18. He who plays the shell calls the tune

                – To ma być ta wielka niespodzianka? – Abby nadęła policzki i zmarszczyła brwi. Z pewnością nie tego się spodziewała. Ale to wcale nie oznaczało, że niespodzianka się udała. – Mamy łazić po jakimś tam rezerwacie? Nuuuda! – przeciągnęła, odwracając głowę w geście protestu.
               – Nie łazić i nie po jakimś tam rezerwacie. – Nathaly niemal siłą zaciągnęła ją pod ozdobną, kutą bramę, jedyne przejście z zewnątrz na teren parku. Tam, na murze obok bramy, wisiał kolorowy plakat, na który trenerka wskazała palcem.
               – Och, Park Narodowy. Wybacz. – Abby wywróciła oczami i odchrząknęła głośno, starając się brzmieć jak najbardziej elokwentnie. Niestety, jej dziecięcy głosik w ogóle do tego nie pasował. – Musisz wiedzieć, moja droga Nathaly, że absolutnie nie podzielam twoich przyrodniczych pasji, więc jeśli byłabyś łaskawa nie zmuszać mnie do łażenia po jakimś tam rezerwacie…
               W Nathaly aż się zagotowało.
               – Toż ci tłumaczę, jak Miltankowi na rowie, że nie będziemy tylko sobie łazić po rezerwacie! – wrzasnęła, potrząsając niecierpliwie palcem. – Czytaj!
               Abby wreszcie zdecydowała się spojrzeć na plakat. Przez chwilę oglądała tylko obrazki – wesołe Caterpie i Weedle, pełzające po namalowanych gałązkach, aż wreszcie przeszła na wyższy poziom wtajemniczenia i zabrała się za tekst pisany.
               – Park Narodowy imienia Miłośników Owadów Wszelakich zaprasza wszystkich chętnych poniżej osiemnastego roku życia do wzięcia udziału w dorocznym konkursie łapania owadów. Nagroda główna: Kamień Słoneczny. Wstęp wolny. Zapisy i start konkursu dnia… – urwała nagle, wytrzeszczając szeroko oczy. – Ojej, Nath, to akurat dzisiaj! Musimy koniecznie wziąć w tym udział! Proszę, proszę, proszę!
               – A niby po co tu jesteśmy? – Trenerka założyła ręce, wyrywając je wcześniej z uścisku skaczącej jak piłeczka przyjaciółki.
               – Taaak! – Abby wydarła się na całe gardło. Szybko jednak pewna myśl otarła się o jej mały, acz twórczy rozumek. – Zaraz… – Zmrużyła sceptycznie oczy. – Ty chcesz wziąć w czymś udział? I to tak z własnej woli? Przecież ty zawsze byłaś „na nie”. Coś mi tu śmierdzi…
               – Byłam „na nie” zawsze, kiedy wyskakiwałaś z jakimiś głupimi pomysłami – odparła Nathaly, mocno akcentując ostatnie dwa słowa. – A taki konkurs zapowiada się całkiem fajnie. Trochę treningu dla mnie, trochę zabawy dla ciebie. No i przede wszystkim to. – Dziewczyna po raz kolejny wskazała na plakat zdecydowanym ruchem, tym razem dokładnie w miejscu, gdzie widniało zdjęcie jakiegoś spiczastego, rudobrązowego kawałka skały. – Słuchaj, Abby, ja już nie mogę patrzeć, jak męczysz tego biednego Sunkerna. Od tygodnia przekarmiasz go, usypiasz na siłę. Kiedy byłyśmy w ostatnim Centrum, oddałaś go pod opiekę siostry Joy cztery razy. Cztery razy, w ciągu dwóch godzin! Ja rozumiem, chcesz mu pomóc ewoluować. Ale, serio, nie tędy droga.
               – Okej? – Abby popatrzyła na nią pytająco. – A co to ma teraz do rzeczy?
               – Ma. Dużo – bąknęła krótko Nathaly. – Nagroda główna w tym konkursie, ten Kamień Słoneczny, to przedmiot ewolucyjny. To znaczy taki, który pomaga ewoluować niektórym Pokemonom. A ten tu konkretny może sprawić, że Sunkern ewoluuje w Sunflorę.
               – Wypas! – podsumowała krótko Abby, kiedy wreszcie dotarł do niej sens słów starszej koleżanki. – Na co czekamy? Dalej, bo miejsc zabraknie!
               Mały, blondwłosy tajfun o wdzięcznym imieniu Abbygail wpadł przez metalową bramę na teren parku, nim Nathaly zdążyła powiedzieć choć jedno słowo. Kiedy ona i Raichu także znalazły się po drugiej stronie muru, Abby pochylała się już nad podłużnym stolikiem, zgłaszając swój udział w zawodach.
               – Przepraszam? – Nathaly również podeszła do stolika, za którym sympatycznie wyglądający młody chłopak pisał coś zawzięcie jednorazowym długopisem na karcie uczestnictwa.
               – Poczekaj, proszę, na swoją kolej – odparł ów chłopak, bardzo uprzejmie.
               – W porządku. Ona jest zemną – pisnęła dumnie Abby, po czym owinęła swoje chude rączki wokół ramienia Nathaly, jak to miała w zwyczaju.
               – Ach? No dobrze. Twoje imię i nazwisko? – Nathaly podyktowała swoje dane, a chłopak skrzętnie zanotował je w formularzu, po czym podał dziewczynom po jednej, wypełnionej już karcie. – Z tym zgłosicie się do naczelnika parku. Taki wysoki, starszy pan, w zielonej koszulce. Znajdziecie go przy scenie. Tam wydadzą wam identyfikatory i Sport Balle, specjalne Balle, jedyne, których można używać podczas konkursu. Będziecie też musiały wybrać po jednym ze swoich Pokemonów, który razem z wami weźmie udział. Użycie innego grozi dyskwalifikacją. Rozumiecie?
               Abby ochoczo pokiwała główką.
               – Wezmę Sunkerna – zawołała dziarsko. – W końcu to chodzi o jego przyszłość. Niech walczy o swoje!
               – Nie wiem, czy to dobry pomysł. – Nathaly szturchnęła ją lekko. – Sunkern to typ trawiasty. A my będziemy polować na owady. Przewaga typu, pamiętasz?
               Abby zachmurzyła się, a chłopak posłał im obu serdeczny uśmiech, nie chcąc wtrącać się do ich rozmowy.
               – Rozumiem, że wygrywa ten, kto schwyta jak najwięcej Pokemonów? – Nathaly postanowiła dopytać o szczegóły.
               – Nie, nie. Waszym zadaniem jest złapać jak najlepszy, jak najrzadszy i jak najsilniejszy okaz. Każdy uczestnik oddaje jednego Poke-owada pod ocenę Jury, wtedy ono wybiera zwycięzcę. Ten kto wygra, oprócz Kamienia Słonecznego, może też zatrzymać to, co schwytał. Reszta Pokemonów, niestety, jest do zwrotu.
               – Aha. – Trenerka skinęła na znak, że wszystko już wie. – No nic. Zobaczymy, co da się tu upolować. Dziękujemy.
               – To ja dziękuję, że się zdecydowałyście. Miłej zabawy i powodzenia – zawołał chłopak, machając do dwóch świeżo upieczonych uczestniczek konkursu, które właśnie ruszyły w głąb parku.
 
***
 
               Goldenrod City, pomimo swych kolosalnych rozmiarów, było spokojnym miejscem. A przynajmniej dzielnica, do której po wielu dniach drogi zawędrował Sam, sprawiała takie wrażenie. Budownictwo raczej starsze niż nowsze, ludzie mający na wszystko czas i podejrzanie mało samochodów, które najwidoczniej ustępowały pola rowerom i skuterom.
               Sam zatrzymał się przed jednym z budynków, kolosem wzniesionym z ociosanych bloków skalnych, stylizowanym na antyk i poprawił szelki plecaka. Wyglądał na zdenerwowanego, jednak starał się ukryć nerwy za poważnym, jak zwykle, wyrazem twarzy. Na prawo od szerokich drzwi budynku wisiała czerwona tabliczka z napisem: Regionalny Instytut Archeologii i Badań Antycznych. Sam spojrzał na nazwę i nieświadomie zagryzł zęby. Ot co, miejsce w sam raz dla niego.
               Wziął ostatni wdech dla uspokojenia i wszedł do środka. Od progu powitał go charakterystyczny i dobrze mu znany zapach. Zapach środków do konserwacji, który unosił się we wszystkich tego typu placówkach. Wnętrze nie przypominało muzeum, ani nawet ośrodka badawczego. Nasuwało raczej na myśl gabinet wróżki, czy innego szarlatana, skrzyżowany z recepcją taniego hostelu. Na ścianach wisiały malowane na nieco surrealistyczną nutę obrazy, przedstawiające Pokemony rzadko spotykane, wymarłe, a nawet te, uważane za legendy. Pomiędzy nimi, od sufitu aż po podłogę, zwisały purpurowe i granatowe story, układając się w idealne fale i nadając wnętrzu atmosferę niepokoju. Zupełnie jakby lada chwila miały zza nich wyskoczyć powykrzywiane stwory, przedstawione na obrazach. Nikt nie mówił, że będzie miło i przyjemnie – Sam starał się podtrzymać swoją motywację, która przez całą podróż tutaj płonęła jak koniec ogona wściekłego Charizarda, a teraz, gdy był już na miejscu, zaczęła nagle przygasać. Właściwie to był pewien, że ani miło, ani przyjemnie nie będzie. Przemógł jednak kiełkującą w nim chęć odwrócenia się na pięcie i wyjścia stąd czym prędzej, i zamiast tego podszedł do lady, za którą siedziała niewiele od niego starsza dziewczyna, zapewne jakaś studentka archeologii na praktykach. Dziewczyna obserwowała go od chwili, w której przekroczył próg instytutu; pewnie zastanawiała się, czego taki młokos może tu szukać. Młokos – Sam zaśmiał się pod nosem z własnego doboru słów. Może i miał dopiero siedemnaście lat, ale był pewien, że już w tej chwili wiedział o archeologii więcej, niż połowa studentów z tego miasta razem wziętych. A już na pewno miał za sobą więcej praktyki.
               – Mogę w czymś pomóc? – zapytała wreszcie dziewczyna. Widać zaczęła się obawiać, że Sam zamierza podłożyć w instytucie bombę, albo dokonać innego niecnego czynu. Bo po cóż innego miałby tu tak stać i rozglądać się na wszystkie strony?
               – Szukam dyrektora tego instytutu – powiedział Sam, wkładając w to króciutkie zdanie całą pewność, jaką był w stanie w tamtej chwili z siebie wykrzesać. Nie chciał zabrzmieć jak mały chłopiec zgubiony w wielkim mieście; to z pewnością w niczym by mu nie pomogło. Choć, musiał przyznać, czuł się o wiele gorzej. Bardziej jak maleńki Horsea w przeogromnym oceanie, pełnym krwiożerczych Gyaradosów i śmiercionośnych Tentacrueli. Nie, żeby miał jakiekolwiek kompleksy w stylu „poważna placówka naukowa” i te sprawy. Po prostu bał się tego, co go tu czeka. Zwyczajnie, po ludzku, się bał.
               – Hmm… – dziewczyna zamyśliła się na chwilę, gmerając w zabazgranym notatniku. Kilka razy przejechała palcem po tej samej stronie. – Byłeś umówiony? Jak się nazywasz?
               – Niestety, nie byłem umówiony. Ale miałem nadzieję, że może uda się choć na chwilę…
               – Pani profesor niestety nie ma akurat w mieście. – Szpakowaty mężczyzna o spokojnym głosie i nieproporcjonalnie dużych dłoniach wychylił się zza jednej z kotar, wchodząc Samowi w zdanie. Widać za kotarami, przynajmniej za niektórymi z nich, musiały być przejścia do innych pomieszczeń.
               – Och… – Sam zaniemówił na chwilę. Tego się nie spodziewał. Choć z drugiej strony, teraz przynajmniej nie miał już powodu, by dłużej zostać w tym nieprzyjemnym miejscu. – W takim razie, dziękuję bardzo. Chyba już pój…
               – Chwileczkę! – Mężczyzna przerwał mu po raz kolejny, wołając za nim dokładnie w momencie, kiedy Sam postanowił odwrócić się do niego plecami. Biedny chłopak, nie mogąc już zatrzymać ruchu, który zainicjował, okręcił się niezgrabnie, jak niewydarzony tancerz, po czym znów zwrócił twarz w stronę szpakowatego jegomościa.
               – Tak? – zapytał niepewnie.
               – Jestem asystentem pani profesor. Skoro jej nie ma, może ja będę mógł ci w czymś pomóc?
               – Tak. – Sam odchrząknął niemrawo. Miał nadzieję, że nie będzie musiał sięgać po tę prymitywną wymówkę. Szkoła? Doprawdy, mógł się trochę lepiej postarać. – Widzi pan, realizujemy ostatnio w szkole taki projekt „Od Pokemona po skamielinę”. Moja grupa przydzieliła mi przeprowadzenie wywiadu z naukowcem, który zajmuje się badaniem skamielin Pokemonów. A słyszałem, że pani profesor nie ma sobie równych w okolicy, to znaczy, jako badacz – dokończył zdanie i zagryzł wargi. Wymówka głupia, bo głupia, ale przecież nie może tak po prostu odejść bez słowa. W końcu, kto wie, może będzie musiał tu jeszcze kiedyś wrócić.
               – Skamieliny, powiadasz? – Mężczyzna podrapał się po brodzie, spoglądając na Sama spod ściągniętych brwi. – Chyba trochę źle trafiłeś. Pani profesor specjalizuje się raczej w innych artefaktach, związanych z Pokemonami. Naczynia, antyczne figurki, starożytne teksty, to bardziej leży w jej kwestii. Co nie zmienia faktu, że mamy w swoich zbiorach kilka skamielin. Jeśli chcesz, mogę ci je pokazać i poopowiadać co nieco.
               – Poproszę – odparł Sam, starając się, by jego odpowiedź zabrzmiała choć trochę entuzjastycznie. Chyba nawet mu się to udało, bo mężczyzna uśmiechnął się kącikami ust.
               – Doskonale – powiedział, wyciągając do chłopaka dłoń. Sam uścisnął ją bez zastanowienia. – Nazywam się Oishima, doktor Isaac Oishima. A ty? Z kim mam przyjemność?
               – Sam… po prostu, Sam. – Chłopak, gdyby mógł i gdyby nie wyglądało to nazbyt podejrzanie, palnąłby się w tamtej chwili w głowę. Dlaczego? Dlaczego nawet przez myśl mu nie przeszło, żeby wykombinować dla siebie jakieś wiarygodne, fałszywe imię i nazwisko? Nie przedstawi się przecież swoim własnym. Wszyscy od razu domyślą się, o co mu tak naprawdę chodzi.
               – No dobrze, po prostu Sam. Chodźmy.
               Doktor Oishima odsunął przed nim kotarę i już po chwili obaj znaleźli się na długim, szerokim korytarzu, gdzie po obu stronach ciągnęły się oszklone gabloty. W nich, na marszczonym, czarnym materiale, leżały starannie poukładane eksponaty: kamienne narzędzia z motywami Pokemonów, potłuczone fragmenty ceramiki, podniszczone pergaminy, księgi, aż wreszcie te najbardziej nowożytne, pierwsze modele współczesnych Pokeballi.
               – Mamy tu obecnie wystawę poświęconą historii Pokeballa w naszym regionie – mówił mężczyzna, prowadząc Sama wzdłuż gablot i co chwilę wskazując na którąś z nich. – Co prawda skamielin tutaj nie znajdziesz, ale są inne ciekawe rzeczy. Lada dzień spodziewamy się przyjazdu cennego eksponatu. Muzeum Narodowe Kanto ma nam wypożyczyć na jakiś czas oryginalny, wysadzany najprawdziwszymi diamentami Pokeball, który wyłowiono z wraku okrętu Święta Anna. Tego samego, słynnego okrętu, który zatonął niemal osiemdziesiąt lat temu. Słyszałeś o nim, prawda?
               – Słucham? A, tak, tak. – Wyrwany z zamyślenia chłopak ledwie zdołał się połapać, czego właściwie dotyczyło pytanie. Widząc jego nieobecną minę, doktor Oishima wydął usta.
               – Nie interesują cię zbytnio te tematy, co? Przeszłość, skamieliny… – Zapytał, kręcąc głową. Jego jasnoniebieskie oczy zdawały się uśmiechać zza szkieł okularów, ale usta ani drgnęły.
               – Mus to mus – odparł Sam, rozkładając obojętnie ramiona. Albo jest doskonałym aktorem, albo ten typek w ogóle nie zna się na ludziach.
               – Skąd jesteś?
               – Blueberry Town – odparł szybko chłopak, rzucając pierwszą nazwę miejscowości, jaka wpadła mu do głowy. Szczęście, że zapamiętał ich kilka w drodze do Goldenrod.
               – Blueberry? To nie tak daleko. Dziwne… To małe miasteczko. Moja siostra mieszkała tam kilka lat temu. Często u niej bywałem. Kilka razy prowadziłem nawet zajęcia z historii Johto w tamtejszej szkole. Ale ciebie jakoś nie kojarzę…
               – Mieszkam tam od niedawna. Przeprowadziliśmy się niecałe trzy lata temu, kiedy tata zmienił pracę – skłamał Sam. Zagryzł zęby. Niech to, nie spodziewał się aż takiego przesłuchania. Oby tylko nie plątał się teraz w zeznaniach.
               – Rozumiem. – Oishima potaknął lekko głową i wskazał na jedne z drzwi. – O, to ta sala. Cóż, skoro ustaliliśmy już, że nie jesteś wielkim fanem skamielin, zdaje się, że im szybciej będziemy mieć to za sobą, tym lepiej, prawda? Zapraszam.
               Sam skinął grzecznie i wszedł jako pierwszy. Pomieszczenie było nieduże. Jedną z jego ścian w całości zajmowała dość specyficzna fototapeta. Przedstawiała ona wzburzone morze i fragment piaszczystej plaży, na którym leżały porozrzucane muszle, przyniesione przez szalejące fale. Były przeróżnego kształtu i koloru: większe, mniejsze, płaskie, spiralne, a niektóre nawet tak fantazyjnie powykrzywiane, że trudno było je opisać słowami. Na górze, niemal pod samym sufitem, widniała sylwetka dużego, srebrnoszarego stwora, szybującego ponad grzbietami spiętrzonych fal, na tle groźnego, burzowego nieba. Pod ścianą stały cztery jednakowe pulpity, oświetlone szerokim, bladoniebieskim światłem. Na pierwszym, na jasnoczerwonej poduszce, leżała spiralnie skręcona, gładka muszelka, którą Sam od razu rozpoznał jako skamieniałość prehistorycznego Omanyte’a. Drugi pulpit zajmowała kolekcja pokaźnych bursztynów, z zatopionymi wewnątrz odnóżami Poke-owadów, prawdopodobnie przodków tych, które dziś latają nad Johto. Na trzecim leżała kolejna muszla, duża i o nieregularnym kształcie. Tej Sam nie potrafił zidentyfikować. Nie przypominała żadnego Pokemona, ani żyjącego obecnie, ani znanego z przeszłości. Była czysta, błyszcząca i przypominała raczej obrobione narzędzie, niż naturalny surowiec znaleziony gdzieś pod ziemią czy na morskim dnie. Sam przypatrzył się niezwykłemu obiektowi z wyraźnym zainteresowaniem, na chwilę zapominając, że w oczach doktora Oishimy ma uchodzić za totalnego ignoranta. Szybko jednak przywołał się do porządku i odwrócił wzrok, starając się wyglądać na kompletnie znudzonego.
               Mężczyzna zaprosił go gestem do czwartego pulpitu, gdzie leżał ledwie mieszczący się w szklanej gablotce kawał brązowej skały.
               – Wiesz co to jest? – Zapytał, spoglądając na Sama znad okularów. Tamten natychmiast pokręcił głową, choć wiedział doskonale. – To odcisk ciała Kabuto, prehistorycznego Pokemona, który do niedawna był uznawany za gatunek występujący jedynie w Kanto i Sinnoh. Co prawda i tu i tu Kabuto wymarły około dwanaście tysięcy lat temu, ale ten odcisk, znaleziony na początku tego roku u wybrzeży Cherrygrove City, świadczy o tym, że i u nas musiały kiedyś występować. Myślę, że warto o tym wspomnieć podczas prezentacji waszego projektu.
               – Jasne, na pewno zapamiętam – obiecał Sam. Szlag, nie mógł sobie odmówić kolejnego zerknięcia na ciekawy eksponat z przedostatniej gabloty. Choćby nie wiadomo jak się starał, w tej niezwykłej muszli było coś, co przyciągało jego wzrok jak magnes. Mocniej nawet niż magnes. Jak… jakby za szkłem gabloty leżało coś, co było jego własnością. Coś bardzo osobistego, bliskiego sercu. I oczywiście, mógł się tego spodziewać, doktor Oishima przyłapał go właśnie w tym momencie.
               – A jednak – rzekł, tym razem już z wyraźnym uśmiechem na ustach. – Czyżby ślady zainteresowania?
               – Co to takiego? – zapytał Sam, widząc, że nie ma sensu już dalej udawać.
               – To starożytny instrument, który przez pokolenia przechodził z rąk do rąk, a kiedy wreszcie trafił do rąk wybrańca, jego dźwięk był w stanie obudzić potężnego strażnika mórz, legendarną Lugię – to mówiąc, mężczyzna wskazał na widniejącą na fototapecie bestię. – Oczywiście, dźwięk tego instrumentu był jedyną rzeczą, która potrafiła Lugię przywołać, ale był też jedynym, co mogło ją uspokoić, kiedy wpadała w niszczycielski szał. Krótko mówiąc, na tyle na ile da się kontrolować tak potężnego stwora, ta muszla pozwalała właśnie na taką kontrolę.
               – Niesamowite – wymknęło się z ust Sama, kiedy mimowolnie przejechał palcami po powierzchni chłodnego szkła, zapominając o pierwszej, najbardziej fundamentalnej z muzealnych zasad: nie dotykać eksponatów. Na szczęście gablota nie miała aktywowanego alarmu i nierozważne zachowanie chłopaka nie narobiło mu kłopotów.
               – Ale sprawa nie była aż tak prosta, jak ci się pewnie wydaje – dodał Oishima, ku ogromnemu, acz kompletnie niewyjaśnionemu uczuciu ulgi u Sama, otwierając szklaną ściankę i wyjmując tajemniczą muszlę z gabloty. – Nie dało się nauczyć gry na tym instrumencie. Zupełnie jakby muszla sama wybierała sobie, kto może wydobyć z niej dźwięk, a kto nie. Choćbyś był najzdolniejszym muzykiem świata, nie masz w tej kwestii nic do powiedzenia. Z drugiej jednak strony, gdybyś nawet był głuchy jak pień… – Oishima zawiesił głos, podając instrument do dawno już wyciągniętych rąk chłopaka.
               – Mogę? – spytał cicho Sam, ujmując muszlę w obie dłonie. Pasowała jak ulał. Palce same ułożyły się wokół niej w pewnym uścisku, jak gdyby nigdy nie czekały na nic innego.
               Zanim jeszcze mężczyzna zdążył wyrazić na to zgodę, muszla znalazła się tuż przy jego ustach, budząc się z długiego, milczącego snu. Cicha, spokojna melodia wypełniła najpierw niewielkie muzealne pomieszczenie, a potem popłynęła w świat, przybierając na sile z każdym kolejnym tchnieniem. Sam nie zastanawiał się nad tym, jak należy grać. Nie potrzebował nut, nie pilnował melodii. Muszla grała sama, on tylko oddychał za nią, razem z nią, dla niej. Nie był muzykiem, a ona nie była w tamtej chwili instrumentem. Była częścią jego ciała, tak bliską i tak niezbędną, że chłopak nie potrafił zrozumieć, jak do tej pory mógł funkcjonować bez niej. Melodia otaczała go i unosiła, przenikała na wskroś. Cały był z niej zbudowany, cały był melodią. Delikatna bryza, nie wiadomo skąd i jak, owiała jego duszę. Nie był już w muzeum, nie ograniczały go żadne mury. Stał na skale, ogromnej i śliskiej od słonych fal uderzających w nią z niespotykaną mocą. Wokół nic, tylko morze, szum i ciemność. Nie bał się jednak, czując, nie, wiedząc, że nic mu nie zagraża. Wszystkie otaczające go śmiercionośne siły były po jego stronie, gotowe bronić go i walczyć dla niego. Były na jego wezwanie. Burza, sztorm i… ona.
               – Myślę, że już wystarczy. – Głos doktora był dla Sama niczym cios obuchem w głowę. Sprowadził go z powrotem do muzealnej sali tak nagle i tak brutalnie, że gdyby nie podparł się ręką o pulpit, upadłby z pewnością. Oishima wyjął muszlę z jego drugiej dłoni, ostrożnie i po kolei odchylając każdy opleciony wokół niej palec. – Pięknie grasz. Szkoda, że to tylko legenda.
               Sam zamrugał oczami. Co się tu przed sekundą wydarzyło? Nie potrafił wrócić do rzeczywistości. Czuł, że nagle zabrakło mu oddechu. Czuł, że się dusi. Musi natychmiast wyjść na zewnątrz, zaczerpnąć powietrza.
               – Ja… przepraszam. Dziękuję. Pójdę już – wydukał kilka poplątanych słów.
               – Sam? Czy coś cię stało? – Doktor Oishima zrobił krok w jego stronę. Jego twarz, opanowana ale i nieco napięta, wprawiła chłopaka w jeszcze głębsze poczucie niezrozumienia.
               – Nie, nie. Ja po prostu… Muszę iść. Rodzice będą się zastanawiać, co mnie tu tak przetrzymało. – Z tą wymówką na ustach, Sam opuścił instytut w ogromnym pośpiechu.
               – Rodzice – szepnął Oishima, wiodąc za nim wzrokiem tak długo, aż zniknął za drzwiami. – Nie sądzę.
               Odczekał chwilę, aż dźwięk kroków chłopaka ucichł zupełnie, po czym spokojnie odłożył muszlę i wyszedł do innego pomieszczenia.
               Zapalił światło, usiadł przy biurku i wyciągnął nogi pod blatem, jak to robił zawsze, kiedy wchodził do swojego biura bardzo z czegoś zadowolony. Otworzył górną szufladę, jedną z trzech, które miał najbliżej, i wyciągnął z niej zgiętą w pół kartkę papieru. List, który czytał po raz pierwszy tego dnia, a po raz pewnie już pięćdziesiąty w ogóle, przyszedł do niego kilka dni temu. Razem z listem przyszła paczka, a w niej… Oishima odruchowo spojrzał na drzwi. Tam, za cienką ścianą i szklaną osłoną gabloty, leżał starożytny instrument, którego dźwięk dane mu było poznać zaledwie parę minut temu. Rozpostarł kartkę i zaczął czytać:
 
               „Doktorze,
 
               Sprawdziłam to w sposób jak najbardziej naukowy. Postawiłam hipotezę, przeprowadziłam eksperyment, otrzymałam wynik. Przeznaczenie to bujda, wszystko jest przypadkiem. A skoro tak, żeby znaleźć wybrańca, potrzebujemy trochę szczęścia. Ja nigdy go w życiu nie miałam. Może Panu pójdzie lepiej. Przesyłam muszlę. Proszę mieć ją na oku i… proszę przymierzać. Kiedyś w końcu Kopciuszek wpadnie w nasze ręce.
 
Powodzenia!
M. S.”
 
               Mężczyzna zgiął na powrót kartkę i przejechał paznokciami po jej rancie. Przez chwilę zastanawiał się nad czymś głęboko, podpierając twarz jedną dłonią, po czym odetchnął twardo i sięgnął po telefon. Numer wystukał z pamięci, nie myląc się ani razu. Jeden sygnał, drugi, trzeci. Cichy, krótki trzask w słuchawce i jest. Kobiecy głos po drugiej stronie uspokoił go nieco. Od dłuższego czasu nie miał od niej żadnych wieści. Oprócz listu, oczywiście. Sam też nie dzwonił. Nie miał ku temu powodu, a ona nie lubiła, kiedy zawraca jej się głowę bez powodu.
               – Pani profesor? Chyba… będziemy musieli raz jeszcze zrewidować pani hipotezę dotyczącą przeznaczenia. Tak – powiedział, zapewniającym tonem. – Tak, wygląda na to, że znalazłem Kopciuszka. I nie zgadnie pani kto… – Oishima zawiesił na chwilę głos, dając swojej rozmówczyni dojść do słowa. – Nie. Nigdy by pani nie uwierzyła. To… to pani syn.
               W ułamku sekundy cichy, ledwie dosłyszalny szum, jaki zazwyczaj towarzyszy rozmowom telefonicznym, zamienił się w gwałtowny, głośny trzask, a potem już tylko przeciągły, piskliwy sygnał braku połączenia.
               – Pani… pani profesor? Profesor Stonefield? Margot!?
               Doktor Oishima wołał coraz głośniej, ale tylko na darmo strzępił gardło. Po drugiej stronie ktoś ewidentnie rzucił słuchawką.
 
***
 
               Dziewczyny przemierzały rozległy park, mijając drzewo za drzewem, drzewo za drzewem… I tak do znudzenia. Czasem wpadały na któregoś z uczestników, choć musiały przyznać, że konkurs nie cieszył się zbyt dużą popularnością. Raptem kilkanaścioro dzieciaków, z których, jak jej się zdawało, Nathaly była najstarsza. Z przodu dreptała Raichu, w towarzystwie Sentreta, którego udział w konkursie, jakimś cudem, udało się Nathaly przeforsować. Właściwie Sentret był ostatnim wyborem Abby, która, kiedy wreszcie zrezygnowała z rozleniwionego ostatnim „intensywnym” treningiem Sunkerna, uparła się na Hoppipa. Tamten, choć chętny, zwarty i gotowy – jak na wszystko, zresztą, z czym tylko wyskakiwała jego nadpobudliwa trenerka – również miał to nieszczęście być typu trawiastego. Koniec końców Abby łaskawie przystała na propozycję Nathaly, która, jak to stwierdziła dziewczynka, niepotrzebnie kręci nosem na jej Pokemony, które przecież są świetnie wyćwiczone i na pewno nie mają sobie równych nawet wśród Poke-owadów. I tym oto sposobem Sentret dołączył do zabawy, która na razie polegała głównie na tym, że spacerował sobie u boku Raichu i gawędził z nią w pokemonowym języku.
               – Nie będzie łażenia po rezerwacie, hm? – Abby zmierzyła Nathaly morderczym wręcz spojrzeniem. – Są tu w ogóle jakieś robaki? – jęknęła.
               – Owady. – Nathaly poprawiła ją automatycznie.
               – Och, pani profesor, pani wybaczy! – Dziewczynka po raz kolejny spojrzała na nią krzywo.
               – Jak będziesz się tak wydzierać, to na pewno żaden się nie pokaże. Cicho. Słyszysz?
               Nathaly nadstawiła uszu, Raichu nadstawiła uszu, Sentret nadstawił uszu, tylko Abby złapała za jeden ze Sport Balli, z zawziętą miną wciskając język do lewego kącika ust i mrużąc jedno oko.
               – A mam cię! – wrzasnęła, rzucając zielono-białą kulą prosto w krzaki, ledwie tamte zdążyły się poruszyć.
               – Auć! A niech cię! – Z zarośli wypadł bynajmniej nie Pokemon owad, a poszarpany chłopak, niewiele tylko starszy od Abby. Nerwowym ruchem poprawił ubraną tył na przód dżokejkę i rozmasował obolałe miejsce na czole, w które celnie uderzył konkursowy Ball. – Zwariowałaś? Uważaj jak rzucasz, tępy smarkaczu!
               – Smarkaczu?! – Abby nikt nie musiał bronić w takiej sytuacji. Sama wiedziała jak się odszczeknąć. – Emeryt się znalazł. Było mi nie włazić w drogę kiedy łapię Pokemony.
               – A łap sobie ile wlezie. Powodzenia życzę – warknął dzieciak tonem pełnym ironii. – Co za miejsce? Sami wariaci! Spadam stąd, zanim jeszcze ktoś się na mnie rzuci.
               – Czekaj, czekaj! – Nathaly złapała go za ramię i zdecydowanym ruchem odwróciła w swoją stronę. – Twoja Rattata, co jej się stało?
               Oczy wszystkich zwróciły się w stronę półprzytomnego, fioletowego stworka, który leżał w ramionach chłopaka, dysząc ciężko. Spomiędzy krótkiej sierści wyraźnie odznaczały się liczne, dość głębokie zadrapania.
               – A, daj spokój. – Dzieciak zacisnął ramię nieco mocniej, przyciskając stworka do siebie. – To ten Pokemon. Wariat jakiś! Wyskoczył na nas znienacka i chyba chciał walczyć. No to stanąłem do walki, ale był zbyt silny. Kiedy Rattata nie miała już siły, chciałem się poddać, ale on atakował dalej. Jakby się wściekł, normalnie. Pewnie posiekałby ją na kawałki, gdybym jakimś cudem mu nie nawiał. Mówię ci, temu Pokemonowi totalnie odbiło!
               – Poczekaj, mówię! – Nathaly po raz kolejny zatrzymała go w chwili, kiedy już miał pobiec dalej. Szybko poszukała w plecaku białego sprayu i spryskała nim skórę Rattaty. Tamta pisnęła cicho, ale zaraz potem odetchnęła spokojniej. – Środek odkażająco-znieczulający – wyjaśniła, chowając specyfik tam, skąd go wyjęła. – Warto mieć zawsze przy sobie. To co to był za Pokemon, ten narwany?
               – A bo ja wiem? – chłopak wstrząsnął lekko ramionami. – Duży taki. Czerwony. Nie było czasu bawić się Pokedexem. Mogę już iść? Nie żeby coś, ale wiesz, trochę mi się spieszy. – Wskazał na Rattatę szybkim ruchem głowy.
               – Jasne, leć. – Nathaly przytaknęła i przez chwilę patrzyła, jak chłopiec pędzi jak szalony przed siebie. – I co teraz?
               – Jak to co? – Abby aż podskoczyła w miejscu. – Szukamy! Muszę zobaczyć, co tak urządziło tego gbura!
               Nathaly westchnęła cicho. Nie, żeby spodziewała się innej odpowiedzi. Mimo to, jeśli miała być ze sobą zupełnie szczera, sama była trochę ciekawa, co to za stwór czai się gdzieś tu, za drzewami. Skinęła głową i, zgodnie jak mało kiedy, obie ruszyły dalej, głębiej, wprost na spotkanie wszechobecnej zieleni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz