19. The taming of the red one

                Dziewczyny nie musiały długo błądzić po parku. Małe pół godziny wystarczyło, żeby ich wędrówkę przerwał niespodziewany, mrożący krew w żyłach krzyk. Krzyk dziewczęcy, nagły i tak przepełniony błaganiem o pomoc, że nie sposób było tej pomocy odmówić.
                Nathaly jako pierwsza puściła się pędem przez zarośla, nie zważając na małe gałązki, drapiące jej twarz. Z Pokedexem w dłoni i gotową do walki w każdej chwili Raichu u boku, przedostała się przez ścianę zieleni i natychmiast zamarła. Kiedy i Abby udało się pokonać naturalne, liściaste zasieki, zastała po drugiej stronie taki oto widok: Nathaly, niczym sparaliżowana, przyglądała się z na wpół otwartymi ustami wielkiemu, bzyczącemu czemuś, które wyglądało niczym rycerz w lśniącej zbroi. Nie jednak ten romantyczny, na białym rumaku, o nie. Raczej mściciel, wiedziony furią i nienawiścią czarny charakter. Z tym, że ten akurat czarny charakter był charakterem wściekle czerwonym. Dosłownie czerwonym i dosłownie wściekłym. Kilka metrów od niego, przerażona nastolatka pochylała się nad poturbowanym Butterfree. Pokemon nie był zbyt duży jak na swój gatunek, a teraz wyglądał, jakby przebiegło po nim całe stado Taurosów.
                – Nath? – Abby nie miała pojęcia, co się dzieje. Nathaly zastygła niczym przemieniona w kamień, klęcząca dziewczyna pochlipywała cicho, a czerwony stwór z wściekłością stąpał ku niej, jakby nie docierało do niego, że Butterfree nie ma już siły walczyć i pojedynek powinien zostać uznany za zakończony. – Nath? Nathaly!
                Równocześnie z krzykiem Abby rozległ się donośny grzmot i Raichu jednym celnym Piorunem zagrodziła drogę rozwścieczonemu stworowi, zanim tamten dopadł bezbronnego motyla i jego trenerkę. Dziewczyna wykorzystała okazję, porwała podopiecznego w ramiona i z przerażonym piskiem uciekła szukać bezpieczniejszego miejsca.
               – Rai rai! – Tym razem to Raichu szarpnęła nogę swojej trenerki, próbując wyciągnąć ją z tego dziwnego letargu.
               – No ruszysz się wreszcie?! – Abby pociągnęła za ramię towarzyszki, nakierowując jej dłoń z Pokedexem przed siebie.
               – Scizor, owadzi Pokemon o podtypie stalowym, wyższa forma ewolucyjna Scythera. Jego twardy niczym stal pancerz potrafi odeprzeć nawet bezpośrednie ataki o ogromnej mocy. Potężne szczypce o niezwykle dużej sile uścisku stanowią niebezpieczną broń.
                Nathaly słyszała mechaniczny głos własnego Pokedexa jakby z oddali. Choć czuła w dłoni znajomy kształt urządzenia, jego dźwięk docierał do niej niewyraźny, a kolejne słowa po prostu padały, nie układając się w żadne sensowne zdania. Nie rozumiała nic. Nic do niej nie docierało. Nic, oprócz jakże strasznego obrazu, który miała przed oczami. Bo przecież to był Scyther. Choć zupełnie innego koloru, większy i groźniejszy, co wcale nie ułatwiało sprawy, to jednak Scyther. Nathaly nigdy wcześniej nie widziała wyższej formy tego Pokemona, jedynego, którego naprawdę się bała. Jedynego, który wywoływał w niej tak irracjonalny, trudny do przezwyciężenia strach i sprawiał, że za każdym razem czuła się jak bezbronna, zagubiona w lesie kilkulatka. Teraz zobaczyła go, potężnego i wściekłego, dokładnie takiego, przed jakim drżała w swojej wyobraźni. Był przed nią i mierzył ją nieprzytomnym ze złości spojrzeniem. On, bezwzględny, niepohamowany, Scyther w ciele Scizora.
                – No Raichu, weź coś zrób! – pisnęła bezsilnie Abby. Sentret zrobił krok naprzód, chcąc obronić swojej trenerki, jednak sam przełknął głośno ślinę. Nie łudził się, nie miał szans z takim przeciwnikiem. Scizor prychnął wściekle i poruszył skrzydłami, powodując tym nieprzyjemny, metaliczny brzdęk. Zwęził oczy w wąskie szpary, po czym ruszył przed siebie w nieposkromionym szale. – Naaaaath!
                Nathaly ani drgnęła. Raichu, widząc, że nie ma innego wyjścia, strzeliła długim ogonem jak batem, przykładając jego błyszczący elektrycznością koniec do lewej dłoni swojej trenerki. Dopiero ten impuls pobudził dziewczynę do działania. Potarła rękę, która mocno mrowiła po niespodziewanej dawce prądu, jaką została potraktowana i instynktownie odepchnęła Abby za siebie. Może nawet trochę zbyt mocno, bo dziewczynka upadła na wznak, w ostatniej chwili podpierając się rękoma.
                – Do tyłu, już! – krzyknęła Nathaly przez ramię. O ile nie do końca jeszcze kojarzyła co się dzieje, wiedziała jedno, teraz jest pora na pojedynek. Musi walczyć. – Szybki Atak!
                Raichu pozwoliła sobie na jeden, prędki oddech ulgi. Jej Nathaly wróciła do przytomności. Przynajmniej na tyle, by pokierować ją w walce. Ruszyła przed siebie, znacząc drogę białą smugą Szybkiego Ataku. Scizora dopadła dalej niż w połowie drogi. Jej atak nie wystarczył, by wyrządzić mu szkodę, ale wystarczył żeby zatrzymać go na chwilę. Wściekły Pokemon odwrócił głowę za pędzącą Raichu i prychnął cicho. Jego błoniaste skrzydła zaczęły wibrować, posyłając w przód serię ostrych, jasnosrebrnych półksiężyców.
                – Srebrny Wiatr – mruknęła do siebie Nathaly. – Rozwal to Żelaznym Ogonem, a potem Mega Cios!
               Elektryczny stworek skoczył do przodu i zaczął przedzierać się ku Scizorowi, niszcząc jeden srebrny półksiężyc po drugim. Raichu była w tym na tyle skuteczna, że bez większego szwanku dotarła do przeciwnika. Zanim jednak złożyła się do kolejnego ataku, Scizor skrzyżował przed sobą swe ogromne szczypce, a całe jego ciało błysnęło ledwie widoczną, błękitną poświatą. Raichu zamachnęła się solidnie. Kiedy jednak jej błyszcząca łapka trafiła rywala prosto w twarz, tamten ani drgnął. Podopieczna Nathaly odskoczyła w tył z głośnym piskiem, łapiąc się za obolałą pięść.
                – I Żelazna Obrona też? – Nathaly, zamiast mówić, warczała już przez zęby. – Zaraz ją obejdziemy. Piorun, już!
                Raichu zebrała się do ataku. Scizor również nie zwlekał. Zaraz po tym, jak potężna błyskawica ruszyła w jego stronę, odpowiedział na atak równie silnym Hiper Promieniem. Ataki zderzyły się. Promień Scizora okazał się silniejszy. Piorun w ułamku sekundy rozpłynął się w powietrzu, a Raichu odskoczyła w bok, minimalizując obrażenia na tyle, na ile była w stanie. Mimo to nie obyło się bez kilku zadrapań.
                – Poradzisz sobie! – krzyknęła dziewczyna, widząc, że owadzi Pokemon zbiera siły po potężnym ataku. – Szybko, Elektroakcja!
                Pomarańczowy stworek otrząsnął się w jednej chwili i ruszył na przeciwnika, otoczywszy się wcześniej iskrzącą elektrycznością. Scizor po raz kolejny spróbował Żelaznej Obrony, jednak okazał się zbyt wolny. Ciężkie, ponad stukilogramowe ciało Pokemona przesunęło się w tył o dobre pięć metrów. Stwór podparł się o najbliższe drzewo, walcząc z paraliżem.
                – W samą porę. – Nathaly skinęła głową. – Jeszcze raz, Mega Cios!
                Raichu ruszyła, gotując się do ataku. Wyhamowała jednak w ostatniej chwili, widząc znajomą już, błękitną poświatę. Scizor może i nie mógł się ruszać, ale wciąż był w stanie się bronić. Dziewczyna pokiwała głową po raz drugi, pochwalając rozwagę swojego Pokemona. Nie wiedziała jeszcze, że ta chwila zawahania będzie je obie drogo kosztować. Scizor niespodziewanie przerwał paraliż, rozkładając szeroko swe wielkie szczypce, które w jednej chwili zapłonęły wściekłą czerwienią. Raichu nie zdążyła odsunąć się ani o centymetr. Twarde szczypce dosięgnęły jej i zaczęła się seria bolesnych cięć, z których każde kolejne zdawało się mocniejsze, szybsze, celniejsze. Raichu piszczała z bólu, miotana bezwładnie na wszystkie strony brutalną siłą ataku. Dopiero kiedy z gardła Nathaly wydarł się pełen bezsilnej wściekłości ryk, Scizor zaprzestał bezlitosnej jatki i odwrócił głowę w jej stronę. Raichu od razu opadła na ziemię.
                – Dość! – wrzasnęła dziewczyna na całe gardło.
                Owadzi stwór dyszał z wściekłości. Odwrócił się i zaczął kroczyć w jej stronę. Każdy kolejny, ciężki krok niósł za sobą szczęk metalowego pancerza i mocniejsze uderzenie serca półświadomej swojego położenia Nathaly. Scizor był oraz bliżej. Dziewczyna nie uciekała, nie krzyczała. Tylko patrzyła na niego nieruchomym wzrokiem, zaciskając każdy, najdrobniejszy nawet mięsień swojego ciała. To było jak paraliż. Gorsze nawet, bo fizycznie nie było nic, co powstrzymywałoby ją przed poruszeniem się. Okropny, nieproszony paraliż umysłu.
                – Chu… – Raichu z trudem złapała oddech, dźwigając się z ziemi. Jej źrenice rozszerzyły się gwałtownie. Jedna źrenica. Drugiej nie było nawet widać spod opuchniętej powieki. Wściekły Pokemon nacierał na jej trenerkę, szykując się do wyprowadzenia po raz drugi tego bestialskiego ataku, którego skutki Raichu odczuła przed chwilą na własnej skórze. Jakże bolesne skutki. Nie mogła pozwolić, by to samo spotkało Nathaly!
               Jej umęczone ciało napięło się i z żółtych policzków wystrzeliła jaskrawa błyskawica. Desperacki akt, w który Raichu wkładała resztki sił, nawet te, o których istnieniu do tej pory nie miała pojęcia. Scizor, ogarnięty iskrzącą poświatą jej ataku, nie zwolnił kroku. Wściekłość pchała go naprzód, pomimo bólu, pomimo elektryczności, która kuła całe jego ciało milionem niewidzialnych igieł. Raichu nie ustawała, Scizor nie odpuszczał, Nathaly trwała nieruchomo. Każde z nich coraz słabsze, coraz bardziej bezsilne. Fizycznie lub mentalnie. Taki stan nie mógł przecież trwać wiecznie. Skończył się nagle, kiedy Raichu straciła przytomność.
               – O nie, nie! – Gdzieś z tyłu rozległ się pełen przerażenia pisk Abby.
                Scizor miał już Nathaly w zasięgu szczypiec. Uniósł jedne z nich, otoczone poświatą w kolorze wściekłej czerwieni. Zamachnął się groźnie i… znieruchomiał, zaskoczony przedziwnym uczuciem, ni stąd ni zowąd ogarniającym jego ciało.
                – Nie… tym… razem… – wycedziła Nathaly.
                Scizor spojrzał w dół. Zdążył zobaczyć tylko przyciśnięty dłonią dziewczyny do pancerza na jego piersi, otwarty Sport Ball, który skutecznie wciągał go do środka. Stwór rozszerzył pełne zdziwienia oczy, a trenerka spojrzała w nie odważnie. Choć była to odwaga nieświadoma, wystarczyła, by złamać jego wolę na kilka sekund. Stało się. Scizor zniknął, kula zatrzasnęła się na dobre, a Nathaly upadła na kolana, podpierając się dłońmi o ziemię.
                Drzewa w parku zaszumiały cicho, jakby specjalnie czekały do końca pojedynku z wyrażeniem swojej szeleszczącej opinii. Abby podbiegła do przyjaciółki na miękkich nogach, kucając przy niej, zaniepokojona. Nathaly w stanie szoku nie była widokiem, do którego Abby miała szansę się przyzwyczaić. Popatrzyła na jej twarz, na parę szeroko otwartych, nieprzytomnych, zielonych oczu i poczuła, że naprawdę nie ma pojęcia, co robić. Drżącą ręką sięgnęła po Sport Ball, który trenerka upuściła zaraz po tym, jak zatrzasnęła Scizora w jego wnętrzu.
                – Nathaly? Nath!? – powiedziała błagalnym głosem, podając kulę swojej towarzyszce.
                Nathaly powoli odsunęła jej dłoń. Podniosła się, chwiejnym krokiem podchodząc do nieprzytomnej Raichu. Wzięła Pokemona na ręce, kciukiem ocierając kilka kropel krwi, które powoli zasychały na jego policzku.
                – Chodźmy stąd, Abby. Po prostu chodźmy – powiedziała, pustym głosem.

***
 
                – Proszę, wypij. To tylko melisa, pomoże ci się uspokoić – zapewnił Morty, stawiając przed Bugsy’m duży, masywny kubek, wypełniony po brzegi parującym wywarem. Morty był blondwłosym, młodym mężczyzną o nieobecnym wzroku, liderem sali Pokemon w Ecruteak City. Sali, która specjalizowała się w Pokemonach duchach i niejednemu na pozór odważnemu trenerowi stanęła kością w gardle. Nawet jeśli sam Morty, z jego pustą twarzą i przerażająco melodyjnym głosem, nie wystarczył, by skutecznie przestraszyć potencjalnego kandydata do odznaki, to jego gromadka Poke-duchów niemal zawsze zostawiała wyzywającego bladego jak ściana, zanim jeszcze w ogóle dochodziło do pojedynku.
                – Bugsy, na litość, przestań się w końcu mazać. – Chłodny głos Pryce’a dobiegł z rogu pokoju, w którym to mężczyzna zasiadał w wiklinowym fotelu, dumając nad czymś głęboko. – Skupić się nie można przez to twoje pociąganie nosem. Bądź że mężczyzną!
                – Pryce, on ma dopiero dwanaście lat – odezwał się inny głos, tym razem kobiecy. Clair, smocza liderka z Blackthorn City, dopełniała obecną w pokoju czwórkę. Stała przy okrągłym stole, podpierając się pod boki i na przemian to gromiła Pryce’a ostrym spojrzeniem, to znów spoglądała na Bugsy’ego łagodnie i współczująco. – Nie martw się, Bugsy, coś wymyślimy.
                Chłopak w odpowiedzi pokręcił sztywno głową.
                – Co wymyślimy? – zaszlochał żałośnie. – Porwali go! Zabrali! Teraz możemy sobie wymyślać co chcemy, na wszystko już za późno!
                – Nie na wszystko. – Morty delikatnie położył dłoń na ramieniu młodziutkiego lidera, próbując dodać mu pewności. – Nie zostawimy tak tego. Masz moje słowo.
                – Nie wiemy nawet, czy Kurt jeszcze żyje. – Zimny jak lód ton Pryce’a szybko stłamsił iskierkę nadziei w oczach Bugsy’ego. Tę iskierkę, którą Morty i Clair tak bardzo starali się ochronić. Pryce, stary, doświadczony trener, starał się być racjonalny. Do tego stopnia, że nawet nie zauważył, kiedy zaczął brzmieć nazbyt brutalnie.
                – Przestań – Clair upomniała go po raz kolejny.
                – Co przestań? Nie wiemy kto porwał Kurta, nie wiemy po co. Możemy szukać latami, ale szukaj wiatru w polu. Morty, dlaczego go nie ostrzegłeś? Podobno wiedziałeś o wszystkim.
                – Nie o wszystkim. – Morty pokręcił powoli głową, nie spuszczając wzroku z twarzy starszego mężczyzny. – Prawda, dowiedziałem się, że ktoś chce porwać Kurta jeszcze zanim to się stało. Robiłem co mogłem, żeby temu zapobiec. Chciałem zadzwonić i uprzedzić go. Ostrzec, kazać się ukryć. Ale nie mogłem się dodzwonić. Telefony nie odpowiadały. Nigdzie. U Kurta, w Centrum, tutaj – to mówiąc, wskazał na ścianę, gdzie samotnie wisiał mały, domowy wideofon Bugsy’ego.
                – To ta awaria. – Chłopak włączył się jednak do rozmowy, choć jego głos był umęczony i nieprzytomny. – Naprawiają linie już trzeci tydzień, a ciągle coś nie działa. Podobno sprzęt był przestarzały i nie wytrzymał przesilenia. Większość Azalea jest odcięta od świata. Przynajmniej jeśli chodzi o telefony.
                – Idealny moment – mruknął pod nosem Pryce. – To nie mógł być byle kto. Myślisz, że chodziło o wytwarzanie Master Balli? – To pytanie było skierowane już bezpośrednio do Morty’ego, który tym razem patrzył nieruchomo w ścianę, jakby próbował sobie coś przypomnieć.
                – Nie wiem. Pamiętam, że miałem kiedyś taką wizję. Ktoś miał odwiedzić Kurta w domu. Miał pytać o Master Ball…
                – Nic dziwnego. – Pryce ściągnął brwi. – Nie raz mu grożono. Nikomu nie chciał zdradzić, jak tworzy się Master Balle. Był uparty.
                – Rozważny – poprawiła go Clair. – Wyobrażasz sobie co by było, gdyby ktoś nieodpowiedni poznał sekret ich produkcji?
                – Obawiam się, że już niedługo nie będę nawet musiał sobie tego wyobrażać.
                – Nie o to chodziło. – Bugsy ożywił się nagle. – Pamiętam tę sytuację. Zadzwoniłem wtedy do Kurta. Wtedy, kiedy byli u niego tamci faceci. Nie wiedziałem, że ma kłopoty, ale mój telefon bardzo mu pomógł. Spłoszyli się. Potem Kurt powiedział mi, czego chcieli. Jeśli dobrze zrozumiałem, to wcale nie chodziło im o to, żeby wycisnąć z niego sekret tworzenia Master Balli. Byli raczej zainteresowani jednym, konkretnym Ballem. Takim, który kiedyś dostał się w ich ręce, ale potem go zgubili. Chcieli wiedzieć, jak go odnaleźć.
                – To niedorzeczne! Jaki szanujący się przestępca zgubiłby Master Ball? – Pryce poprawił się w fotelu. Wiklina zaskrzypiała żałośnie, jakby mężczyzna autentycznie sprawiał jej ból każdym mocniejszym ruchem. – Musiałby być jakimś kompletnym żółtodziobem. A wtedy policja poradziłaby sobie z nim bez najmniejszego problemu. Właśnie, Morty. Skoro wiedziałeś, że ktoś czyha na Kurta, dlaczego nie zawiadomiłeś policji? To byłoby przecież najrozsądniejsze.
                – Myślisz, że nie próbowałem? Dwa razy zgłaszałem to u nas, w Ecruteak. Jednak… powiedzmy, że nie mam z policją najlepszych kontaktów.
                – To znaczy? – Pryce zmarszczył czoło, spoglądając na Morty’ego podejrzliwie.
                – To znaczy, że uważają mnie za jakiegoś nawiedzonego jasnowidza. Kiedy powiedziałem im, że ktoś chce porwać Kurta, odesłali mnie do domu i kazali zająć się salą i wyzywającymi.
                – No właśnie, te twoje wizje. Jak to właściwie z nimi jest? – zapytała w końcu Clair, przerywając chwilę napiętej ciszy. – Jesteś pewien, że możesz im zaufać?
                – A mogę być pewien, że mogę zaufać wam?
                Trzy pary oczu spojrzały na twarz lidera z Ecruteak w tym samym momencie, lecz każda z innym wyrazem. Bugsy patrzył na niego zdesperowanym wzrokiem, szukając ratunku, prosząc o pomoc. Pryce spoglądał chłodno, racjonalnie, ale bezpośrednio i konkretnie. Natomiast Clair… Spojrzenie Clair było najgłębsze i najszczersze. Morty przywykł już do tego. Smocza liderka patrzyła na niego w ten sposób od pierwszej chwili, kiedy się spotkali. I choć od tamtej pory minęło już parę ładnych lat, dla Clair najwidoczniej nic się nie zmieniło. To ona odezwała się jako pierwsza.
                – Przecież wiesz – powiedziała cicho. Tak cicho, że gdyby Morty nie był maksymalnie skupiony, nie usłyszałby jej na pewno.
                – Znamy się nie od dziś. Morty, wiesz dobrze, że jeśli tylko będę w stanie pomóc, pomogę. Ale jeśli wiesz coś jeszcze, cokolwiek, błagam, powiedz to wreszcie. Bo na razie tylko błądzimy w ciemności. – Pryce zaparł się o poręcze fotela jakby chciał wstać. Najwidoczniej zmienił jednak zdanie, bo po chwili znów oparł się jak przedtem, stękając cicho, kiedy fotel po raz kolejny zaskrzypiał przeraźliwie.
                – Nie wiem, czy to coś wam rozjaśni, ale… – Morty zawiesił głos. Raz jeszcze powiódł pustym wzrokiem po trzech dobrze sobie znanych twarzach, upewniając się, czy na pewno powinien zdradzić swój sekret. Wreszcie zadecydował – ale musicie wiedzieć, że te wizje, które mam, to nie do końca moje wizje.
                – Jak to? – Clair popatrzyła na niego, dziwnie zaniepokojona tymi słowami.
                – Widzicie, ja jestem jakby… medium – tłumaczył dalej tamten, z rozmysłem szukając najlepiej pasujących słów. – Potrafię rozmawiać z duchami.
                – Co w tym dziwnego? – Bugsy wyglądał, jakby niewiele rozumiał z tego jakże szczerego wyznania. – Morty, cała twoja drużyna, to Pokemony duchy. Na pewno wiesz, jak z nimi rozmawiać.
                – Nie mówię o takich duchach. Chodzi mi raczej o dusze. Dusze martwych Pokemonów. Te dusze.
                Clair i Bugsy wymienili pytające spojrzenia, kiedy Morty przerwał na chwilę, a Pryce pochylił się w przód, otwierając usta z zaskoczenia.
                – Te dusze? – zapytał – Dusze trzech bestii ze spalonej wieży?
                Morty skinął głową.
                – Mówią do mnie, ostrzegają. Czasami przepowiadają coś, co dopiero ma się zdarzyć, czasami widzą coś, co właśnie się dzieje. To co było też widzą. Ale i one nie potrafią same decydować o swoich wizjach. Widzą tylko fragmenty, obrazy wyrwane z kontekstu.
               – Niepełne informacje. – Pryce potarł brodę nerwowym ruchem. – Czy możesz… Czy bestie pozwolą ci podzielić się z nami tym, co ci przekazują?
               – Myślę, że tak. Same kazały mi ostrzec Kurta. Opowiem wam wszystko co wiem, ale myślę, że sami sobie nie poradzimy.
                – Policja? – zaproponowała cicho Clair.
                – W żadnym razie! Tylko niepotrzebnie rozdmuchają sprawę. – Pryce pokręcił zdecydowanie palcem.
                – Ale to najrozsądniejsze wyjście. Sam mówiłeś…
               – Mówiłem, zanim dowiedziałem się, że w sprawę zamieszane są jakieś nadprzyrodzone moce. To tylko przyciągnie łowców sensacji, a stąd prosta droga do utraty elementu zaskoczenia. Jeśli w ogóle uda nam się odkryć, kto stoi za porwaniem Kurta. Poza tym policja nam nie pomoże, skoro uważają Morty’ego za wariata.
                – Nie nazwałbym tego w aż tak bezpośredni sposób. Ale sens mniej więcej się zgadza. – Morty przytaknął słowom najstarszego z ich czwórki.
                Pryce kontynuował.
                – Mam dobrego znajomego. Przyjaciela, można tak powiedzieć. Mieszka na Wyspach Pomarańczowych. Zajmuje się podobnymi sprawami. I trzeba przyznać, że on i jego ludzie są nawet skuteczni. Porozmawiam z nim. Może zgodzi się pomóc. Ale chciałbym, żebyś i ty był przy tej rozmowie – zwrócił się do Morty’ego. – Powiesz mu, co wiesz. Jeśli zechce nam pomóc, na pewno uwierzy i zrozumie. Jeśli nie, ręczę własną głową, że dochowa tajemnicy.
                – Skoro tak… – Morty rozłożył ramiona, na znak, że się zgadza.
                – Jest coś jeszcze. – Cichy, ciągle trochę dziecinny głos Bugsy’ego wciął się do rozmowy. Pozostała trójka popatrzyła na niego wyczekująco. – Ale możemy powiedzieć sobie wszystko, tak? Tak? – zapytał raz jeszcze, z większym naciskiem.
                – Oczywiście. – Morty utkwił w nim wzrok, nie ten pusty i przerażający, ale raczej ciekawy i pełen niepewności.
               – Bo… bo w mojej sali od jakiegoś czasu ukrywają się dwa legendarne Pokemony.
               Clair, Morty i Pryce wybałuszyli oczy, a z ich gardeł, jak jeden dźwięk, wydobyły się na raz trzy jęki zdumienia.
 
***
 
                Wokół drewnianej sceny, która zaskakująco dobrze komponowała się w parkowym otoczeniu, zgromadziła się całkiem spora grupa osób. Kilkanaście metrów dalej stał wóz policyjny i dwie karetki. Jedna zwyczajna, z czerwonym krzyżem na masce, druga nieco mniejsza, opatrzona dużym symbolem Pokeballa i czerwoną literą P – karetka z pobliskiego Centrum Pokemon. Kilkoro organizatorów konkursu rozmawiało z oficer Jenny, wyjaśniając całą sytuację, składając zeznania. Sanitariusze z pierwszej karetki zajmowali się uczestnikami, podając coś na uspokojenie i odkażając to, co odkażenia wymagało. Na szczęście nie mieli zbyt wiele do roboty. Ekipa drugiej karetki, siostra Joy i dwie obrotne Chansey, miały o wiele więcej na głowie. Kilka Pokemonów wymagało natychmiastowej pomocy, w tym Raichu i sam Scizor, sprawca całego zamieszania.
                – Właściwie to nie on był sprawcą, a ten, kto wypuścił go na terenie parku – wyjaśniała oficer Jenny. – Ponad godzinę temu dostaliśmy anonimowe zgłoszenie, że ktoś specjalnie go tam podrzucił. Z tego co mówiła Joy, Scizor jest świeżo po ewolucji. Takie są najgorsze, najbardziej agresywne. To głupi żart, który mógł kosztować kogoś życie – podsumowała, ściągając groźnie brwi.
                Nathaly przysłuchiwała się jej piąte przez dziesiąte, siedząc na brzegu sceny i powoli dochodząc do siebie. W towarzystwie Abby, oczywiści, która co chwilę spoglądała na przyjaciółkę niepewnie, jakby spodziewała się u niej jakiegoś nagłego ataku paniki. W końcu policjantka podeszła do nich, a za nią siostra Joy, niosąc w dłoni mały plik jakichś papierów.
                – Możemy zająć chwilę? – spytała funkcjonariuszka, salutując krótko.
                – Przepraszam, ale opowiedziałam już wszystko, co się tam wydarzyło. – Nathaly nie chciała zabrzmieć niegrzecznie. Nie miała jednak ochoty przeżywać tego po raz kolejny.
                – Tak, oczywiście. – Jenny skinęła szybko głową. – Potrzebny mi tylko jeszcze twój podpis pod zeznaniami. – Wskazała na pielęgniarkę, która natychmiast podała dziewczynie plik kartek i długopis.
                – Scizor jest już w miarę stabilny. Możesz go zabrać, pod warunkiem, że przez kilka dni nie będziesz go wypuszczać z Pokeballa – oświadczyła Jenny.
                Nathaly poczuła nagły chłód na karku. No tak, przecież naczelnik parku rozmawiał z nią o tym parę minut temu. Przez ten szok pamięć płatała jej nieznośne figle. Konkurs został przerwany, a ponieważ nie wyłoniono do tego czasu zwycięzcy, Nathaly, która faktycznie w pewnym sensie uratowała sytuację, została po krótkiej naradzie organizatorów uznana za zdobywczynię pierwszego miejsca. Połowa nagrody głównej, Kamień Słoneczny, spoczywał już bezpiecznie w jej plecaku. Drugą połową, niestety, był schwytany podczas konkursu Pokemon, który według regulaminu był teraz jej własnością.
                – Scizor… – trenerka ledwie poruszyła wargami, wypowiadając to słowo.
                – No właśnie, ja również w tej sprawie – zaczęła ostrożnie oficer Jenny. – Zrozumiem, jeśli nie zechcesz go zatrzymać, ale proszę cię tylko o jedno. Cokolwiek z nim zrobisz, zrób to z rozwagą. Pod żadnym pozorem nie wypuszczaj go na wolność. W takim stanie, w jakim go tu podrzucono, jest niebezpieczny dla ludzi i Pokemonów. Sama zresztą widziałaś. Czy mogę liczyć, że podejdziesz do sprawy odpowiedzialnie?
                Nathaly pokiwała głową bardzo powoli. Miała już pewien pomysł. Profesor Oak na pewno zgodzi się przyjrzeć Scizorowi i może coś zaradzi. W końcu kto poradzi sobie z trudnym Pokemonem lepiej niż on?
                – Doskonale. – Policjantka uśmiechnęła się lekko. W tej samej chwili Raichu wybiegła z karetki, gdzie Chansey opatrywała ją po walce i radośnie wskoczyła na kolana trenerki, wskazując na całkiem spory plasterek na lewym policzku i ciągle trochę opuchnięte prawe oko. Mimo to humor jej dopisywał i wydawała się czuć już całkiem dobrze. Jenny uśmiechnęła się również do niej. – Dokąd teraz zmierzacie?
                – Azalea Town – odparła krótko Nathaly.
                – Jadę do Goldenrod. To w tę samą stronę, mogę was kawałek podwieźć.
                Nathaly znów skinęła głową, a Abby ucieszyła się ogromnie. W końcu ich nogi będą mogły trochę odpocząć! Przyda się, zwłaszcza po tak męczącej przygodzie jak dzisiejsza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz