechu.
               Dziewczynka krzyknęła przerażona i odruchowo zasłoniła się ramionami. Zanim jednak spadł na nią cios, wszystko dookoła pochłonęło intensywne czerwone światło. Pośród niego, Abby dostrzegła tylko niewyraźny zarys pierzastego stworka, który przelatuje tuż przed nią dosłownie w ostatnim momencie. Ledwie sówka przeleciała, zarówno światło, jak i czarne zjawy zniknęły w niepojęty sposób.
               – Co to… co to było? – chlipnęła Abby, przecierając załzawione oczy.
               Brązowy stworek siedział sobie jak gdyby nigdy nic na gałęzi drzewa, beztrosko czyszcząc piórka.
               – Raichu, co to było? – zapytała raz jeszcze dziewczynka.
               Raichu bezradnie rozłożyła łapki. W tej samej chwili obie zauważyły, ze ktoś zbliża się w ich stronę szybkim krokiem.
               – Wszystko z tobą w porządku!? – zawołał jeszcze spomiędzy drzew ów ktoś, którym okazała się być starsza kobieta o niezbyt miłym wyrazie twarzy. Na jej ramieniu siedział brązowy Pokemon-ptak, trochę podobny do okrągłej sówki, ale znacznie większy. – Noctowl, leć prędko za nimi i dopilnuj, żeby te łobuzy nie sprawiały nam już więcej problemów.
               Ptak posłusznie poderwał się do lotu i już po chwili zniknął między gęstymi koronami drzew.
               – Za kim on poleciał?
               – Za Pokemonami duchami – odparła krótko kobieta.
               – D… d… duchami? – Abby poczuła, jak zimny dreszcz przebiega jej po karku.
               – Tak. Pełno ich w naszym lesie. Lubią robić sobie żarty z nieostrożnych trenerów, nawet w ciągu dnia. Nie powinnaś kręcić się tu sama, to niebezpieczne. Dobrze, że chociaż miałaś ze sobą Hoothoota.
               – Co miałam? – Abby zrobiła tępą minę. W tej samej chwili brązowa sówka po raz kolejny wylądowała na jej głowie, moszcząc się tam raz jeszcze.
               – I to w dodatku takiego, który zna Jasnowidzenie. Przydatny ruch, jeśli przyjdzie ci odganiać namolne Poke-duchy.
               Stworek zahukał krótko, wyraźnie z siebie zadowolony. Abby już zamachnęła się, żeby zegnać go ze swojej głowy, ale nagle przypomniała sobie, po co właściwie tu przybiegła.
               – Nathaly! – wrzasnęła. – Moja przyjaciółka! Gdzieś tutaj jest i potrzebuje pomocy!
               – Chodźmy – powiedziała zdecydowanie kobieta. – Pomogę ci ją znaleźć.
               Stadko Unownów umilało Nathaly czas do tego stopnia, że kompletnie zapomniała o Abby i Raichu, która przecież martwiła się nie na żarty. Dopiero kiedy usłyszała jej przejęty pisk i głos Abby, nawołujący jej własne imię, odwróciła się gwałtownie. Spłoszone wołaniem Unowny czmychnęły tak szybko, że Nathaly nawet nie zdążyła się zorientować kiedy to się stało.
               – Tutaj! Tu jestem! – odkrzyknęła krótko.
               Raichu odnalazła ją jako pierwsza. Z niepokojem podbiegła do swojej trenerki i ostrożnie obwąchała jej prawą kostkę.
               – Już dobrze. Już nic mi nie jest, widzisz? – uspokoiła ją dziewczyna.
               – Nathaly, co się stało! – Abby dopadła do przyjaciółki tak szybko, że nieomal sama podzieliła jej los, spadając z uskoku prosto na twarz.
               – Abby? Jesteś cała?
               – To raczej ja się ciebie pytam, co się z tobą stało? – Dziewczynka zerwała się na równe nogi. Najwidoczniej nie potłukła się aż tak bardzo.
               – Chyba skręciłam kostkę – wyjaśniła trenerka. – Ale już mi lepiej – dodała szybko.
               – Och, Nath, tak się cieszę! Dobrze, że nie dopadły cię te straszne ślepia!
               – Jakie ślepia?
               – Unowny – wyjaśniła krótko starsza kobieta, która stała nieco z tyłu. Nathaly zauważyła ją dopiero wtedy, kiedy się odezwała. – Nie prawdziwe. To tylko iluzje mieszkających w lesie Pokemonów duchów. Prawdziwych Unownów tutaj nie ma. Zresztą, nie wiadomo czy gdziekolwiek są.
               – Ale… jak to nie ma? Przecież Pokedex… Przecież moja noga… Zresztą, nieważne. – Nathaly machnęła ręką. Nie potrafiła się wysłowić, przez co staruszka popatrzyła na nią, jak na wariatkę. – Hej, Abby? Co to jest?
               – Co? Co takiego? – zapytała zdziwiona dziewczynka.
               – No to, pierzaste, na twojej głowie.
               – A, to. – Abby zmarszczyła zabawnie czoło. – Zapomniałam o nim.
               Nathaly zaśmiała się, a Hoothoot zahukał wesoło i sfrunął na ziemię. Dziewczyna przyjrzała mu się spod ściągniętych brwi.
               – Coś mi tutaj nie gra – stwierdziła w końcu. – Czy on nie powinien stać na jednej nodze? No wiesz, słynna hoothootowa równowaga i te sprawy?
               Hoothoot, jak na komendę, przerwał namiętne wydziobywanie kamyczków spomiędzy liści i uniósł jedną ze szponiastych łapek. Ledwie to zrobił, runął jak długi w przód prosto na swój maleńki dziobek, wbijając się nim w kępkę zeschniętego mchu.
               Nathaly z trudem powstrzymała się przed parsknięciem śmiechem.
               – Chyba już wiem, dlaczego tak cię polubił – wydusiła przez zaciśnięte gardło. – Zdaje się, że bardzo do siebie pasujecie.
               – Bardzo śmieszne. – Abby założyła ręce, obrażona. – Naprawdę, bardzo śmieszne…

***

               Śmiercionośna burza szalała nad wodami już od niemal godziny. Być może pozamykani w domach mieszkańcy Wysp Wirowych podejrzewali, że całkiem niedaleko dzieje się coś bardzo niedobrego. Taka pogoda, zdające się nie mieć końca, intensywne burze z piorunami, nie zdarzały się tu często. Właściwie mały archipelag Wysp Wirowych, położony na oceanicznej zatoce, w zachodniej części Johto, był istnym rajem turystycznym właśnie za sprawą swego łagodnego, ciepłego klimatu. Śniegu praktycznie tutaj nie widywano, a grad czy burze zdarzały się raz, może dwa, w ciągu całego roku. Tej nocy jedno i drugie przydarzyło się w tym samym czasie.
               Margot Stonefield stała pewnie na skalistym brzegu Wyspy Srebrnych Skał, niewielkiej wysepki, która była zbyt mała, zbyt odległa i zbyt nieprzyjazna, by ktokolwiek zechciał się na niej osiedlić. Wzburzone fale wdzierały się na stromy klif, mocząc jej nogi aż po uda. Twarde kulki gradu wielkości grochu smagały jej twarz. Przemarznięta i wycieńczona, nie spuszczała wzroku z toczącej się przed nią walki. Blade kamienie dookoła niej zdawały się świecić niczym prawdziwe srebro w blasku księżyca, który przedzierał się przez burzowe chmury. Niemal idealnie okrągła tarcza, która zaledwie dwie noce temu osiągnęła pełnię, a teraz szczuplała powoli, to pojawiała się na chwilę to znów znikała za mroczną zasłoną rozgniewanego nieba.
               To była nierówna walka. Nierówna z dwóch powodów. Po pierwsze, pojedynek pięciu przeciw jednemu nigdy nie może być nazwany równą walką. Po drugie, stając do boju z legendarnym Pokemonem, nawet w piątkę jest się bezbronnym. Margot jednak odrobiła lekcje. Jej Pokemony walczyły same, bez poleceń, uzupełniając i wspierając się nawzajem. Jej strategia była prosta – polegać na atakach skalnych, elektrycznych, lodowych i mrocznych. Tych najskuteczniejszych.
               Do tego pojedynku profesor Stonefield przygotowywała się latami. Nie walczyła dla sportu, a po to, by ujarzmić i schwytać, by dać sobie kolejną szansę, naprawić błędy przeszłości. Margot doskonale zdawała sobie sprawę, że to, co pchało ją do działania przez ostatnie kilkanaście lat jej życia, działo się właśnie tu i teraz. Nie zamierzała zmarnować szansy, na którą tak długo pracowała. Ktoś powiedział kiedyś, że czasu nie da się cofnąć. Ten ktoś był głupcem, który nie wie co mówi.
                Dwa umięśnione smoki latały nad wodą z prędkością odrzutowca. Charizard i Dragonite wzbiły się wyżej, z góry uderzając swoimi atakami. Antyczna Moc i Piorun runęły w dół, trafiając ogromną, stalowoszarą bestię, co najmniej dwukrotnie większą od każdego ze swoich przeciwników. Strażnik Mórz, bo tym właśnie była, unosił się nisko nad powierzchnią, nurkując w głębiny po każdym przyjętym ciosie. Jednak i tam nie było szans na zregenerowanie sił. Niezbyt duży, niewyraźny kształt przemknął pod wodą, trafiając w osłabioną bestię Nocnym Cięciem. Stwór zaryczał krótko, jego stłumiony przez wodę i szum fal ryk wydawał się jeszcze bardziej przerażający, i okręcił się zwinnie, uderzając to, co przed chwilą ośmieliło się go zaatakować, silnym ciosem grubego ogona. Margot usłyszała tylko cichy plusk, zanim spod wody wyleciał nieprzytomny Kabutops, upadając tuż u jej stóp. Zaklęła ciężko, nie słysząc własnych słów. Gniew morza zagłuszył jej własny gniew. Wyciągnęła przed siebie Pokeball i przywołała Kabutopsa. I tak nie przyniósłby jej żadnego pożytku, leżąc nieprzytomnie na skałach. Margot odwróciła głowę i skinęła na wielkiego Gyaradosa, który natychmiast zanurkował pod wodę, jakby tylko czekał na jej znak. Zaraz potem Strażnik Mórz ponownie wyłonił się z morskiej otchłani. Gyarados, który teraz, w porównaniu z bestią, wcale nie wydawał się już taki wielki, wisiał u jednego z masywnych skrzydeł, wczepiony w nie zębami, wyglądając jak przerośnięta pijawka. Bestia ledwie zdążyła strącić go silnym szarpnięciem skrzydła, a już dosięgnął ją kolejny atak. Zadowolony z siebie Blastoise prychną krótko, gdy jego Lodowy Promień trafił idealnie w cel, pokrywając brzuch przeciwnika grubą, zmrożoną warstwą.
                Margot warknęła przez zęby, kiedy latający stwór celowo otarł się o powierzchnię morza, krusząc ciążący mu lód. To nie był pierwszy raz, kiedy wyswobodził się z mrożącej pułapki. Ta walka trwałą już zdecydowanie zbyt długo.
                – Otoczcie ją! – wrzasnęła kobieta z grymasem na twarzy.
                Cztery Pokemony posłusznie okrążyły rywala, warcząc i parskając groźnie. Bestia nie wyglądała na przestraszoną. Kiedy kolejne ataki pomknęły w jej stronę, zaszarżowała na Gyaradosa w Smoczym Pędzie, bez trudu unikając jego Mrocznego Pulsu i skutecznie eliminując go z walki. Podczas kiedy ich nieprzytomny towarzysz dryfował na wodzie brzuchem do góry, pozostała trójka Pokemonów rzuciła się w pogoń za uciekającym stworem. Dragonite dopadł go jako pierwszy, próbując zadać Lodowy Cios. Chybił, ale udało mu się spowolnić przeciwnika na tyle, że już wkrótce dołączył do nich Charizard i oba smoki rozpoczęły zmasowaną szarżę. Otoczone to lodem, to elektrycznością pięści świstały w powietrzu. Błysk Cienistego Pazura Charizarda co kilka chwil rozświetlał mroki nocy. Mało które z ciosów trafiały. To nie wystarczyło. Odpowiedź przyszła niemal natychmiast. Hydro Pompa tak szeroka, jakiej Margot w życiu jeszcze nie widziała, ominęła Charizarda o centymetry. Dragonite nie miał tyle szczęścia. Atak trafił go i dosłownie roztrzaskał o skały. Z płuc Dragonite’a uciekł głuchy jęk. Smok zniknął w Pokeballu zanim zdążył upaść do wody.
                Profesor Stonefield pobladła, choć i tak nie sposób było tego zauważyć przy jej, bladej z natury, karnacji i panującym dookoła mroku nocy. Zostały jej dwa Pokemony. Tylko dwa, zmęczone walką, Pokemony. Charizard, który, chcąc dać odpocząć skrzydłom, wylądował wreszcie u jej boku i Blastoise, wynurzający się powoli z wody i stąpający ciężko po skałach, by wspiąć się na klif i zająć miejsce po drugiej stronie swojej mistrzyni. Minęła chwila, a stali już w trójkę, ramię w ramię, jak niegdyś. Margot i dwójka jej towarzyszy, pierwszych, najwierniejszych. Tych, z którymi osiągnęła kiedyś tak wiele, wygrywając niemal wszystko, co na jej drodze było do wygrania. Zaszli przecież daleko. Była o włos od pokonania Elitarnej Czwórki, o włos od tytułu mistrza! Teraz, stojąc pomiędzy Charizardem i Blastoisem, wydawała się tak mała i słaba. Jeszcze mniejsza i słabsza w obliczu bestii, Strażnika Mórz, który właśnie wyłaniał się z wody, by stanąć z nią twarzą w twarz.
               Margot śledziła wzrokiem lot potwora, który zatoczył nad nią leniwe koło i wylądował majestatycznie na srebrzystych skałach wyspy, oznajmiając swoje zwycięstwo mrożącym krew w żyłach rykiem. Nie, jeszcze nie! Blastoise i Charizard pochyliły się w przód, wciąż gotowe stawić mu czoła. Ich mistrzyni poczuła się jak kiedyś, gdy walczyła na największych stadionach świata. Miała wtedy tak wiele, niemal wszystko. Jeden błąd i kto teraz o niej pamięta? Co jej pozostało? Nadzieja!
               – Lugiaaa! – wrzasnęła, nie szczędząc gardła, spojrzawszy bez strachu w przerażające ślepia bestii.
               Legendarny stwór opuścił nieco łeb, wydając z siebie przerażający warkot. Nabrał powietrza i wystrzelił szerokim, intensywnie pomarańczowym Hiper Promieniem. Pozostałe dwa Pokemony nie czekały. Na atak odpowiedziały atakiem. Połączona moc Miotacza Płomieni i Lodowego Promienia skutecznie, acz z ledwością, stawiła czoła niszczycielskiej sile. Kiedy ataki ustały, Blastoise przyklęknął na jedno kolano, podpierając się o najbliższy głaz masywną łapą, a umęczony Charizard upadł tak jak stał, prosto przed siebie. Po pysku Lugii przemknął jakby cień zadowolenia. Zrobiła głęboki wdech, szykując się do kolejnego ataku. Co to dla niej, powalić nędznego Blastoise’a i rozprawić się z jednym, słabym człowiekiem? Margot widziała tę pewność w jej oczach. Legendarna bestia nie może przegrać; Lugia musiała myśleć w ten sposób. Margot była jednak wytrwała w swym postanowieniu. Tak wytrwała, że wręcz szalona. Schwyta ją lub zginie. Innego scenariusza dla siebie nie widziała.
               – Lugia, stój! – wrzasnęła raz jeszcze, unosząc coś w dłoni tak wysoko, jak tylko umiała. Blask księżyca odbił się od wypolerowanej powierzchni muszli, sprawiając, że antyczny instrument wydawał się nieco większy, niż był w rzeczywistości. Stwór warknął po raz kolejny, tym razem trochę ciszej i łagodniej. Musiał rozpoznać przedmiot, tego Margot była pewna. – Poznajesz, prawda? To ja ją znalazłam. To ja znalazłam twój skarb i, choć szukałam długo, znalazłam też twojego wybrańca. Tego, którego melodia wybudziła cię ze snu na dnie morza. Stanęłam z tobą do walki. Myślę, że byłam godnym przeciwnikiem. Należy mi się zwycięstwo! Ty mi się należysz!
               Bestia prychnęła gniewnie przez nozdrza. Słowa kobiety wyraźnie się jej nie podobały. Napięła całe ciało, od pyska aż po ogon, gotowa rzucić się na nią i rozerwać na strzępy. Margot nie pozwoliła jednak, by strach przyćmił jej umysł.
               – Stój! Poddaj się, pozwól się ujarzmić! Zrób to, albo ją zniszczę!
               Lugia, choć jeszcze przed sekundą gotowa była zaatakować, teraz zastygła w bezruchu, w napięciu obserwując jak kobieta zaciska palce wokół wyjątkowej muszli.
               – Tak. Właśnie tak. – Głos profesor Stonefield stał się nagle łagodny i kojący. Jakby nie mówiła do wielkiej, przerażającej bestii, a do małego, zlęknionego dziecka, chcąc je uspokoić. Jednak z każdym kolejnym słowem ostrzejszy ton powracał coraz wyraźniej. – Nie znosisz swojego gniewu, prawda? Nienawidzisz go? Nie potrafisz nad nim zapanować? Nie chcesz, żeby znowu wymknął ci się spod kontroli? Poddaj się mnie. Inaczej… inaczej zniszczę i muszlę, i wybrańca. Już nic ani nikt nie będzie w stanie cię powstrzymać. Gniew zapanuje nad tobą do reszty!
               Przeciągły ryk rozciął burzowe powietrze z mocą większą od błyskawicy, kiedy Lugia ruszyła na kobietę z obnażonymi kłami. Szybko jednak spokorniała, bowiem Margot jednym pewnym ruchem cisnęła muszlą o ziemię. Bestia zaskamlała niczym zraniony Growlithe. Muszla nie roztrzaskała się jednak o twarde skały. Blastoise, od początku we wszystko wtajemniczony, złapał ją w ostatniej chwili.
               – Więc jak? – Margot zrobiła zuchwały krok naprzód, widząc, że jej plan działa. Jej niezawodny plan, zawsze taki sam, zawsze z tym samym założeniem. Każdego można powalić, jeśli tylko wie się, gdzie uderzyć. Podziałało i tym razem. Wielka i potężna Lugia, legendarny Strażnik Mórz, kuliła się u jej stóp, jak nędzny, kopnięty Caterpie. Wyjęła z torby Ball, czarno-białą kulę z żółtym wzorem i nieświadomie obróciła ją w dłoni. – Właśnie tak, leż spokojnie.
               Ultra Ball świsnął w burzowym powietrzu tak szybko i tak cicho, że nie sposób było go zauważyć. Pochłonął ogromne ciało bestii do swego wnętrza i długo, bardzo długo, drżał niepewnie. Lugia wciąż walczyła, wciąż miała wątpliwości. Poddała się jednak. Nie mogła ryzykować tak wiele.
               Burza ustała jak ręką odjął. Profesor Stonefield czym prędzej podniosła kulę, obejmując ją chciwie obiema dłońmi. Udało jej się! Schwytała Strażnika! Teraz już nic nie stoi na przeszkodzie, by naprawić wszystkie błędy przeszłości. Jeden błąd.
               Jej chwila cichego triumfu nie trwała jednak długo. Przerwały ją czyjeś powolne oklaski. Odwróciła się, wzrokiem szukając nieproszonego towarzystwa. Nie szukała długo. Wokół niej pojawiło się nagle kilkunastu mężczyzn, ubranych w równe, ciemne kombinezony. Agenci Team Rocket, tych drani poznałaby wszędzie. Nie zauważyła ich wcześniej. Pewnie siedzieli pochowani, jak tchórzliwe ścierwa, gdzieś między skałami. Jeden z nich szedł ku niej wolnym krokiem, ciągle powoli klaszcząc w dłonie.
               – Brawo, pani profesor – odezwał się z udawanym entuzjazmem. – Jak to miło z pani strony, że odwaliła pani za nas całą robotę. Zawsze mówiłem, że kobiety są bardzo zaradne i warto na nich polegać. Giovanni z pewnością będzie pani wdzięczny.
               Na dźwięk tego imienia całym ciałem Margot wstrząsnął dreszcz. Nie był to jednak dreszcz strachu, a obrzydzenia i nienawiści. Spojrzała na swojego Blastoise’a. Było to długie spojrzenie i bardzo intensywne. Pokemon od razu domyślił się, czego od niego wymaga. Był jej starterem, towarzyszem od przeszło dwudziestu lat. Rozumieli się bez słów.
               – Pozwoli pani jednak, że teraz już my się tym zajmiemy. – Rockets wskazał na Ultra Ball, który kobieta zaciskała kurczowo w dłoni. – Panią również. Jesteśmy w końcu gentelmanami, potrafimy okazać wdzięczność. Zapraszamy, proszę przywołać Pokemony do Balli i nie robić problemów.
               Kilkoro agentów zbliżyło się jeszcze bardziej; każdy trzymał w dłoni przygotowany Pokeball. Margot nie zastanawiała się, jakie Pokemony się w nich kryją. Nie zamierzała walczyć. Widziała, że nie ma szans. Posłusznie wyjęła dwie kule i zamknęła w nich nieprzytomnego Charizarda i Gyaradosa. Raz jeszcze spojrzała na Blastoise’a. Skinęła lekko głową i wyszeptała jedno słowo, imię pewnej osoby. Jedynej na świecie, której w pełni ufała.
               – Isaac…
               Nikt oprócz Blastoise’a nie usłyszał jej szeptu. Pokemon mruknął cicho i odwrócił się raptownie, skacząc z wysokiego klifu z prędkością, o jaką nikt by go nie podejrzewał. Wszystko, co działo się potem, trwało dosłownie sekundy. Dwójka Rocketsów dopadła do Margot, chwytając ją brutalnie. Trzeci wyrwał jej z rąk Ultra Ball. Inny, zapewne dowodzący misją, krzyknął coś ostro, a kilkoro kolejnych cisnęło Pokeballami, wysyłając swoich podopiecznych w pościg za Blastoisem. Pokemony ruszyły czym prędzej, ale niewiele mogły zrobić. Ogromny żółw zniknął pod wodą i ślad po nim zaginął.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz