17. Challenging a ghost of a chance

                -Mówię ci, Ben, zupełnie rozłożył mnie na łopatki. Ten jego Typhlosion jest jakiś super-silny. – Nathaly od dobrych piętnastu minut relacjonowała do wideofonu przebieg swojej ostatniej walki. Niebieskowłosy chłopak po drugiej stronie ekranu co kilka chwil potakiwał lekko głową. – Nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że to jego starter.
                -Kto by pomyślał – odezwał się wreszcie Ben. – Barreth w Johto. W dodatku wyzywający cię do walki.
                -Właśnie, kto by pomyślał. – Nathaly bez wahania zgodziła się ze słowami przyjaciela. – Poza tym był taki jakiś dziwny…
                -On akurat zawsze był dziwny – wtrącił chłopak.
                -No tak, ale tym razem to już wybitnie. Po walce nawarczał na mnie. Mówił coś w stylu, że już nigdy przeze mnie nie przegra. Był tak jakby wściekły, myślałam, że się na mnie rzuci.
                -Jak na moje, to on po prostu na ciebie leci – palnęła Abby, wcinając się niespodziewanie do rozmowy dwójki przyjaciół.
                -Hej Abby.
                -Cześć Ben – odpowiedziała na powitanie. – Jak tam pokazy?
                -Świetnie! Kilka dni temu udało mi się zdobyć drugą wstążkę!
                -To super! – zawołała wesoło dziewczynka, ale Nathaly siłą odepchnęła ją sprzed wideofonu, zanim zdołała okazać jakiś większy przejaw radości.
                -Abby, przestań. To nie było śmieszne. Sama widziałaś, że Barreth zachowywał się jak wariat.
                -Wariat czy nie wariat, fakty są takie, że z nim przegrałaś – powiedziała Abby, machając ręką na obiekcje przyjaciółki. – Widzę, że coś ci ostatnio nie idzie. A to znaczy, że potrzebujesz mojej pomocy.
                -Czyli że co? – spytał Ben, przysłuchując się piskliwym wywodom dziesięciolatki.
                -Czyli że od teraz będę jej trenerem personalnym. Wiesz, taki asystent, doradca i manager w jednym. Taki, można powiedzieć, trener trenera.
                -Kto? – Ben parsknął śmiechem, który natychmiast próbował stłamsić, widząc groźne spojrzenie Nathaly z drugiej strony ekranu.
                -Abby, nie wymyślaj – warknęła krótko dziewczyna.
                -Nie wymyślam. Ułożyłam ci już nawet specjalny plan treningowy. Sama wczoraj mówiłaś, że z liderem z Ecruteak nie możesz walczyć, bo gdzieś wybył i nie wiadomo kiedy wróci, a chyba nie zamierzasz w tym czasie siedzieć w Centrum i marnować tylu cennych dni, co? Zaraz po podwieczorku zaplanowałam dla ciebie trening pod miastem. Na pewno natrafisz tam na jakieś dzikie Pokemony, albo innych ćwiczących trenerów.
                -Dzisiaj mam tam iść? Abby, jeśli już musisz się wtrącać, to rób to przynajmniej z głową. Za parę godzin będzie już ciemno.
                -Im szybciej wyjdziesz, tym szybciej wrócisz. No już, dosyć tych pogaduszek. Na razie Ben! – Abby z rozmachem sięgnęła palcem do pulpitu i bez pytania zakończyła połączenie. Ekran zrobił się ciemny na tyle szybko, że ani Nathaly nie zdążyła zobaczyć zaskoczonej miny Bena, ani on morderczego spojrzenia Nathaly, którym już przebijała na wskroś natrętną dziesięciolatkę.
 
***
 
                Siedziała na zimnej skale pod jedną ze ścian jaskini i rozmyślała już niemal drugą godzinę, wpatrując się nieruchomo w coraz to słabsze światło elektrycznej lampy, którą miała ze sobą. Margot przychodziła do groty Mt. Mortar niemal za każdym razem, kiedy była w okolicach miasta Ecruteak. Lubiła tę chłodną ciszę, która pomagała jej się skupić jak nic innego. Przychodziła tu bez żadnego konkretnego celu. Po prostu po to, żeby posiedzieć i porozmyślać. Właściwie miała się zbierać już dobry kwadrans temu, ale dochodzący z zewnątrz szum ulewnego deszczu skutecznie przekonał ją, by została jeszcze na jakiś czas.
                Od kiedy tylko zaczęło się oberwanie chmury, Margot nie mogła pozbyć się niechcianego przeczucia, że wcale nie utknęła tu przypadkiem. Nie cierpiała takich przeczuć. Nie wierzyła w przeznaczenie, w zrządzenia losu, ani inne tego typu bzdury. Od wielu lat stała twardo na ziemi i nie zamierzała zmieniać swoich przekonań tylko dlatego, że jakaś tam wiosenna ulewa dopadła ją w najmniej odpowiednim momencie. A jednak. Siedziała jak na szpilkach, zupełnie jakby podświadomie czekała na coś, co miało się wydarzyć lada chwila, chociaż pojęcia nie miała, co właściwie mogłoby to być. Co do tego jednak, że coś się wydarzy, nie miała najmniejszych wątpliwości.
                Nie zdziwiła się więc wcale, kiedy do jej uszu dotarł młody głos, dochodzący od strony wejścia do jaskini:
                -Tutaj Raichu, szybko! – zawołał ktoś, zziajany i wyraźnie niezadowolony z deszczowej pogody. – Rany, ale ulewa. Kiedy wrócimy do Centrum, potraktuję Abby zimną wodą z prysznica za to, że zafundowała nam taką wycieczkę.
                -Rai rai – odparł inny, cienki głosik i coś przemoczonego do suchej nitki, zapewne Pokemon, otrząsnęło się z nadmiaru wody z głośnym, przeciągłym „brr-rr-rr-rr-ry”. Potem Margot usłyszała już tylko ciche „Gdzie my jesteśmy?” i powolne kroki, które bez najmniejszych wątpliwości zmierzały właśnie w jej kierunku.
                Minęła chwila, a jej oczom ukazała się brązowowłosa nastolatka w ociekającej wodą zielonej bluzie bez rękawów i z paskiem z Pokeballami zapiętym wokół talii. Za nią dreptał pomarańczowy stworek, elektryczny Pokemon, Raichu.
                -Witam, witam – powiedziała poważnie i ze stoickim spokojem Margot, kiedy tylko nieznajoma dziewczyna i jej Pokemon znaleźli się w zasięgu światła jej dogorywającej lampy. – Kim jesteś i co cię tu sprowadza?
                -Nathaly Root – przedstawiła się szybko dziewczyna, zbita z tropu, jak ktoś, kto bez pytania o zgodę wchodzi do cudzego domu i niespodziewanie wpada na gospodarza.
                -Trenerka?
                -Trenerka – potwierdziła nastolatka. – Skąd pani wie?
                Kobieta uśmiechnęła się lekko, ale uśmiech uniósł jedynie koniuszki jej ust, nie zmieniając poważnego spojrzenia, którym mierzyła nieznajomą. Skinęła głową, wskazując na przypięte do paska Balle.
                -Nathaly Root. Zapamiętam to imię i nazwisko. Kto wie, może kiedyś przeczytam o nim na pierwszych stronach gazet. Kto wie?
                -Ymm… kim pani jest? – zapytała dziewczyna, wyrywając Margot z chwilowego zamyślenia.
                -Możesz się do mnie zwracać profesor Margot, to wystarczy. Nie lubię, kiedy ktoś zwraca się do mnie po nazwisku.
                -Profesor? Więc jest pani naukowcem? To może zna pani profesora Oaka?
                -Oczywiście, że go znam. Pół świata zna profesora Oaka – odparła Margot bez sekundy namysłu. – Co wcale nie znaczy, że i on zna mnie. Widzisz, tak to już jest z tymi znajomościami, że nie zawsze działają w dwie strony.
                -Racja. – Dziewczyna uśmiechnęła się przyjaźnie, ale Margot nawet nie zamierzała odwzajemniać takich gestów. – Co pani tu robi? Też złapał panią deszcz po drodze?
                -Nie. Byłam tu już dużo wcześniej. Przychodzę tu porozmyślać.
                -Rozumiem. – Trenerka skinęła głową z miną prawdziwego znawcy, na co kobieta mentalnie parsknęła pogardliwym śmiechem. Rozumie? Ile ta dziewczyna może mieć lat? Piętnaście? Szesnaście? Co ona może wiedzieć o życiu? No co?
                -Wiesz co to za jaskinia? – zapytała, nieco zmieniając temat. Nathaly pokręciła głową. – Oficjalnie nazywa się jaskinia Mt. Mortar, ale częściej mówi się na nią Ostoja Trzech Dusz.
                -Ostoja Trzech Dusz? Dziwna nazwa – stwierdziła dziewczyna.
                -To zależy.
                -Od czego?
                -Od tego, czy wiesz skąd się wzięła.
                -A skąd się wzięła?
                -Dociekliwa – podsumowała Margot, spoglądając na Nathaly czarnymi jak węgiel oczami spod równie czarnych rzęs. – Opowiem ci, jeśli lubisz bajki.
                -Poproszę – odparła grzecznie dziewczyna.
                -W Ecruteak ludzie od wieków czcili dusze Pokemonów, wierząc w ich boską siłę i niezwykłą moc. Wierzyli w nią tak głęboko, że dwie legendarne skrzydlate bestie zaszczyciły ich swoją obecnością. Okoliczni mieszkańcy wznieśli dla nich dwie ogromne wieże, aby bestie mogły zamieszkać na ich szczytach, górując nad całym Johto. Dla Ho-Oh, tęczowopiórego ptaka, wzniesiono wieżę na wschodzie, skąd mógł witać słońce każdego poranka. Dla Lugii, zimnokrwistej władczyni morskich głębin, zbudowano wieżę po zachodniej stronie miasta, by każdego wieczoru oglądała gasnący dzień i słońce znikające za morskim horyzontem. Jednak Lugia i Ho-Oh nie zawsze byli zgodni. Kłócili się często, a wtedy pogoda nad Johto szalała. Susze, wiatry i powodzie były niemal na porządku dziennym. Podczas jednej z takich kłótni nad miastem Ecruteak rozpętała się potworna burza. Grzmoty rozbrzmiewały jeden za drugim, tak, że wydawało się, że tworzą jeden, trwający bez ustanku huk. Błyskawice strzelały na prawo i lewo, napełniając serca wszystkich nieprzemożną grozą. Z nieba nie spadła jednak ani kropla deszczu. Latające bestie wzniosły się do walki ponad swoimi wieżami. Ledwie wymieniły parę ciosów, a jedna z błyskawic przemknęła pomiędzy nimi, trafiając w sam środek zachodniej wieży. Budynek stanął w płomieniach w kilka chwil, a ogień pożerał go tak szybko i zachłannie, że niedługo potem runął z trzaskiem. Lugia, widząc swoje sanktuarium trawione pożogą, zapomniała na chwilę o walce i zwróciła się ku niemu, by po raz ostatni zobaczyć to, co ludzka ręka wzniosła na jej cześć. Ho-Oh wykorzystał jej nieuwagę i zaatakował, wygrywając całe starcie. Porażka zmusiła Lugię do opuszczenia Ecruteak. Odleciała więc, by schronić się na dnie morza, na zachodzie Johto. Wtedy w jednej chwili zaczęła się straszna ulewa. Strugi deszczu bardzo szybko ugasiły płonącą wieżę, a Ho-Oh przeleciał nad pogorzeliskiem, roztaczając nad nim szeroką, siedmiobarwną tęczę na znak swojego zwycięstwa. A ludzie ciągle myślą, że tęcza jest symbolem przyjaźni i pokoju, zupełnie nie wiem dlaczego…
                -To bardzo ciekawa historia – powiedziała dziewczyna, nie tracąc swego uprzejmego tonu ani na chwilę – ale po co mi ją pani opowiedziała?
                -Czy sama nie poprosiłaś mnie o to chwilę temu?
                -No tak, ale miała mi coś wyjaśnić. O tych trzech duszach.
                -Dociekliwa i niecierpliwa. – Margot znów uśmiechnęła się krzywo. – Słuchaj dalej, bo to jeszcze nie koniec. Kiedy Ho-Oh przelatywał nad gruzami, znalazł tam martwe ciała trzech Pokemonów, przypadkowych ofiar, które schowały się w zachodniej wieży ze strachu przed burzą. Chciał zwrócić im życie, jednak mocy wystarczyło mu tylko na to, by przywołać z powrotem ich dusze. Widząc, że nie zdoła wskrzesić ciał, nadał duszom kształt trzech potężnych bestii, z których każda władała innym żywiołem. Tak narodziły się: Suicune, władający wodą, która ugasiła płonącą wieżę, spadając pod postacią ulewnego deszczu; Entei, władający ogniem, który strawił wieżę i Raikou, władający piorunem, który w nią uderzył. Bestie zamieszkały w opustoszałej grocie za miastem, ale bardzo rzadko pokazywały się ludziom, rozmawiając tylko z tymi, których same sobie wybrały.
                Kiedy Margot skończyła opowieść, na chwilę zapanowała cisza. Szum deszczu na zewnątrz zelżał nieco, ale ciągle dało się słyszeć jego miarowe kapanie o twardą ziemię.
                -Więc to jest ta jaskinia? Dom dla Suicune’a, Raikou i Entei’a? – zapytała w końcu Nathaly.
                -Tak mówią. – Margot sztywno skinęła głową.
                -A pani? Rozmawiała pani kiedyś z którymś z nich?
                -Na litość, dziewczyno, skąd taki pomysł!? Czy każdy, kto od czasu do czasu potrzebuje pobyć trochę sam, musi od razu być jakimś nawiedzonym medium? Zresztą, to tylko legenda. Osobiście nie znam nikogo, kto kiedykolwiek widział którąś z trzech bestii, nie mam więc podstaw, żeby wierzyć, że istnieją naprawdę.
                Kobieta zamilkła, czekając na to, aż młoda trenerka coś odpowie. Była ciekawa, czy zacznie bronić wiary w to, co niewidoczne, czy też może zgodzi się z jej zamiłowaniem do twardych dowodów. Nathaly jednak nie zrobiła ani jednego, ani drugiego. Zamiast tego przyjrzała się długo i dokładnie jej twarzy, po czym zapytała:
                -Czy jest szansa, że kiedyś już się spotkałyśmy? Pani twarz wygląda strasznie znajomo, zupełnie jakbym gdzieś już ją widziała…
                Margot zaniemówiła na chwilę. Była pewna, że nie zna tej dziewczyny. Dałaby sobie odciąć rękę, że nigdy nie widziała jej na oczy. Skąd więc jakaś przypadkowa trenerka, jakich setki włóczą się po świecie, miałaby ją znać? Pewnie tej małej tylko się zdawało. Albo… Czyżby jeden zero dla przeznaczenia?
                -Przykro mi, ale absolutnie nie kojarzę, żebyśmy miały okazję się wcześniej spotkać – powiedziała spokojnie. Przynajmniej starała się, żeby zabrzmiało to spokojnie. – Czy jednak, mimo że się nie znamy, mogłabym mieć do ciebie małą prośbę?
                -Do mnie? – Nathaly nie kryła zdziwienia. – Słucham?
                Margot odetchnęła w napięciu, sięgając do swojej podręcznej torby. Przypadek czy przeznaczenie? Postanowiła przekonać się o tym ostatecznie, wystawiając przeznaczenie, w które tak bardzo nie chciała wierzyć, na małą próbę. Pora przymierzyć pantofelek, mój mały Kopciuszku – pomyślała, wyciągając z torby wielką muszlę o nieregularnym kształcie.
                -Dmuchnij, proszę, w tę muszlę – powiedziała do dziewczyny.
                -Mam w nią dmuchnąć? Po co?
                -Ponieważ cię o to proszę. A kiedy ty poprosiłaś mnie, żebym opowiedziała ci o spalonej wieży, ja zrobiłam to bez marudzenia. Nie bój się – dodała, widząc w zielonych oczach dziewczyny nutę niepewności – nie jestem zakamuflowaną oficer Jenny, sprawdzającą trzeźwość nieletnich trenerów. Ta muszla to instrument. Po prostu spróbuj na nim zagrać.
                -To chyba mogę – stwierdziła Nathaly po chwili namysłu i wzięła muszlę do rąk.
                Kiedy brała głębszy wdech, serce Margot zabiło mocniej. Przypadek czy przeznaczenie? Przypadek czy przeznaczenie? Przypadek czy… A jednak!
                -Ta pani muszla chyba jest zepsuta – stwierdziła trenerka, odejmując instrument od ust. – Dmucham, jak pani kazała, ale nic nie słychać.
                -Nie przejmuj się, nie każdy to potrafi. – Kobieta wyciągnęła niecierpliwie ręce. – Oddaj mi ją, proszę. Już pora, żebym wyruszyła w dalszą drogę.
                -Jak to? Nie przeczeka pani tego deszczu? – Dziewczyna była wyraźnie zdziwiona.
                -To tylko deszcz. Co może mi zrobić? Na świecie są tysiące rzeczy, które krzywdzą nas o wiele bardziej. Lepiej przejmować się nimi, a nie deszczem. Do widzenia, Nathaly.
                Margot skłoniła nieco głowę, po czym minęła dziewczynę już bez słowa. Na odchodnym usłyszała tylko jej niewyraźny szept, mówiący: „To było dziwne…” i wtórujący mu, równie cichy pomruk Raichu. Kto by się jednak przejmował jej opinią? W końcu to tylko zdanie przypadkowej trenerki. Przypadkowej, właśnie tak. Przypadek, to wszystko przypadek.
 
***
 
                Nathaly wróciła do Centrum kompletnie wpompowana. Było już ładnie po dwudziestej drugiej, kiedy ona i Raichu dotarły wreszcie pod drzwi, powłócząc ze zmęczenia nogami. Dziewczyna miała tylko nadzieję, że uszczęśliwiona nocną zmianą siostra Joy nie będzie miała jej za złe niespodziewanego późnego powrotu. Pielęgniarka jednak nie tylko nie miała jej tego za złe, ale nawet nie zwróciła na nią większej uwagi, odpowiadając tylko krótkie „dobry wieczór”, kiedy trenerka przechodziła obok recepcji.
                Wykończona spotkaniem z dziwną nieznajomą, Nathaly zmusiła się jeszcze do ostatniego wysiłku, wejścia po schodach na piętro. Kiedy jednak dotarła pod drzwi odpowiedniego pokoju, czuła, że nie jest w stanie zrobić dziś już nic innego, jak tylko walnąć się na łóżko i spać do rana.
Uchyliła drzwi najciszej jak tylko potrafiła, nie wiedząc do końca, czy Abby spała już, czy może czekała na jej powrót. Jak wielkie było jednak jej zdziwienie, gdy weszła do środka i zobaczyła małe, brązowo-żółte stworzonko, moszczące się w najlepsze na poduszce na łóżku Abby i memłające w mordce coś, co podejrzanie przypominało przysmak dla młodych Pokemonów, który Nathaly kupiła jakiś czas temu specjalnie z myślą o swoim Wooperze. Dodajmy, koszmarnie drogi, limitowany przysmak.
                -Co do jasnej Anielki?… – bąknęła w pierwszej chwili.
                Stworzonko pisnęło coś niezrozumiałego z pełną buzią, uświadamiając Nathaly dwie rzeczy jednocześnie: po pierwsze, że na odzyskanie cennego przysmaku nie ma już co liczyć, a po drugie, że ten mały, bulwopodobny cudak nie ma najdrobniejszego pojęcia o dobrych manierach. Dziewczyna zmarszczyła brwi, pełnym złości gestem wyszarpując Pokedex z bocznej kieszeni plecaka.
                -Sunkern, Pokemon trawiasty. Na wolności żywi się jedynie kroplami porannej rosy, skrzętnie magazynując potrzebną mu do ewolucji energię. W sytuacji zagrożenia próbuje odstraszyć przeciwnika, energicznie potrząsając listkami wyrastającymi z czubka jego głowy.
                -Kroplami rosy, hm? – Nathaly, nie do końca jeszcze zorientowana w sytuacji, wymierzyła palec w pałaszującego stworka. – Ty mały złodziejaszku, złaź stamtąd natychmiast!
                Wołanie dziewczyny nie zrobiło na Sunkernie najmniejszego nawet wrażenia. Przyciągnęło za to Abby, która, beztrosko jak zwykle, wychyliła się zza drzwi łazienki, dosuszając ręcznikiem potargane włosy.
                -O, Nath, jesteś już – rzuciła jak gdyby nigdy nic, zamykając za sobą łazienkę i cisnęła mokry ręcznik na podłogę obok swojego łóżka.
                -Abby, co ten Pokemon tutaj robi? – zapytała od razu Nathaly.
                -Je kolację – odparła wprost dziewczynka. – Siostra Joy powiedziała, że jest jeszcze bardzo młody, więc pożyczyłam sobie tę twoją superową karmę. Nie masz nic przeciwko?
                „Mam! Właśnie, że mam!” – wrzasnęła bez wahania podświadomość Nathaly. Trenerka jednak postanowiła puścić w niepamięć ten drobny przejaw nieposzanowania jej własności osobistej i przeszła do konkretów:
                -A czyj on jest? – spytała.
                -Mój.
                -Ach twój. – Nathaly z trudem przełknęła rosnącą w jej gardle gulę irytacji. – A skąd go masz?
                -Kupiłam.
               -Kupiłaś? Jak to kupiłaś? Abby, możesz mi powiedzieć od kiedy to zajmujesz się skupowaniem Pokemonów? W dodatku takich, które bez problemu możesz złapać sobie na pierwszej lepszej łące?
                -No bo… – Abby zawahała się, przez co wszystkie czujniki jej głupich pomysłów, jakie Nathaly wyhodowała sobie w głowie od czasu rozpoczęcia ich wspólnej podróży, zamigotały ostrzegawczymi, czerwonymi lampkami.
                -Chcesz mi coś opowiedzieć? – Nathaly wzięła się pod boki, mierząc młodszą koleżankę tym nieznośnym, przenikliwym spojrzeniem a’la starsza siostra w akcji.
                -No bo ja go kupiłam przez pomyłkę – wydukała wreszcie Abby po kilku sekundach milczenia.
                -Przez pomyłkę? Abby, zlituj się. Jak można przez pomyłkę kupić Pokemona?
                -Po kolej – pisnęła dziewczynka, rzucając się pupą na łóżko tak energicznie, że wylegujący się na poduszce Sunkern podskoczył na kilka centymetrów. – Jak ty sobie poszłaś, to ja postanowiłam nie marnować czasu i pogadałam trochę z siostrą Joy. Podpytałam o to i o owo, aż w końcu ona pożyczyła mi taką książkę o trenowaniu Pokemonów i byciu trenerem. No i tam w niej było napisane, że odpowiednia, zdrowa dieta może zdziałać cuda. A my ostatnio tylko te konserwy i konserwy… Więc tak sobie pomyślałam, że może to przez te puszkowe obiady ostatnio ci ta walka tak nie wyszła. No i chciałam ci zrobić niespodziankę. Poszłam na zakupy. Tu niedaleko jest taki bazarek, wiesz, mijałyśmy go po drodze. Kupiłam parę warzyw, selera, marchewkę, no, takie tam. I były też takie żółte, w promocji, papryka chyba, albo coś. Wzięłam największą. Leżała razem z innymi, nie ruszała się. Skąd mogłam wiedzieć, że to Pokemon?
                -I kupiłaś go? – dopytała Nathaly, kręcąc głową z niedowierzaniem.
                -Po trzy sześćdziesiąt… – jęknęła Abby – …za kilo.
                Nathaly zagryzła wargi. Jej cała siła woli skupiona była teraz tylko na tym, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Może i cała historia była przekomiczna, ale w końcu Abby zrobiła to wszystko dla niej. Ostatnie czego by chciała, to ją urazić.
                -No dobrze. A kiedy się zorientowałaś, że twoja papryka żyje?
                -Jak wróciłam. Tak właściwie to dopiero wtedy, kiedy wyskoczyła z garnka.
                -Że co zrobiła? Abby, chciałaś ugotować Pokemona?
                -Spokojnie, woda nie była gorąca – wyjaśniła szybko dziewczynka, bojąc się, że Nathaly zamorduje ją wzrokiem za ten nieudany akt pokekanibalizmu.
                -No ja myślę. I co teraz zamierzasz z nim zrobić?
                Obie dziewczyny odwróciły się do małego, bulwiastego stworka, obserwując go bacznie przez kilka sekund.
                -Ty jesteś trenerką i znasz się na tylu różnych Pokemonach, więc tak sobie pomyślałam, że może mogłabyś…
                -O nie, Abby! – Nathaly ucięła stanowczo, zanim Abby zdołała dotrzeć do sedna. – To ty go tu przytargałaś i w dodatku o mało co nie ugotowałaś, więc teraz będziesz musiała się nim zająć. Trudno, pora nauczyć się odpowiedzialności.
                -Bałam się, że to powiesz – westchnęła dziewczynka. – W takim razie chyba będę musiała poszukać jakiegoś sposobu, żeby pomóc mu ewoluować. Siostra Joy powiedziała, że to największe marzenie każdego Sunkerna.
                -I to jest chyba najrozsądniejsza rzecz, jaką dzisiaj powiedziałaś. – Nathaly odsapnęła ciężko i usiadła na swoim łóżku, szarpiąc się przez chwilę z trampkami, zanim wreszcie udało jej się je zdjąć. – A teraz idę spać. Miałam okropnie męczący dzień, co między innymi było twoją zasługą. A od jutra, pozwól, że sama zajmę się organizacją swojego treningu. Uwierz mi albo nie, ale czasem po prostu się przegrywa. Każdy tak ma. I może trochę cię to zdziwi, ale ja całkiem dobrze znoszę swoje porażki. I chyba pora, żebyś ty też nauczyła się je znosić. Inaczej zwariujemy ze sobą, zanim minie choćby połowa sezonu ligowego.
                Abby westchnęła cicho, na chwilę zawieszając wzrok na Nathaly, która już zdążyła rozciągnąć się na łóżku, tak jak stała, w ubraniu.
                -Może i jesteś sztywna i nie umiesz się bawić – mruknęła do siebie tak, aby na pewno nikt jej nie usłyszał – ale dla mnie i tak zawsze będziesz najlepsza. Dobranoc.
 
***
 
                Stary mistrz Kurt miał ostatnimi czasy pełne ręce roboty. Miewał też gości znacznie częściej niż do tej pory, bo przez rozległą awarię sieci telefonicznej, która swym zasięgiem obejmowała ponad pół miasta, wszystkie zamówienia trzeba było składać u niego osobiście. Nie zdziwił się więc wcale, kiedy pewnego przedpołudnia usłyszał przed swym domem warkot samochodowego silnika. Podszedł do okna, jak to miał w zwyczaju i odchylił delikatnie firankę, by sprawdzić, któż to idzie do niego z wizytą. Zobaczył auto i zamarł. Elegancka, czarna limuzyna, ta sama, która kilka tygodni wcześniej zaparkowała pod jego pracownią, zatrzymała się właśnie przed posesją z cichym piskiem opon. Kurt poczuł, jak wzbiera w nim panika. Nie mógł zadzwonić po pomoc, nie mógł wyjść tylnym wyjściem, bo takiego nawet nie miał. Jedyne co mógł zrobić to ukryć się gdzieś, nie otwierać drzwi i udawać, że go nie ma.
                Zdążył zaledwie zrobić parę kroków, kiedy ktoś silnie szarpnął za klamkę od zewnątrz. Szczęściem drzwi były zamknięte na klucz. Dzielnie stawiały opór przy pierwszym i kilku kolejnych pociągnięciach, ale wycelowanego pod zamek kopniaka już nie przetrzymały. Posypały się grube drzazgi i dwóch mężczyzn, tych samych co kiedyś, wpadło do salonu Kurta.
                -Panowie, witam ponownie. Czy wasz Pokemon się odnalazł? Przepraszam, że wtedy nie poświęciłem panom więcej czasu, ale miałem tego dnia strasznie dużo na głowie…
                -Nie pieprz, dziadku – przerwał jeden z mężczyzn, dając staruszkowi jasno do zrozumienia, że zgrywanie opanowanego nie wychodzi mu najlepiej. Dopadł do niego i szarpnął za ubranie, popychając Kurta prosto na sofę.
                -R68, spokojnie – drugi z oprychów starał się nieco pohamować towarzysza.
                -Dlaczego? Przecież nie musimy już zgrywać przyjemniaczków. Sam słyszałeś, mamy robić „co trzeba” – odparł tamten, akcentując ostatnie słowo.
                -Tak, ale musimy doprowadzić go w takim stanie, żeby szło się z nim dogadać. Swoje lata już ma, nie wiadomo ile może znieść.
                -A niech cię! – warknął pierwszy z mężczyzn, zgniatając odruchowo pięść, aż wszystkie kości jego palców pstryknęły cicho.
                -Za… zaraz. R68? – wydukał Kurt, przerażony całą sytuacją już do tego stopnia, że nie było sensu udawać twardego. – Wy jesteście?… Wy… Czy to możliwe, żebyście byli z Team Rocket? Czego chcecie ode mnie?!
                -Cholera – agresywny mężczyzna zwrócił się do kompana z wyrzutem. – Widzisz? Staruch jest domyślny. Było otwierać mordę i tyle paplać?
                -Daj spokój – odparł spokojnie drugi, wyjmując zza pasa niewielki, lniany worek. – I tak nie sądzę, żeby dziadunio kiedykolwiek miał okazję tu wrócić.
                Rockets podszedł do Kurta, zręcznym ruchem zakładając worek na jego głowę. Nic więcej nie sposób już było zobaczyć. Staruszek usłyszał  tylko cichy szum, jakby ktoś łączył się przez krótkofalówkę.
                -Jak na zewnątrz? Nikt nas nie podgląda?
                -Czysto – odparł niewyraźny głos z drugiej strony urządzenia.
                -W porządku, wychodzimy.
                Mistrz Kurt poczuł szarpnięcie za nadgarstki, które zmusiło go do wstania z sofy i wyciągnięcia przed siebie obu ramion.
                -No dobrze, dziadku, jedziemy na wycieczkę – mówił Rockets, porządnie związując nadgarstki starego mistrza Pokeballi. – Tylko mi tu bez numerów. Piśniesz słowo i obalę cię jednym cięciem, jak starego, suchego apricorna.
                Kurt z trudem przełknął ślinę. Kiedy wyczuł chłodne ostrze przystawione do jego szyi pewną ręką oprycha, zupełnie stracił resztki nadziei. Nie musiał go nawet widzieć, żeby mieć pewność, że faktycznie jego następne słowo może być już jego ostatnim. Bezradny i zrezygnowany, pozwolił poprowadzić się w nieznane. Wiedział jednak na pewno, że gdy już tam dotrą, nie czeka go nic dobrego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz