16. The battle takes two

                -Aaa!… – Rozdzierający krzyk zatrząsł przyciemnionym pomieszczeniem. Wewnątrz była tylko czwórka osób, z których jedna zdawała się przeżywać niewyobrażalne wręcz męki.
                -Trzymajcie go! Mocniej, do diaska! Nie mogę wkłuć się do żyły!
                Dwaj mężczyźni ubrani w służbowe uniformy Team Rocket starali się choć na chwilę unieruchomić swojego przywódcę, który wił się niczym w konwulsji.
                -Sir, błagam, proszę pozwolić sobie pomóc… – wydyszał jeden z Rocketsów, kiedy napełniona strzykawka po raz kolejny wypadła z rąk chudego naukowca, silnie trącona łokciem przez Giovanniego.
                -Aaagh… – jęknął mężczyzna, nie potrafiąc zapanować nad własnymi odruchami. Ten brak kontroli był dla niego równie ciężki do zniesienia, jak fizyczny ból, który palił go od wewnątrz.
                -Mam, jeszcze chwila! – sapnął nerwowo naukowiec, powoli naciskając tłok, aż cała zawartość strzykawki znalazła się tam, gdzie powinna. Teraz wystarczyło poczekać, aż środek uśmierzający zacznie działać.
                Rocketsi popatrzyli na siebie niepewnie, jeszcze przez chwilę przytrzymując swojego wodza na skórzanej kozetce. Minęło kilkanaście sekund, a mięśnie Giovanniego rozluźniły się wreszcie.
                Doktor Fuji opadł ciężko na swoje krzesło stojące przy biurku. Jego pokój wyglądał niczym prawdziwy lekarski gabinet. Sam urządził go w taki sposób, by jak najbardziej przypominał mu o dawnym życiu. W końcu był lekarzem. Kiedyś, dawno, dawno. Zanim spotkało go całe cierpienie, jakiego doświadczył w ostatnich latach. Zanim omal nie zginął podczas nieudanych eksperymentów z klonowaniem. Zanim po raz drugi zdecydował się związać swoje nadzieje z Team Rocket i jego charyzmatycznym przywódcą. Zabawa w Boga jest niebezpieczna – pomyślał, patrząc z przestrachem, jak najsilniejszy i najbardziej bezwzględny człowiek jakiego kiedykolwiek znał, kuli się tuż przed nim, niczym bezbronne dziecko. Poczuł chłód na myśl, że sam się do tego wszystkiego przyczynił.
                -Puśćcie – powiedział cicho, dając dwójce Rocketsów delikatny znak dłonią.
                Mężczyźni odsunęli się w jednej chwili, stając pod ścianą z przestraszonymi minami.
                -Wyciągnij go. – Słaby, ledwie dosłyszalny szept Giovanniego wydobył się z jego spierzchniętych ust. Fuji pochylił się nad nim, by lepiej zrozumieć niewyraźne słowa. – Wyciągnij go wreszcie z tej przeklętej kuli. Do jasnej cholery, Fuji, to ty go stworzyłeś! Musisz wiedzieć, jak go stamtąd wydostać!
                Naukowiec odsunął się nieco, kiedy wymuszony szept podniósł się nagle do pełnego bezsilności wrzasku.
                -Sir, przepraszam, ja… ja naprawdę nie wiem jak… – wydukał.
                -Kurt! Przyprowadźcie go do mnie! – syknął Giovanni, z trudem wydobywając kolejne słowa.
                -Ale Sir, nie możesz porwać mistrza Kurta. To osoba publiczna, ściągniesz na siebie uwagę.
                -Zamknij się, Fuji! Zamknij się wreszcie i rób co mówię! Chcę tu widzieć Kurta, jak najszybciej! Jeśli go nie przyprowadzicie, pójdziecie do piachu razem ze mną! Wszyscy! Rozumiecie?!
                Rocketsi po raz kolejny wymienili nerwowe spojrzenia. Taki akt desperacji w wykonaniu Giovanniego z całą  pewnością przyprawił ich o ciężki szok. Fuji zdawał sobie doskonale sprawę, że jak do tej pory był jedyną osobą, która widziała ich wodza w takim stanie. Teraz nie było już sensu łudzić się, że choroba Giovanniego może pozostać tajemnicą.
                -Róbcie co mówi – warknął wbrew sobie, bezwolnie zaciskając zęby. Idźcie szukać Kurta, już!
                Podjął decyzję. Fuji nigdy nie spodziewałby się, że stać go będzie na taką stanowczość. Nie chciał krzywdzić niewinnych ludzi, ale zawsze gdzieś w głębi zdawał sobie sprawę, że współpraca z Team Rocket właśnie na tym polega. Nie miał jednak wyjścia. Bez Giovanniego i jego pieniędzy badania nie będą mogły być kontynuowane, a to oznaczałoby definitywny koniec. Fuji wiedział o tym i tak bardzo nie chciał, tak bardzo nie potrafił pożegnać się ze swoją ostatnią nadzieją.
                -Amber… – zaszlochał w myślach. – Robię to tylko dla ciebie córeczko, przepraszam…
 
***
 
                Nathaly i Abby miały za sobą wiele dni wędrówki i wiele godzin wyczerpującego treningu. Głównie Nathaly, bo Abby zaledwie parę razy dała się namówić na pojedynek, a i to nudziło ją szybko i zaraz wynajdywała sobie jakieś o wiele ciekawsze zajęcie. Fakt, lubiła walki. Ale tylko wtedy, kiedy to Nathaly walczyła, a ona mogła beztrosko obserwować poczynania przyjaciółki z bezpiecznej odległości. Nathaly musiała więc zadowolić się treningiem z napotkanymi po drodze trenerami, których raczej niewielu przeprawiało się nudną i monotonną trasą numer 42.
                Ecruteak City, kolejne miasto, w którym dziewczyna miała zawalczyć o czwartą już odznakę, było co prawda coraz bliżej, ale dystans zmniejszał się w tempie godnym zaspanego Slowpoke’a. Do celu, jak mówiła stara mapa profesora Oaka, ciągle zostało jeszcze kilka dni wędrówki.
                Dziewczyny właśnie zatrzymały się, by zrobić sobie małą godzinkę przerwy w podróży. Zjadły obiad, całkiem przystępny jak na tak polowe warunki i postanowiły oddać się błogiemu, popołudniowemu lenistwu. Słońce grzało przyjemnie, nie rażąc i nie prażąc zbyt mocno, ale łaskocząc ich twarze miłym, wiosennym blaskiem. Abby siedziała po turecku, uparcie klikając ciągle te same przyciski swojego Pokedexa. Grała w jedną z prymitywnych gier, w którą urządzenie było wyposażone, ku przeogromnemu zdziwieniu Nathaly. Trenerka nie potrafiła pojąć, do czego niby w Pokedexie miała się przydać taka aplikacja. Dla zabicia czasu – z ust Abby za każdym razem padała ta sama odpowiedź. Mimo to Nathaly nie mogła zrozumieć, dlaczego trenerzy nie mieliby zabijać czasu podróżując i łapiąc prawdziwe dzikie Pokemony, tylko siedząc na tyłkach i sterując spikselizowaną Rattatą, która przeskakuje przez równie spikselizowane krzaki i zbiera nie mniej spikselizowane jagody Oran.
                Ignorując Abby i jej, łagodnie mówiąc, pasywny sposób spędzania czasu wolnego, Nathaly postanowiła postawić na integrację. Wypuściła Cyndaquila, Swinuba i Woopera, po czym wraz z Raichu wciągnęły ich do zabawy małą, niebieską piłeczką. Stworki miały przy tym nieziemski wręcz ubaw, a trenerka od razu zauważyła, że bardzo dobrze się ze sobą dogadują. O ile do Raichu ciągle podchodziły z bezpiecznym dystansem, w swoim gronie maluchy czuły się aż nadto swobodnie. Na tyle swobodnie, że po zakończeniu dzikich harców, zasnęły wszystkie trzy, zwinięte w jedną, błękitno, szaro, brązową i pochrapującą z cicha kulkę.
                Nathaly spojrzała na nie z rozczuleniem. Każdy z nich był inny, a jednak czuły się razem doskonale. Cyndaquil przeszedł długą drogę, od kiedy dołączył do jej zespołu. Ciągle był trochę niepewny siebie i potrzebował zapewnień o bezwarunkowej akceptacji po każdej przegranej potyczce, ale Nathaly nie mogła wyjść z podziwu nad zaufaniem, jakim ją darzył. Woopera nigdy nie opuszczał dobry humor. Walczył już co prawda kilka razy, ale pierwsze oficjalne pojedynki ciągle były jeszcze przed nim. Trenerka wiedziała, że jeśli chce, by stał się silniejszy, musi w końcu przestać traktować go jak urocze maleństwo i pozwolić wykazać się w prawdziwej bitwie. O Swinubie nie wiedziała jeszcze zbyt wiele, oprócz tego, że był ogromnie ciekawski. Wszystko go interesowało. Wszędzie chciał choć na chwilę wetknąć swój różowy ryjek. W walce ciągle próbowali się zgrać i doszli już do całkiem przyzwoitego, acz jeszcze nie wymarzonego poziomu. Nathaly była zadowolona z tego, co już udało jej się w Johto osiągnąć. A przecież większość podróży miała jeszcze przed sobą.
                -Hej, Abby! Pora się zwijać – oznajmiła, kończąc rozmyślanie i podniosła się ciężko z miękkiej trawy. Odwróciła głowę w stronę śpiących Pokemonów. – Śpiochy, koniec leniuchowania. Zbieramy się.
                Ledwie stworki podniosły się, zbudzone głosem swojej trenerki, kilka całkiem sporych kamieni upadło tuż przed nimi. Maluchy cofnęły się z przestraszonym piskiem.
                -Jeszcze raz Rzut Skałą! Tym razem wyceluj lepiej!
                Znajomy głos natychmiast postawił Nathaly w stan gotowości. Odwróciła się gwałtownie i zobaczyła wychylających się zza pobliskich zarośli dobrze jej znanych Rocketsów. Zmarszczyła brwi.
                -Znowu wy?! – warknęła gniewnie.
                Cassidy i Butch nie przejęli się ani trochę tym chłodnym powitaniem.
                -Nie jesteśmy tu dla ciebie, więc z łaski swojej nie wtrącaj się w nasz biznes – odparła blondynka głosem pełnym pogardy. – Przyszliśmy tylko po wasze Pokemony. Shuckle, pokaż tej dziewusze gdzie jej miejsce!
                -Hitmontop! – krzyknął niemal w tej samej chwili mężczyzna, ciskając przed siebie Pokeballem. Zaraz potem naprzeciw Nathaly stał już nie jeden, a dwa wrogo nastawione stworki.
                -Co się znowu dzieje? – Abby popatrzyła zdezorientowana na dwójkę złodziei, którzy piorunowali spojrzeniem Nathaly i Raichu. Ta ostatnia prężyła się już w gotowości, chętna do obrony swych młodszych towarzyszy.
                Wtem powietrze zadrżało od nagłej fali gorąca, której źródło dziewczyny odkryły dosłownie ułamek sekundy później. Potężny i szeroki Miotacz Płomieni trafił w Pokemony złodziei, powalając je i eliminując jednocześnie. Zaskoczeni Rocketsi zdołali jedynie mrugnąć kilka razy, a zmęczona już pojawiającymi się znikąd niespodziankami Nathaly odwróciła głowę po raz kolejny.
                Z odsieczą, jeśli można to tak nazwać, nadbiegł właśnie groźnie wyglądający stwór, przypominający mocno przerośniętego Cyndaquila. Ledwie dotarł na miejsce, wokół jego szyi wybuchł intensywny płomień, tworząc coś na kształt ognistego kołnierza. Był też jego trener. Dopiero kiedy zjawił się ten ostatni, Nathaly kompletnie zdębiała.
                -Won! – mruknął groźnie, nie przebierając w słowach.
                Rocketsi wymienili szybkie spojrzenie, po czym, jak na komendę, przywołali do Balli znokautowane Pokemony i czmychnęli, realnie oceniając swoje szanse na sukces, a raczej ich całkowity brak. Ognisty stwór wyprostował się, stając na tylnych łapach. Wzrostem niemal dorównywał swemu trenerowi. Nathaly wyjęła Pokedex, chcąc najpierw dowiedzieć się o nim czegokolwiek. 
                -Typhlosion, Pokemon ognisty, najwyższa forma Cyndaquila. Temperatura jego płomienia rośnie wraz z odczuwanym przez Typhlosiona gniewem. Kiedy Pokemon jest wściekły, nawet sam kontakt z jego ciałem może powodować poważne w skutkach poparzenia.
                Typhlosion nic sobie nie robił z tego, że właśnie został przeskanowany na wskroś gadającą maszynką. Patrzył tylko nieruchomo w dal, w miejsce, gdzie czmychnęła dwójka złodziei. Podobnie jego trener, stał bez ruchu, a para chłodnych oczu o metalicznym, szarym odcieniu śledziła uciekających rabusiów jeszcze długo po tym, jak zniknęli w zaroślach.
                -Kto to? – Abby dopadła do Nathaly i uwiesiła się na jej ramieniu, zerkając na chłopaka z nieukrywaną ciekawością.
                -To Barreth – zaczęła Nathaly, po czym nagle zamilkła. Nie mogła z czystym sumieniem nazwać Barretha swoim znajomym, ale też nie mogła powiedzieć, by byli sobie zupełnie obcy. Nie miała ochoty zaczynać z nim rozmowy, ale bądź co bądź nagłe pojawienie się chłopaka zaoszczędziło jej wielu kłopotów. Chłopaka? Trenerka zaśmiała się w myślach z samej siebie. Raczej już młodego mężczyzny. O ile dobrze pamiętała, teraz był już pełnoletni, a i z wyglądu bardzo wydoroślał od ich ostatniego spotkania. Śnieżnobiałe włosy, nieco dłuższe niż wtedy, opadały na umięśnione ramiona, ledwie ich dosięgając. Wyglądał na twardego i wysportowanego. Z całą pewnością mógł się podobać dziewczynom. Gdyby tylko nie ten wyraz twarzy i spojrzenie. Gardzące spojrzenie, które od razu stawia cię na niższej pozycji. – Poznaliśmy się zeszłej zimy na takim jakby obozie treningowym. Barreth? – zwróciła się wreszcie do chłopaka, skinąwszy ku niemu głową. – Dzięki za pomoc.
                Tamten jeszcze przez kilka sekund nie zwracał na nią uwagi, jakby zupełnie nie słyszał tych słów. Wreszcie jednak wrócił wzrokiem z oddali, czego Nathaly natychmiast pożałowała. Przeszyło ją bowiem spojrzenie tak ostre i tak palące, jakby co najmniej wymordowała Barrethowi całą rodzinę.
                -Daruj sobie.
                -Ale… – wydukała, kiedy już była w stanie dobyć z siebie jakikolwiek dźwięk – jednak przegoniłeś tych oprychów. Wypada przynajmniej podziękować.
                -Mam gdzieś co wypada – odparł chłopak, na pozór spokojnie. Trenerka widziała jednak po jego wyrazie twarzy, że z chęcią użyłby nieco ostrzejszych słów. – Nie chcę od ciebie żadnych podziękowań.
                -Więc… czego chcesz? – Nathaly zawiesiła pełen niepewności wzrok na twarzy Barretha. Ewidentnie czegoś chciał. Musiał czegoś chcieć, inaczej nie stałby tu jak kołek, tylko od razu poszedł w swoją stronę. Albo, co nawet bardziej prawdopodobne, w ogóle nie wtrącał się w całe zajście.
                -Walki – odparł krótko.
                -Walki?
                -Walki. Pełnej walki. Sześć na sześć – uściślił.
                -Sześć na sześć? – Nathaly zmarszczyła czoło, rzucając okiem na trójkę swoich małych podopiecznych, którzy przyglądali się ich rozmowie z bezpiecznej, kilkumetrowej odległości. – Nie da rady.
                Barrethowi wyraźnie nie spodobała się taka odpowiedź.
                -Odmawiasz mi? Jak śmiesz!…
                -Nie odmawiam, spokojnie. – Trenerka postanowiła wyjaśnić sytuację, zanim chłopak zdenerwuje się jeszcze bardziej. – Mam przy sobie tylko cztery Pokemony. Mogę walczyć cztery na cztery. Czy tak będzie dobrze?
                -Niech będzie – burknął tamten. – Typhlosion! – rzucił krótko. Ognisty stwór natychmiast zajął miejsce przed nim. – Nie zmieniamy Pokemona aż do nokautu – zarządził, dając Nathaly jasno do zrozumienia, że nie przyjmuje odmowy.
                Dziewczyna skinęła głową.
                -Wooper – zawołała przez ramię.
                Mały, błękitny stworek przyczłapał w radosnych podskokach i ustawił się kilka kroków przed nią. Barreth rozpoczął walkę błyskawicznie.
                -Miotacz Płomieni!
                -Kontruj Bąbelkami!
                Wooper posłusznie wykonał atak, jednak jego mieniące się w słońcu bańki nie miały szans z niszczycielskim płomieniem Typhlosiona. Wodny stworek próbował uskoczyć i uniknąć ataku rywala, co jednak nie wyszło mu najlepiej. Wooper upadł z cichym jękiem, a Barreth nie zamierzał traci czasu.
                -Cienisty Pazur – nakazał.
                Wokół jednej z łap Typhlosiona zebrała się mroczna energia, która zaraz potem uderzyła oszołomionego Woopera.
                -Wooper, nie! – krzyknęła Nathaly.
                Maluch potoczył się po ziemi i wylądował spory kawałek dalej, nieźle poobijany. Był młody i dwa celne ataki tak silnego rywala bez trudu doprowadziły go na skraj wyczerpania. Do tego stopnia, że usiadł z trudem i instynktownie użył Odnowy.
                -Super, nigdy wcześniej ci się to nie udało – zawołała uradowana Nathaly, kiedy jej podopieczny podskoczył w miejscu, napełniony nową energią. – Spróbujmy jeszcze raz, Błotny Strzał!
                Cienka strużka brudnej mazi wystrzeliła z pyszczka Woopera, ale na przeciwniku nie zrobiło to najmniejszego wrażenia.
                -Kopanie, już! – Ledwie padło polecenie, a Typhlosion w mig znalazł się pod ziemią. Wooper bezradnie pokręcił głową, czując coraz większy niepokój. – Teraz, Ognisty Cios!
                Stwór niespodziewanie pojawił się tuż za plecami Woopera, zadając mu idealnie wymierzony cios, rozgrzaną do czerwoności łapą. Maluch upadł z głuchym stęknięciem.
                -Quiiil! – zapiszczał żałośnie Cyndaquil, który, wraz ze Swinubem, bez przerwy dopingował przyjaciela w tej nierównej walce.
                -Skończ z nim. Miotacz Płomieni!
                Wooper nie zdążył się nawet podnieść. Szeroki słup ognia uderzył w niego z niesamowitą mocą i to wystarczyło. Dla Woopera pojedynek skończył się już na dobre.
                -Powrót – zawołała Nathaly, przywołując go do Pokeballa. – Dziękuję, bardzo się starałeś – wyszeptała na koniec. Przypięła Ball do paska i spojrzała na Barretha. – Wygrałeś szybko, nieźle. Musisz jednak wiedzieć, że walczyłeś z Pokemonem, który wykluł się ledwie kilka tygodni temu.
                -Usprawiedliwiasz się? – Barreth zmarszczył gniewnie brwi.
                -Nie. Chcę tylko, żebyś wiedział, na czym stoisz. Cyndaquil, twoja kolej!
                Ognisty stworek skoczył dzielnie naprzód. Palił się do walki, dosłownie i w przenośni, jednak kiedy już stanął oko w oko ze swoją najwyższą formą, jego zapał przygasł nieco. Typhlosion zmierzył wzrokiem jego nędzne gabaryty i prychnął z pogardą, puszczając z nozdrzy maleńkie obłoczki dymu.
                -Nie pora na podziwianie, Cyndaquil – upomniała Nathaly. – Lepiej zacznijmy. Atakuj Żarem!
                Ogniste kulki popędziły wprost na Typhlosiona. Ani jednak on, ani jego trener, nie zebrali się na najmniejszą nawet reakcję. Stwór przyjął atak na siebie, po czym raz jeszcze prychnął niedbale.
                -Erupcja – powiedział krótko Barreth, jakby już teraz znał wynik tego pojedynku.
                Typhlosion pochylił się do przodu, a ognisty kołnierz wokół jego szyi rozrósł się w ułamku sekundy. Zaraz potem eksplodował z niego szeroki, spłaszczony słup intensywnie jasnych płomieni.
                -Uważaj Cyndaquil! Krąg Ognia!
                Polecenie Nathaly padło w samą porę. Jej stworek ruszył przed siebie, otaczając się płonącym dyskiem, który bez większego trudu przebił się przez atak rywala i zadał mu cios w lewy bok. Typhlosion ustąpił nieco pola, ale jego reakcja była równie szybka. Nie czekając na rozkaz swojego trenera, odepchnął Cyndaquila silnym Miotaczem Płomieni.
                -Wszystko dobrze? – zaniepokoiła się Nathaly.
                -Quil! – pisnął twardo Pokemon, nie dając po sobie poznać jak wiele sił uleciało z jego drobnego ciałka.
                -Doskonale, walczymy dalej! Szybki Atak!
                -As Przestworzy – odparł spokojnie Barreth.
                Dziewczyna wybałuszyła oczy. Nie miała pojęcia, że Typhlosion może znać taki atak. Tymczasem ognisty stwór rozpędził się w okamgnieniu i zaszarżował wprost na jej podopiecznego, który również pędził już przed siebie co sił w łapkach. Chwilę przed zderzeniem dwóch Pokemonów, Typhlosion zniknął nagle. Nathaly zdawało się, że przez moment mignął jej gdzieś w powietrzu, niby zataczając niewielką pętlę. Wszystko to trwało jednak nie mniej niż ułamki sekund, po których Typhlosion pojawił się na powrót tuż przed Cyndaquilem, zderzając się z nim z pełną mocą. Biedny maluch poleciał w tył, lądując tak daleko, że trenerce trudno było dostrzec go wśród wysokiej trawy.
                -O nie – jęknęła. Nie było co się łudzić, taki atak musiał spowodować ogromne obrażenia. I pomimo iż Cyndaquil wygrzebał się spośród traw z zawziętością godną podziwu, Nathaly zdawała sobie sprawę, że ta walka może już nie potrwać długo. – Trzymaj się Cyndaquil, to jeszcze nie koniec – zawołała mimo wszystko, nie chcąc gasić woli walki zmaltretowanego stworka. – Atakuj Żarem!
                Z pyszczka Pokemona po raz kolejny wystrzeliła seria ognistych kulek, tym razem już nieco większych i szybszych. Typhlosion napiął mięśnie, gotowy do uniku. Plan jego trenera okazał się jednak wyglądać nieco inaczej.
                -Cienisty Pazur, Typhlosion! Zniszcz to!
                Stwór ruszył posłusznie, strącając każdy z rozżarzonych pocisków przy pomocy ostrych pazurów, wzmocnionych mroczną energią. Parł naprzód, ale nie przychodziło mu to bez żadnego trudu. Każdy kolejny krok okupywał niemałym wysiłkiem, próbując trafić i rozbić coraz to nowe płonące kulki. Wreszcie jednak dotarł do Cyndaquila i również jego potraktował Cienistym Pazurem, po czym poprawił jeszcze jednym. Stworek stracił resztki sił, padając bezwładnie u stóp rywala.
                -Nie, nie… – szepnęła Nathaly, widząc w jak ciężkim jest stanie. Natychmiast przywołała go do Pokeballa, już rozmyślając nad tym, jak bardzo będzie musiała się nagimnastykować, by delikatna psychika Cyndaquila przetrawiła jakoś tę druzgocącą porażkę.
                -Zacznij wreszcie walczyć – dopomniał się Barreth, zawieszając na twarzy dziewczyny spojrzenie, to spojrzenie, które jak nic innego potrafi wbić w ziemię i konkretnie przydeptać.
                -A co niby robię? – odkrzyknęła zdenerwowana Nathaly. Ten Typhlosion był niesamowicie silny. Pokonał już dwa jej Pokemony, a nie złapał jeszcze nawet porządnej zadyszki. Oczywiście trenerka liczyła się z ogromną przewagą doświadczenia w walce, jaką z całą pewnością miał i nad Wooperem i nad Cyndaquilem. Toteż nie rozpaczała nad pierwszymi dwoma porażkami i po prostu wybrała kolejnego Pokemona. – Swinub, teraz ty wchodzisz.
                Lodowy stworek wbiegł przed swoją trenerkę, pokwikując groźnie. Na ten widok Barreth jedynie przymrużył oczy.
                -Żałosne – mruknął pod nosem. – Typhlosion, zmieć ten chodzący kołtun Ognistą Szarżą!
                Kolejny nowy atak – pomyślała Nathaly. Nie powiedziała tego jednak na głos. Wolała skupić się na obserwowaniu sytuacji i wyprowadzeniu odpowiedniej kontry. Tymczasem Typhlosion zaczął wściekle stąpać łapami o ziemię i chwilę potem stanął w płomieniach. Dosłownie. Całe jego ciało ogarnęła eksplodująca znikąd, ognista poświata. Uzbrojony w ten sposób Pokemon zaszarżował na rywala.
                -Pod ziemię! Kopanie! – nakazała Nathaly.
                Swinub usłuchał jej bez problemu i umknął przeciwnikowi, znikając w wykopanym przez siebie tunelu.
                -Myślisz, że tam się ukryjesz? Typhlosion, za nim!
                Drugi Pokemon również znalazł się pod ziemią, ale Nathaly nie wydawała się zaskoczona ani przejęta tym faktem. Przeciwnie, uśmiechnęła się lekko i bez wahania wydała kolejne polecenie:
                -Szybko Swinub, wyjdź i Buldożer!
                Jej podopieczny wystrzelił spod ziemi jak z procy, natychmiast zaczynając podskakiwać i odbijać się energicznie od ziemi. Podłożem zatrzęsła fala drgań, która rozeszła się we wszystkie strony w zaledwie kilka sekund. Zaraz potem na świat wydostał się też Typhlosion. Był rozedrgany i wyraźnie skołowany, ale to nie powstrzymało go przed wysłaniem Swinubowi morderczego spojrzenia.
                -Dobrze! Dalej, Odłamki Lodu! – Trenerka szła za ciosem.
                -To za mało. Miotacz Płomieni!
                Jeśli Nathaly miała być szczera, nie spodziewała się, że lodowy atak jej Pokemona przebije się przez płomienie przeciwnika. Mimo to nie mogła powstrzymać uśmiechu, kiedy słup ognia omiótł Swinuba, nie wyrządzając mu niemal żadnej szkody.
                -Niech żyje twoja Gruboskórność – mruknęła pod nosem, świętując swój maleńki tryumf, kiedy dostrzegła w oczach Barretha cień cienia zaskoczenia. Więc jednak, jest do tego zdolny. Dziewczyna musiała przyznać, że jego twarz wyglądała nawet interesująco, kiedy malowało się na niej coś innego niż gniew, obojętność czy wieczna pogarda.
                -Słoneczny Promień – zawołał nagle.
                Tego też Nathaly się nie spodziewała. Na szczęście Słoneczny Promień wymagał chwili czasu na załadowanie, co dawało jej kilka sekund na reakcję.
                -Zatrzymaj go! Mroźny Wiatr!
                Z nastroszonej sierści włochatego stworka wydostał się lodowaty podmuch, który miał powstrzymać rywala. Nie był to jednak koniec rzeczy niespodziewanych.
                -Ochrona!
                Bladozielona, półprzezroczysta kopuła osłoniła Typhlosiona, który nie przestawał ładować Słonecznego Promienia. Mroźny Wiatr odbił się od niej jak śnieżna zawieja od okna w zimowy dzień, a Typhlosion najspokojniej w świecie dokończył atak. Przed Słonecznym Promieniem nie mogła Swinuba ochronić już ani jego specjalna zdolność, ani nieco opóźniona próba uniku, ani żadna inna okoliczność. Został bezpośrednio trafiony skoncentrowanym słupem intensywnego światła i upadł jak długi na ziemię.
                -Powrót! – zarządziła szybko Nathaly, w myślach dziękując stworkowi za włożony w walkę wysiłek. Stało się. Teraz były już tylko we dwie. Ona i Raichu. – Teraz wszystko w twoich łapkach. – Nathaly skinęła głową na swoją pomarańczową przyjaciółkę. Tamta zacisnęła piąstki i odważnie, wyprostowana, powędrowała naprzód.
                Kiedy Raichu zajęła miejsce naprzeciw Typhlosiona, ten odetchnął głęboko. Może nie tyle ze strachu przed konfrontacją z kolejną przeciwniczką, w końcu Raichu, choćby nie wiadomo jak prężyła się i napinała, nie sięgała nawet połowy jego wzrostu i w istocie Typhlosion nie miał żadnych racjonalnych powodów by czuć przed nią lek już na pierwszy rzut oka. Z tego krótkiego westchnięcia Nathaly wyczytała jednak coś zgoła innego. Podopieczny Barretha zaczynał się męczyć. Wreszcie pokazał, że mimo wszystko wkłada w tę walkę jakiś wysiłek. Pokazał, że nie jest niezniszczalnym robotem, którego nic nie rusza i nic nie męczy, że mimo wszystko jest zwyczajnym, żywym stworzeniem. Super-silnym i doskonale wyćwiczonym, ale jednak zwykłym Pokemonem, którego można zmęczyć i można też pokonać. A Raichu radziła sobie już nie z takimi przeciwnikami.
                Uspokojona tą myślą, trenerka oczekiwała na pierwszy ruch rywala.
                -Ognista Szarża! – wrzasnął Barreth już na starcie. Nathaly zrozumiała, że nie zamierza się z nią patyczkować.
                -Ostry początek? Dobrze, Elektroakcja!
                Dwa jasne bolidy, jeden otoczony żywym płomieniem, drugi iskrzącą elektrycznością, ruszyły sobie naprzeciw i zderzyły się w połowie drogi. Oba Pokemony z trudem wyhamowały, odepchnięte w tył przez siłę uderzenia.
                -Szybko, Piorun!
                -Cienisty Pazur!
                Reakcja Raichu była błyskawiczna. Typhlosion również wystartował ku niej, gotów do ataku. Jednak po serii spektakularnych uników z jego strony, Piorun Raichu wreszcie dorwał go i to w ostatniej chwili, kiedy Cienisty Pazur miał już dosięgnąć swojego celu. Typhlosion cofnął się i osunął na ziemię, wyraźnie zaskoczony siłą ataku swojej rywalki.
                -Miotacz Płomieni! – Barreth nie dał mu ani chwili na odpoczynek.
                Ledwie słup ognia wystrzelił z pyska stwora, Raichu zniknęła z jego zasięgu, używając Zręczności.
                -Doskonale! – pochwaliła ją trenerka. – Pora na Mega Cios!
                Elektryczny stworek jeszcze parę razy uniknął płomienia przeciwnika, po czym niespodziewanie pojawił się tuż obok niego, wymierzając mu solidny cios błyszczącą łapką prosto w grzbiet. Typhlosion wygiął się w łuk, opadając brzuchem na ziemię, a Raichu odskoczyła od niego jak oparzona, dosłownie. Szybki, ledwie dostrzegalny błysk jasnego płomienia omiótł w jednej chwili całe jej ciało, sprawiając, że i ona boleśnie odczuła skutki ostatniego ciosu.
                -Co jest?! Co się stało? – Nathaly powstrzymała jęk zaskoczenia, który cisnął jej się na usta. Czuła, że pomimo udanego ataku, zaczyna tracić kontrolę.
                -Kawał z ciebie ignoranta, prawda? To Ogniste Ciało – odparł krótko Barreth, po raz kolejny nie zdradzając emocji.
                -Nath, czy on cię przypadkiem nie podrywa? – Abby nie wytrzymała i musiała wtrącić swoje trzy grosze nawet w samym środku pojedynku.
                Jakkolwiek jednak dwuznacznie nazwa owa by nie brzmiała, Nathaly wiedziała doskonale, czym jest Ogniste Ciało i jak wielu problemów może jej przysporzyć. Nie był to atak, a specjalna zdolność niektórych ognistych Pokemonów, pozwalająca na poparzenie przeciwnika przez sam kontakt z jego ciałem. Gdyby wiedziała, że Typhlosion to potrafi, starałaby się unikać bezpośrednich ataków. Teraz jednak było już po fakcie i Raichu musiała radzić sobie z konsekwencjami, być może nawet do końca walki.
                -Erupcja!
                -Piorun Kulisty!
                Kolejne polecenia padły niemal w tej samej sekundzie. Oba Pokemony otrząsnęły się w mig i rozpoczęły atak. Płomienny kołnierz Typhlosiona natychmiast dał początek spłaszczonej fali bladożółtego ognia, którą rozbiła i wyhamowała wiązka cienkich, ale niezwykle skutecznych błyskawic. Ataki siłowały się, niczym żywe stworzenia. Raz płomień ustępował, raz iskry elektryczności zmuszone były do wycofania się o kilka cali. Wreszcie ogień zwyciężył i Raichu potoczyła się w tył, odepchnięta jego niszczycielską falą.
                -Trzymaj się! – krzyknęła przez zęby Nathaly, czując, jak wszystkie jej mięśnie napinają się bez jej woli. Zupełnie jakby to ona walczyła, jakby ona sama obrywała każdym trafionym ciosem Typhlosiona. – Wstań! Potrafisz!
                Raichu dźwignęła się ciężko, mrużąc jedno oko i zaciskając ząbki, tylko po to, by zaraz oberwać niespodziewanie szybkim Cienistym Pazurem.
                -Koniec – oświadczył beznamiętnie Barreth.
                -Nie, nie koniec – warknęła dziewczyna. Jej serce waliło o wiele zbyt mocno, jak gdyby miało pchać do działania nie tylko ją, ale i skonaną, słaniającą się na łapkach Raichu.
                -Rai rai – pisnął uparcie stworek, głosem zmęczonym i chrapliwym.
                -Skoro nie masz dość… – Barreth machnął krótko dłonią. – Typhlosion, Miotacz Płomieni!
                -Wszystko na jedną kartę – mruknęła do siebie Nathaly, po czym znacznie głośniej dodała: – Raichu, pokaż mu! Elektroakcja!
                Jej podopieczna zerwała się z miejsca, nie dając zmęczeniu przejąć nad sobą kontroli. Otoczona elektryczną powłoką i rozpędzona do granic możliwości, wpadła wprost w sam środek słupa płomieni, mającego swój początek w groźnej paszczy Typhlosiona. Prąc niestrudzenie naprzód, dotarła do rywala i pchnęła go daleko w tył, zadając poważne obrażenia. Jej obrażenia były jednak jeszcze poważniejsze, bo gdy tylko Typhlosion upadł na ziemię, ona również padła wykończona. Nathaly wbiła w nią pełne napięcia spojrzenie, żywiąc gorącą nadzieję, że zdoła się jeszcze podnieść. Tymczasem to Typhlosion podźwignął się mozolnie i wyprostował, choć wcale nie przyszło mu to łatwo. Zachwiał się ze dwa razy, po czym ostatecznie złapał równowagę i parsknął tryumfalnie.
                -Mówiłem, koniec. – Barreth wydawał się w ogóle nie poruszony jego zmęczeniem. Stanął z Typhlosionem ramię w ramię, dosłownie i w przenośni górując nad Nathaly, która już klęczała przy poturbowanej Raichu.
                -Nic się nie martw – szeptała, ze ściśniętym sercem oglądając otarcia i oparzenia na jej skórze. – Zaraz coś zaradzimy, mamy przecież apteczkę. Walczyłaś wspaniale. Ty również – dodała po chwili, prostując się powoli i nieoczekiwanie znajdując się z Barrethem twarzą w twarz. Chciała cofnąć się, ale jego wzrok, głęboki i pełen nieodgadnionych myśli, działał niczym paraliżujący pyłek Vileplume’a. Nathaly, niemal namacalnie, czuła na sobie jego spojrzenie. Jego dziwny, niezrozumiały gniew, który palił, niszczył i pustoszył wszystko, co miała w głowie.
                -Nigdy więcej, rozumiesz? – wydyszał, oddychając spiesznie przez nos, niczym dziki Pokemon na granicy rozjuszenia. – Nigdy więcej.
                Nathaly nie rozumiała.
                -Nigdy więcej co? – zapytała słabo.
                -Nie przegram. Nie z tobą. Nie przez ciebie. Nigdy.
                Po tych słowach zatopił w oczach dziewczyny jeszcze jedno, chłodne, stalowe spojrzenie, po czym odwrócił się i odszedł w milczeniu.
 
***
 
                Młody mężczyzna wpadł do jaskini na złamanie karku. Był już wieczór i słońce niemal zaszło, a mimo to wnętrze groty wypełniał delikatny, żółty blask.
                -O co chodzi? Dlaczego mnie wezwaliś… – urwał nagle. Zdziwił się bardzo, bo oto pośrodku jaskini stały nie trzy, jak zazwyczaj, a tylko jedna bestia. – Raikou? Jesteś sam? Co się dzieje? Gdzie reszta?
                -Nie ma czasu! – zagrzmiał stwór. Po jego żółtym futrze przemknęły błękitne iskry elektryczności. – Widziałem coś! Chcą porwać starego mistrza!
                -Jakiego mistrza? – Mężczyzna przez chwilę nie potrafił skoncentrować się na faktach. – Mistrza Ligii? Kogo masz na myśli?
                -Mistrza, który żłobi Pokeballe – odparła niecierpliwie bestia, kończąc wypowiedź krótkim, gardłowym rykiem.
                -Kurta? Na święte pióra wielkiego Ho-Oh! Chcą porwać mistrza Kurta?!
                Stwór skinął łbem.
                -Widziałem jak to robią. Pospiesz się, możesz go jeszcze ostrzec!
                -Kiedy? – zapytał spiesznie młody człowiek.
                -Nie dziś, ani nie jutro, ale niebawem. Spiesz się, trzeba go ostrzec!
                -Tak, natychmiast! – przytaknął nakazowi bestii i czym prędzej wybiegł z jaskini.
                Sam nie wiedział jak i kiedy znalazł się w mieście. Biegł niczym w transie, mijając ostatnich wieczornych spacerowiczów, którzy już nawet nie zwracali uwagi na jego dziwne zachowanie. Był specyficzny, był inny, ale mieszkańcy Ecruteak City mieli czas, żeby się do tego przyzwyczaić. Zresztą musieli go szanować. W końcu był swego rodzaju wizytówką miasta. Jak szalony wpadł do sali lidera, otwierając na oścież drzwi, które same zamknęły się za nim z głośnym trzaskiem. Długimi krokami przebiegł przez boisko i dopadł do małego pomieszczenia tuż za nim. Z trudem łapiąc oddech, oparł się o zieloną obudowę starego wideofonu. Pospiesznie wystukał numer, myląc się przy tym dwa razy. Wreszcie zagraconą klitkę wypełnił piskliwy dźwięk oczekiwania na połączenie.
                -Odbierz… Odbierz, no szybciej!…
                Nic. Po drugiej stronie nikt nie podniósł słuchawki. Nie tracąc jeszcze nadziei, wybrał inny numer.
                -Błagam Bugsy, obyś przynajmniej ty był gdzieś w pobliżu…
                Błagania nic jednak nie pomogły, bo i tym razem powtórzyła się sytuacja sprzed kilku chwil. Mężczyzna walnął dłonią w bok wideofonu i zaklął cicho.
                -Niech to – mruknął, energicznie otwierając jedną z szuflad, w której spoczywały trzy Pokeballe. Wybrał jeden i zacisnął na nim dłoń. – Nie możemy czekać, Gengar. Jedziemy tam! – Powiedział twardo, po czym wybiegł na zewnątrz, ponownie trzaskając drzwiami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz