15. Put some spice to that ice!

                -Ja będę mistrzem, prawdziwym mistrzeeem! – zawodziła piskliwie Abby, kiedy wraz z Nathaly jechały tramwajem przez Mahogany Town, na spotkanie z tutejszym liderem.
                Piosenka, którą piłowała bez ustanku już od dobrych dziesięciu minut, była stara jak świat i dobrze znana każdemu dziesięciolatkowi, który przynajmniej raz pomyślał o zostaniu trenerem. Nic dziwnego, w końcu funkcjonowała jako podkład dźwiękowy spotów zachęcających do udziału w zawodach Ligii Pokemon już od ładnych paru, jeśli nie parunastu lat. Ponadczasowy przebój, a może bardziej jego wykonanie, nie przypadło jednak do gustu pozostałym pasażerom, którzy co rusz posyłali Abby karcące spojrzenia.
                -Możesz przestać? – warknął wreszcie jakiś chłopak, na oko nieco tylko starszy od niej i wyraźnie wkurzony jej wokalnym popisem. Biedak, miał to nieszczęście stać najbliżej wschodzącej gwiazdy tramwajowego show-biznesu.
                -Mmm… nie – odparła beztrosko Abby, po dosłownie sekundce zastanowienia.
Już nabrała powietrza, żeby po raz kolejny zaintonować refren, bo mówiąc szczerze tylko tyle z całego utworu znała na pamięć, a chłopak już napiął mięśnie, żeby na chwilę schować do kieszeni zasadę o niebiciu dziewczynek, kiedy, na szczęście dla nich obojga, z głośników padła zapowiedź kolejnego przystanku. Nathaly zreflektowała się w samą porę i zwinnie pociągnęła za sobą Abby w kierunku drzwi. Po chwili obie były na zewnątrz, a rozzłoszczony chłopak tylko łypnął na nie przez szybę i pojechał dalej, razem z całym tramwajem zresztą.
                -Jeśli kiedyś nie będzie mnie w pobliżu, a ktoś w końcu nie wytrzyma, to każdy sąd z miejsca go uniewinni – powiedziała Nathaly, marszcząc brwi.
                -O co ci znowu chodzi? Nie rozumiesz Nath? To z zazdrości. Faceci zazwyczaj są kompletnie pozbawieni słuchu muzycznego.
                -Ten z tramwaju na bank jest już teraz pozbawiony słuchu. Po tym jak przez całą drogę piłowałaś mu do ucha ciężkie decybele… – Nathaly westchnęła głęboko, jak to często miała w zwyczaju od kiedy rozpoczęły wspólną podróż.
                Abby jednak nie załapała aluzji. Zamiast tego zajęła się obserwowaniem kolejnego tramwaju, który właśnie przejeżdżał tą samą trasą, niosąc na sobie do bólu kolorową reklamę jakiegoś salonu Poke-stylistów.
                -Rai rai! – zapiszczała radośnie Raichu, która najwyraźniej jako jedyna pamiętała jeszcze o prawdziwym celu ich niezapomnianej wyprawy komunikacją miejską. Z niegasnącym entuzjazmem dała kilka susów, zatrzymując się przed szarym, kamiennym murem i tkwiącą w nim żelazną bramą. – Chu! Rai rai! – zawołała, wciskając łapkę przez pręty i wskazując nią na budynek stojący po drugiej stronie. Była to ogromna hala, z zewnątrz przypominająca raczej szkolną salę gimnastyczną niż stadion lidera. Nad zadaszonym wejściem ciągnęło się długie na cały front, ale wąskie i wysoko położone okno. Od bramy aż do drzwi sali prowadził szeroki, wybetonowany chodnik, a nieco z boku rósł rząd równiuteńko nasadzonych tuj. Tyle dziewczyny widziały zza bramy.
                Po chwili zobaczyły jeszcze niewysoką kobietę, grubo po pięćdziesiątce, która wyrosła przed nimi jak spod ziemi, dzierżąc w dłoni stare grabie.
                -Wy do nas? – zapytała uprzejmie ale bez zbędnego słodzenia, poprawiając przewiązaną na głowie, żółtą chustkę. – A, tak, pamiętam. Zaraz was wpuszczę. Proszę – dodała, wyjmując z kieszeni fartucha niewielki pilot i naduszając jeden z dwóch jego przycisków. Brama skrzypnęła, kiedy jej skrzydła zaczęły się rozchylać.
                -Dzień dobry. – Nathaly przywitała się grzecznie. Abby od razu powtórzyła powitanie, a Raichu z grzecznością skłoniła łebek. – Byłyśmy umówione z liderem.
                -Tak, tak. Mój mąż zaraz do was przyjdzie. Wejdźcie do środka. – Kobieta wskazała im drogę grabiami. – Ja też zaraz będę wolna. Pozwolicie, że dokończę? Ten przeklęty śnieg zawsze naniesie nam na trawnik tyle paskudztwa. Czy naprawdę Pryce nie mógł wybrać sobie innej specjalności? Na przykład taki typ trawiasty. Pachnący ogród, kolorowe kwiaty. Byłoby o wiele przyjemniej. O, albo wodny. Nie miałabym nic przeciwko willi z basenem. Albo normalny…
                Nathaly wyłączyła się po kilku zdaniach tego barwnego monologu, teraz już doskonale rozpoznając głos kobiety, z którą poprzedniego dnia rozmawiała przez telefon. Na walkę w mahogańskiej sali trzeba się było wcześniej umówić, a tak się składało, że telefony odbierała zawsze żona lidera. Najpierw przedstawiała się jako Sheila, a potem przez dobre pół godziny rozprawiała o tym i o tamtym, nabijając tym samym siostrze Joy potężny rachunek. Różowowłosa pielęgniarka z tutejszego Centrum znała już doskonale tego typu akcje, toteż, kiedy Nathaly oświadczyła jej poprzedniego dnia, że chciałaby skorzystać z telefonu i do kogo chciałaby zadzwonić, Joy jedynie poczęstowała ją kwaśną miną i cichym, acz pozbawionym entuzjazmu, przyzwoleniem.
                W cieniu budynku stała przedziwna maszyna wielkości lodówki. Nathaly nie pomyliła się zbytnio z takim porównaniem, szybko bowiem zorientowała się, że jest to urządzenie do naśnieżania. Na powstałej za jego sprawą, niewysokiej zaspie baraszkowało kilka radosnych Pokemonów: Dewgong i dwa małe Seele, Cloyster, młody Lapras, a do tego wszystkiego Jinx o słusznych gabarytach.
                -Jej, ale super! – zachwyciła się Abby.
                -Mhm – mruknęła na potwierdzenie druga z dziewczyn. – I wszystkie one są z Kanto.
                -Serio? – dziesięciolatka skierowała na przyjaciółkę zaciekawione spojrzenie.
                Nathaly tylko wywróciła wymownie oczami.
                -Przecież masz Pokedex. Dlaczego po prostu go nie użyjesz?
                -Po co? Mam ciebie – odparła Abby z naturalną lekkością w głosie, po czym zadumała się na chwilę. – Hmm… a może by tak zająć się specjalizacją w typie lodowym?
                -O nie, nawet o tym nie myśl – bąknęła Nathaly, krótko ucinając kolejny rodzący się w Abby słomiany zapał. – Lepiej już chodź.
                Trenerka machnęła ręką i ruszyła ku drzwiom sali. Raichu żwawo podreptała za nią, a Abby, trochę mniej żwawo, podążyła na końcu, po drodze mijając rozgadaną Sheilę, której najwyraźniej ani trochę nie przeszkadzało, że już nikt jej nie słucha. Byle tylko prawić, prawić, prawić…
                Wnętrze sali było nad wyraz proste. Płytę boiska stanowiło zwyczajne lodowisko, z kilkoma lodowymi skałami sterczącymi ponad jego powierzchnię. Na samym środku znajdował się dość duży przerębel, o blisko trzymetrowej średnicy, w którym, jak ogromne kostki w szklance z napojem, również pływało kilka bryłek lodu. Nathaly w mig domyśliła się, że Pryce musiał zaprojektować ten fragment z myślą o swoim Dewgongu lub Laprasie.
                -Ciekawe, z którym z nich przyjdzie mi walczyć – pytała się w myślach dziewczyna.
                -Która z was to Nathaly Root?
                Przyjaciółki odwróciły się niemal jednocześnie, słysząc za sobą chłodny, dojrzały głos jakiegoś mężczyzny. W drzwiach stał chudy, lekko pochylony w przód człowiek w podeszłym już wieku, na którego głowie, na samym czubku, błyszczała łysina otoczona wiankiem śnieżnobiałych włosów. Zimny głos, zimny wzrok, zimny wyraz twarzy. Nie było mowy o pomyłce. To musiał być Pryce, lider lodowej sali.
                -Ona – wyrwała się natychmiast Abby, wskazując starszą koleżankę palcem.
                Nathaly posłała jej spojrzenie w stylu „sama umiem mówić”. Ta z kolei odwdzięczyła się wzrokiem mówiącym „ale ja jestem szybsza”. Ich milczące przekomarzanki przerwał dopiero sam lider, który odchrząknął głośno, dopominając się uwagi.
                -Walka na dwa Pokemony, po jednym w każdej rundzie. Zmiana dopiero po zakończeniu rundy. Czy odpowiadają ci takie warunki?
                -Oczywiście – przytaknęła niepewnie Nathaly. Jakby w ogóle miała w tej kwestii coś do powiedzenia.
                -Dobrze. Zaczynajmy – zarządził Pyryce. – Sheila! Sheila?! Na pióra wielkiego Articuno, co ona znów tam robi?
                -Jakiego artykułu? – Aby popatrzyła na Nathaly z otępiałą miną, a lider ruszył twardym krokiem w stronę drzwi. Zanim jednak do nich dotarł, do środka wparowała Sheila, niedbale opierając grabie o ścianę tuż przy wejściu. Nic dziwnego, że tak szybko jak to zrobiła, grabie runęły na bok, powodując nieprzyjemny hałas.
                -Już, już – wydyszała zmęczona kobieta. – Zagadałam się z sąsiadką.
                -Jak cię znam, to raczej zagadałaś sąsiadkę. – Pryce wzniósł oczy ku niebu. – Szybciej, potrzebujemy arbitra – dodał, przechodząc na drugi koniec boiska.
                Nathaly zajęła miejsce bliżej drzwi, z ciekawością czekając na wybór swojego przeciwnika. Sądząc po wieku, Pryce musiał być bardzo doświadczonym trenerem. Ze swoją chłodną, surową aparycją, zdawał się tylko czekać na jej pierwszy błąd, by potem wykorzystać go bezlitośnie i zakończyć walkę w kilka chwil.
                Wykrzywiona wiekiem dłoń Pryce’a zacisnęła się na Pokeballu, który zaledwie sekundy później uwolnił z siebie Pokemona lidera. Był to dość duży, brązowy stwór, porośnięty długim futrem. Spod jego grubej warstwy wyrastały dwa bielusieńkie kły. Nathaly widziała takie stworzenie po raz pierwszy w życiu. Nie chcąc walczyć w ciemno, zaczęła od skorzystania z Pokedexa.
                -Piloswine, Pokemon lodowy o podtypie ziemnym, wyższa forma Swinuba. Grube, gęste futro stanowi doskonałą izolację, nawet przed tęgim mrozem. Piloswine ma świetny węch i słuch, a rozwścieczony często szarżuje przed siebie na oślep.
                Trenerka zagryzła zęby. Wiedziała, że elektryczne ataki Raichu nie będą efektywne, jednak Piloswine wydawał się być zbyt silny dla Cyndaquila. Nie mogła ryzykować na samym początku, w końcu czekają ją aż dwie rundy.
                -Poradzisz sobie bez prądu? – zapytała, kierując na Raichu niepewne spojrzenie.
                Tamta nie pozostawiła jej najmniejszych wątpliwości, natychmiast skacząc w przód i dzielnie stawiając czoła o wiele masywniejszemu przeciwnikowi.
                -Runda pierwsza: Piloswine kontra Raichu! – ogłosiła Sheila nieco uroczystym tonem. Dwie chorągiewki, czarna i czerwona, czekały nieruchomo w jej dłoniach, aż nada nimi sygnał do rozpoczęcia pojedynku. – Rany, pamiętam jak kilka lat temu przyszedł tu trener, który wystawiał do walki tylko elektryczne Pokemony. To dopiero było kombinowanie, kiedy sobie biedak uświadomił, że Piloswine jest odporny na większość jego popisowych ataków. Dobrze, że…
                -Sheilo, proszę, nie zaczynaj znowu – upomniał surowo Pryce.
                Kobieta zrobiła obrażoną minę, która wyglądała wyjątkowo zabawnie na jej sędziwej twarzy, w końcu jednak przypomniała sobie o swoich obowiązkach i machnęła nieszczęsnymi chorągiewkami. Pryce z miejsca przeszedł do ataku.
                -Piloswine, Lodowy Kieł!
                Nathaly dobrze znała ten ruch. Nie zamierzała pozwolić Raichu zmienić się w bryłę lodu, toteż jej reakcja nadeszła natychmiastowo.
                -Unik i Akcja, już!
                Raichu uskoczyła przed błyszczącymi jasnym błękitem kłami Piloswine’a. Zawróciła, biorąc niewielki rozpęd i płynnie przeszła z uniku do ataku. Jej Akcja, choć celna, nie zrobiła na rywalu większego wrażenia. Ciężki, futrzasty stwór przyjął uderzenie na siebie i tylko prychnął w odpowiedzi.
                -Jeśli to wszystko, na co cię stać… – westchnął obojętnie Pryce. – Zamieć!
                Piloswine wydał z siebie coś pomiędzy kwikiem a wrzaskiem. Obwisłe uszy zafalowały nagle i w jednej chwili rozpętała się śnieżna zawierucha, swym zasięgiem obejmując niemal całą płytę boiska. Raichu zadrżała z zimna, otoczona wirującymi płatkami śniegu, których chłodny dotyk przyprawiał ją o dreszcze.
                -W ruchu będzie znacznie cieplej – zawołała Nathaly, sama nieświadomie pocierając ramiona, na których już zdążyła pojawić się gęsia skórka. – Szybki Atak! Najpierw dookoła, potem przebij się do środka!
                Elektryczny stworek zrobił trzy ekspresowe okrążenia wokół całego boiska, po czym przemknął tuż obok Piloswine’a, mijając go zaledwie o centymetry. Odpowiednie wycelowanie ataku było koszmarnie trudne w takich warunkach.
                -Jeszcze raz! – Dziewczyna nie dawała za wygraną.
                Druga próba była już nieco bardziej udana, jednak kiedy Raichu zawróciła, chcąc po raz trzeci posłużyć się Szybkim Atakiem, Pryce był już gotów by odpowiedzieć.
                -Wściekły Atak! – ryknął.
                Ani Raichu ani jej trenerka nie zdążyły nic zrobić. Rozpędzony stworek wpadł wprost na Piloswine’a, który siekł wściekle swoimi kłami zanim jeszcze doszło do bezpośredniej konfrontacji. Podopieczna Nathaly nie mogła wyjść z tego bez szwanku. Dziewczyna nie spodziewała się jednak, że Raichu oberwie aż tak mocno. Pokemon padł na ziemię, a na pomarańczowym futerku pojawiły się pierwsze, a już tak poważne, czerwone bruzdy i otarcia.
                -Niedobrze – rzuciła Nathaly przez zęby. – Wstawaj, szybko! Proszę! – krzyknęła.
                -Hm. Szkoda czasu – parsknął lider. – Piloswine, wykończ ich. Skalny Grobowiec!
                Lodowy stwór ze wszystkich sił tąpnął o płytę boiska masywnymi łapami. Fala wstrząsu rozeszła się na boki, a przed dopiero zbierającą się po ciężkich obrażeniach Raichu wyrosły dosłownie znikąd trzy strzeliste skały.
                -Wspinaj się Raichu! W górę, szybko! – wrzasnęła dziewczyna. Wiedziała, że jedyny sposób, by nie utknąć pod ciężkimi głazami Skalnego Grobowca, to być cały czas nad nimi.
                Raichu zebrała siły. Może pobudził ją do działania głos trenerki, a może nagła fala adrenaliny, wywołana widmem uwięzienia pod stertą kamieni. Cokolwiek by to nie było, dało jej wystarczającego kopa, by zwinnymi susami wskoczyła na najniższą ze skał, a potem, jak po wielkich, ciosanych w kamieniu schodach, wspinała się wyżej i wyżej. Zziajana i obolała, ciągle jednak pięła się w górę. Nathaly miała nadzieję, że zniesie ten wysiłek. Skalny Grobowiec nie może przecież trwać w nieskończoność, głazy muszą wreszcie kiedyś przestać rosnąć.
                Po kilkunastu sekundach dramatycznej walki Raichu o każdy kolejny skok, stało się tak, jak spodziewała się trenerka. Strzeliste skały stanęły w miejscu, a elektryczny stworek akurat w tej chwili dotarł na sam szczyt tej nietypowej budowli. Raichu wyprostowała się i odważnie spojrzała w dół. Piloswine również posłał jej groźną minę, prychając gniewnie. Nie mógł jej teraz dosięgnąć. Była za wysoko, niemal pod samym sufitem kilkunastometrowej sali.
                -Sprytne – przyznał Pryce. – Sprytne, choć ryzykowne. Twój Pokemon jest już bardzo zmęczony, a tak się składa, że za chwilę sprowadzę go na ziemię. Piloswine, Trzęsienie Ziemi!
                -O nie – warknęła Nathaly z ogromną determinacją. – Nie takie rzeczy się już robiło, prawda Raichu? Skacz! Szybki Atak i Mega Cios, już!
                Raichu, choć była wykończona, zebrała się jeszcze na uparty uśmieszek, po czym dała nura w dół. Ledwie skoczyła, ciężkie łapy jej rywala uderzyły w lodową płytę, jednak nawet tak silne drgania nie mogły jej teraz nic zrobić. Spadała z zawrotną prędkością, ciągnąc za sobą białą smugę Szybkiego Ataku, a przed sobą trzymając obie naprężone łapki, gotowe do zadania ciosu. Kombinacja rodem z komiksów o Supermanie okazała się na tyle skuteczna, by powalić Piloswine’a, przynajmniej na chwilę. Chwila przemieniła się nawet w dłuższą chwilę, bo Raichu zdążyła wylądować w miarę bezpiecznie, otrząsnąć się po szybkiej akcji i dać Nathaly znak, że jest gotowa wyprowadzić kolejny cios, a Piloswine ciągle nieporadnie próbował podnieść swoje ciężkie cielsko, przewrócone na bok na oszronionym lodzie.
                -Tak jest! – ucieszyła się Nathaly – Raichu znowu w grze!
                -Muszę się z tym zgodzić – odparł Pryce, wciąż z chłodnym opanowaniem na twarzy. – Nie będzie to jednak długa partia. Piloswine, podnieś się. Lodowy Promień!
                Nathaly w mig przeanalizowała sytuację. Jej wzrok spoczął na wielkim przeręblu, który zaczynał się zaledwie dwa, może trzy metry za plecami Piloswine’a.
                -A gdyby tak?… – wymamrotała pod nosem. Tymczasem Pokemon rywala był już gotów wystrzelić ze swego pyska mrożący promień i z całą pewnością zamierzał to zrobić lada chwila. Trzeba było podjąć decyzję jak najszybciej. – Raichu, podbiegnij najbliżej jak dasz radę. Szykuj się do Żelaznego Ogona.
                -Głupia decyzja – zganił lider. – Piloswine, czekaj. Skoro sama chce wepchnąć się prosto pod nasz promień. Cokolwiek kombinujesz, chyba nie do końca przemyślałaś konsekwencje.
                Nathaly jedynie zacisnęła wargi. Raichu biegła uparcie prosto na przeciwnika, jej ogon błyszczał już, jak długa, biała wstęga. Była zaledwie kilka kroków od rywala, kiedy z gardeł obu walczących rozległ się dokładnie ten sam okrzyk:
                -Teraz!
                Piloswine odpalił Lodowy Promień, a Raichu spróbowała zablokować go końcem Żelaznego Ogona. Zderzenie dwóch ataków sprawiło jednak, że koniec ów skuł się całkiem pokaźną bryłką lodu, która przymarzła do długiego futra wokół poliswine’owego ryjka. Pokemon lidera stracił panowanie nad swoim atakiem. Kiedy impet zderzenia pchnął oba stworki w kierunku przerębla, Piloswine wpadł do wody, a jego pozbawiony kontroli atak natychmiast załatał brakującą część lodowej płyty. Oba Pokemony zostały uwięzione: Piloswine pod powierzchnią lodu, a Raichu nad nią, jedynie koniec jej ogona tkwił po drugiej stronie, przymarznięty na dobre.
                Nathaly nie wierzyła własnym oczom, jak wielkie szczęście uśmiechnęło się do niej. Chciała tylko wepchnąć Piloswine’a do wody, ale taka sytuacja była nawet o wiele lepsza.
                -A teraz sprawdzimy, jak bardzo elektryczne ataki nie działają na Piloswine’a – powiedziała zdecydowanie. – Raichu, Piorun Kulisty, pełna moc!
                -Tak! Ile fabryka dała! – wydarła się Abby, nie mogąc już dłużej utrzymać na wodzy szalejących emocji. Nagle jednak uspokoiła się i zamarła w bezruchu. Coś szybkiego, jakiś drobny, nieuchwytny kształt, przemknął za jej plecami, tuż pod ścianą. – Um… Nathaly?
                -Nie teraz Abby, proszę – usłyszała w odpowiedzi.
                -Ale… – mruknęła cicho dziewczynka, raz jeszcze oglądając się za siebie. Tym razem nic już się nie poruszało.
                Tymczasem pod powierzchnią lodu, dokładnie tam gdzie tkwił przymarznięty na dobre czubek ogona Raichu, błysnęło intensywnie żółte światło. Elektryczna kula eksplodowała niczym wielka, rozsadzona żarówka, napełniając cały basen pod lodowiskiem ostrym, rażącym blaskiem. Lód zaczął kruszyć się, najpierw siecią drobnych pęknięć, coraz większych i grubszych, aż wreszcie rozpadł się na kilkanaście dużych fragmentów, rozdzielonych kilogramami lodowego gruzu dryfującymi lekko po powierzchni. Spomiędzy tego wszystkiego, na wierzch wypłynął wreszcie Piloswine. Z przeogromnym trudem wdrapał się na największą krę i upadł bez sił. Raichu stała spokojnie na swoim kawałku lodu, przyglądając mu się ostrożnie i powoli dochodząc do siebie po wyczerpującej walce.
                -Pierwsza runda dla wyzywającej – oznajmiła bez wahania Sheila. – Nathaly, jesteś naprawdę dobra. Przywodzisz mi na myśl moją dawną znajomą, która kiedyś, zupełnie przypadkiem, wzięła udział w lokalnym turnieju, a skończyła w pierwszej piątce i od tego czasu…
                -Sheilo, zachowaj tę historię na inną okazję jeśli łaska. – Pryce był podwójnie niezadowolony. Po pierwsze, co jasne, z powodu przegranej swojej i Piloswine’a. Po drugie, opowieść o „dawnej znajomej” słyszał z ust swojej małżonki już przynajmniej ze trzydzieści razy. – To prawda – mówił dalej, zwracając się tym razem do Nathaly – pierwsza runda zakończyła się na twoją korzyść. Zanim jednak zaczniemy kolejną, jestem zmuszony poprosić cię o małą przerwę. Ataki naszych Pokemonów doszczętnie zniszczyły pole walki. Nie możemy kontynuować pojedynku na kilku marnych fragmentach lodu. Wybacz zatem. Załatwię to najszybciej jak tylko będę umiał.
                Nathaly skinęła głową i gestem przywołała do siebie zmęczoną Raichu. Poczyniła też ciekawe spostrzeżenie: w całym swym chłodzie i oziębłości, Pryce był bardzo grzeczny i elegancki. Uśmiechnęła się w myślach. Takie połączenie surowości i dobrych manier idealnie pasowało jej do oficjalnych pojedynków i do posady lidera, rzecz jasna. Bez sprzeciwów usunęła się na bok, pozwalając Pryce’owi robić swoje.
 
***
 
                Azalea Town przeżywało prawdziwy rozkwit. Nie, nie gospodarczy, czy kulturowy. Rozkwit w najdokładniejszym tego słowa znaczeniu. Dziesiątki, setki, tysiące wiosennych kwiatów zdobiło rabatki i parapety zadbanych domków jednorodzinnych. Uliczki w centrum i osiedla na przedmieściach wyglądały niczym z romantycznego filmu, a i pachniały równie niezwykle. Nic więc dziwnego, że już od wczesnego ranka nad miastem rozlegało się jedno wielkie bzyczenie. Niezliczona chmara Beedrilli, Ledianów i Butterfree bez ustanku okupowała co smakowitsze ogrody, a Weedle i Caterpie dobierały się do świeżych, zielonych listków. Owadzie Pokemony ukochały miasto Slowkingów, tak samo jak Azalea ukochało je. Nikt tu nie przepędzał, nie straszył, ani nie podtruwał małych gości, wręcz przeciwnie, ciesząc się ich obecnością jako dobrym omenem na nadchodzący sezon.
                Nic więc dziwnego, że właśnie z tego miasta wyłonił się Bugsy, najmłodszy lider owadziej sali w dziejach Ligii Johto i najmłodszy lider sali w ogóle. Licząc sobie zaledwie dwanaście wiosen, zaskarbił sobie sympatię ligowych włodarzy, będąc żywą ilustracją godnej pozazdroszczenia pasji. Niektórzy mieszkańcy Azalea twierdzili, że mały Bugsy uganiał się za Poke-owadami na czworaka, zanim jeszcze nauczył się chodzić, a pierwszym wypowiedzianym przez niego słowem było „bzzy-bzzy”. Wszyscy Azalejczycy uwielbiali swojego młodego lidera i służyli mu pomocą jak tylko potrafili, toteż Bugsy szybko przystosował się do nowej roli, a jego owadzia sala, choć istniejąca od niedawna, stała się bardzo popularna zarówno w Johto, jak i poza nim.
                Teraz jednak Bugsy mógł odpocząć parę chwil od swoich jakże dorosłych obowiązków. Mając za sobą trzy wygrane pojedynki z rzędu, zaproponował wyzywającym kilka dni treningu z Pokemonami owadami na otaczających miasto łąkach, zanim wrócą do niego prosząc o rewanż. Bugsy, tymczasem, mógł spędzić dzisiejsze popołudnie tak, jak lubił najbardziej – na rozmowie i wspólnej herbatce ze swoim najlepszym przyjacielem.
                Stary mistrz Kurt, renomowany twórca Pokeballi, choć wiekowo zdecydowanie odstawał od młodziutkiego lidera, okazał się fantastycznym kompanem, mentorem i przewodnikiem po dorosłym świecie, w jaki Bugsy bardzo szybko musiał wkroczyć, ze względu na powierzoną mu rolę. Potrafili rozmawiać ze sobą godzinami, o wszystkim, o niczym i o byle czym. Mieli też kilka sekretów, którymi nigdy nie dzielili się ze światem. Często siadali, tak jak i teraz, na niewielkim tarasie za salą Bugsy’ego i wpatrywali się w pozornie spokojną i nieruchomą gęstwinę lasu Ilex, popijając herbatę. Nie mieli jednak pojęcia, że tym razem również las ich obserwuje. Dwie pary oczu bacznie śledziły ich każdy ruch, a ich właściciele siedzieli ramię w ramię na jednej z gałęzi rozłożystego dębu, czekając tylko na odpowiedni moment, by dać znać o swojej obecności.
                -Dlaczego przeniosłeś nas akurat tutaj i akurat w tym momencie? – zapytał jeden z nich. – Co to za ludzie?
                -Pomogą nam – stwierdził bez wahania drugi.
                -Skąd wiesz? Czy przypadkiem nie za bardzo im ufasz?
                -Ty nigdy nie ufasz ludziom?
                -Gdybym kiedyś nie zaufał im na tyle, żeby pozwolić się odnaleźć, teraz nie musiałbym się o nic martwić.
                -Gdybyś nie dostał się w ich ręce, teraz nie miałbyś o kogo walczyć. Wszystko ma swoją drugą stronę.
                -Drugą stronę? Przed chwilą omal nie zginąłem. Gdyby nie twoja pomoc, i tak nic bym już nie mógł zrobić. Z czego się śmiejesz?
                -To nie było tak całkiem przed chwilą. Jakieś… tak, dobre trzy miesiące temu.
                -Ty i te twoje skoki w czasie…
                -Daj spokój. Chcesz go odnaleźć czy nie? Bugsy to naprawdę dobry człowiek, a mistrz Kurt jest chyba najmądrzejszą osobą, jaką kiedykolwiek spotkałem. Od kiedy się poznaliśmy, troszczą się o mnie bez przerwy.
                -A wiedzą już jak bardzo jesteś… wyjątkowy? Jak oboje jesteśmy wyjątkowi?
                -Posłuchaj. Legendarne Pokemony to pojęcie stworzone przez ludzi. Nie jesteśmy jakimiś odmieńcami.
                -Nie jesteśmy. A jednak, widziałeś kiedykolwiek innego Celebi?
                -Nie. I nie jest mi z tego powodu ani odrobinę gorzej. Uwierz mi, nie ma nic złego w byciu oryginalnym.
                -Dla nas nie, ale dla nich…
                -Dla Bugsy’ego i Kurta też nie. Gdyby chcieli mnie skrzywdzić, albo do czegoś wykorzystać, zrobiliby to już dawno. Byłem w ich Pokeballu, Kurt zrobił jeden specjalnie dla mnie. Mogli ze mną wtedy zrobić co tylko chcieli. I wiesz co zrobili?
                -Co?
                -Nic. Żyję, latam gdzie chcę, ale wiem, że jeśli będę tego potrzebował, zawsze mogę się tam bezpiecznie ukryć. Naprawdę, możemy im zaufać. No chodź już, bo nam uciekną.
                Kurt podniósł się ciężko z plastikowego krzesełka, wiedząc, że czeka go powrót do ciężkiej pracy. Miał tego dnia do dokończenia jeszcze kilka Pokeballi, więc na kolejną porcję herbatki i miętowych ciasteczek nie mógł już sobie pozwolić. Bugsy poderwał się natychmiast ze swego miejsca, by odprowadzić i pożegnać swego przyjaciela. Już mieli się rozstać, kiedy oboje pobledli i omal nie padli na widok zielonego stworka, który zawisł w powietrzu zaledwie kilka metrów od tarasu.
                -Celebi! – Bugsy w ostatniej chwili powstrzymał się od ryknięcia na całe gardło. Rzucił się z miejsca i podskoczył, łapiąc Pokemona w ramiona. – Gdzie byłeś tak długo? Tak się o ciebie martwiliśmy!
                Stworek zapiszczał cicho i zabzyczał, po czym delikatnie uwolnił się z uścisku, wskazując łapką na gęstwinę lasu. Zza jednego z grubych pni wychylił się ostrożnie kolejny Pokemon.
                -O, cześć. Kim jesteś? – Młody lider powitał go przyjaznym uśmiechem. Szybko jednak odwrócił głowę, słysząc za sobą niepokojący trzask.
                -Na świętego Slowkinga! – wydusił z siebie Kurt, który to właśnie przed chwilą narobił hałasu, opadając bezwładnie na krzesło i ledwie w nie trafiając. Był blady jak papier, miał duże oczy i ledwie łapał powietrze. A wszystko to na widok wychylającego się zza drzewa stworzonka. – To on? Bugsy, co tu się wyprawia?
 
***
 
                -Runda druga. Jesteś gotowa?
                Nathaly skinęła głową, nie dając się zastraszyć zimnemu głosowi lidera. Prrce spisał się na medal. Jego pole walki wyglądało identycznie jak przed pierwszym pojedynkiem i nikt, kto nie widział walki na własne oczy, nie pomyślałby nawet co tu się przed chwilą wyprawiało.
                -Twój wybór? – rzucił lider wyczekująco.
                -Cyndaquil, to twoja walka!
                Podopieczny Nathaly wyskoczył z Pokeballa, najpierw rozglądając się niepewnie po lodowej płycie, szybko jednak przyjmując bojową pozę.
                -Nie boimy się ognia – warknął lider. – Twoim przeciwnikiem będzie…
                Pryce nie dokończył zdania. Na boisku, tuż pod jego stopy, wtoczyła się mała, brązowa, pokwikująca kulka. Nathaly miała nieodparte wrażenie, że kulka ta wyglądała nieco znajomo.
                -Swinub? Gdzieś się znowu włóczył? – Lider nie był zadowolony z nagłego wtargnięcia stworka.
                -Swinub? Zaraz, czy to ten sam, który walczył ze mną na farmie wiatrowej? – Nathaly zmarszczyła brwi.
                -Wiedziałam, że coś się tu kręci. – Abby pstryknęła palcami.
                -To do niego podobne. – Pryce wypuścił powietrze przez zęby. – Ciągle tylko by gdzieś łaził, zamiast zabrać się za przyzwoity trening. Nie mogę go przez cały czas pilnować.
                -Mówiłam ci tyle razy – Sheila wzięła się pod boki – powinieneś go komuś oddać.
                -Komu? Sam mam z nim dosyć kłopotu. Z drugiej strony nie wcisnę go byle komu. Prawda, jest strasznie denerwujący, ale w końcu to młode mojego Piloswine’a…
                -Na przykład mnie! – Nathaly sama się sobie dziwiła, kiedy nagle zrobiła krok w przód i uniosła palec, niczym nadpobudliwy pierwszoklasista.
                -Tobie?
                -Tak, tak! Idealne rozwiązanie! – Sheila klasnęła w dłonie, niemal upuszczając przy tym sędziowskie chorągiewki. – Nathaly zbiera odznaki, więc pewnie dużo podróżuje. Swinubowi na pewno by to pasowało. A jako trenerka z pewnością nie zaniedba jego treningów.
                -Może, może – mruknął Pryce, w zamyśleniu gładząc się po brodzie. – Dobrze. Ale najpierw Swinub musi wywalczyć sobie moją zgodę. Staniesz do walki przeciwko Cyndaquilowi. Jeśli odpowiednio się wykażesz, możesz iść z Nathaly.
                Swinub kwiknął energicznie i zaczął podskakiwać jak włochata piłka.
                -Hola hola złotko. Najpierw walka – upomniała Sheila. – Zajmijcie stanowiska, zaczynamy rundę drugą. Start!
                -Szybki Atak, Cyndaquil!
                -Swinub, Odłamki Lodu!
                Pokemony rozpoczęły natarcie. Cyndaquil z niemałym trudem ominął pędzące na niego lodowe pociski i pchnął Swinuba daleko w tył. Tamten, nie tracąc czasu, odpowiedział kolejną serią Odłamków Lodu, tym razem celną.
                -Tym razem woda nie będzie nam potrzebna. – stwierdził Pryce. Nathaly od razu zwietrzyła w tym jakiś plan. – Zamroź wszystko, Mroźny Wiatr!
                Cyndaquil odruchowo usunął się na bok, kiedy jego przeciwnik nastroszył sierść i zaatakował lodowatym podmuchem. Mrożące powietrze w jednej chwili skuło lodem niewielki basenik na środku boiska i całą wodę, która do tej pory chlupała cicho pod powierzchnią lodowej płyty przy każdym stąpnięciu walczących Pokemonów.
                -Nie wiem co on knuje, ale lepiej nie czekać – stwierdziła ostrożnie Nathaly. – Dalej Cyndaquil, atakuj Żarem!
                -Kopanie!
                Krótki okrzyk lidera wystarczył, by ostre pazurki Swinuba wydrążyły pod lodem tunel, który okazał się bezpieczną kryjówką. Mina Cyndaquila mówiła wszystko, kiedy Swinub przemknął tuż pod nim, wykrzywiony przez grubą warstwę lodu, niczym obraz z krzywego zwierciadła.
                -To się nazywa wgląd w sytuację – bąknęła Nathaly, w osłupieniu patrząc na poczynania futrzastego malucha.
                -Wystarczy tych podchodów – zawołał Pryce. – Odłamki Lodu!
                -Racja, wystarczy – zgodziła się dziewczyna, robiąc zdeterminowaną minę. – Cyndaquil, kontruj Kręgiem Ognia!
                Jej podopieczny natychmiast ruszył do ataku, otaczając swoje ciało płonącym dyskiem. Pędził na rywala z taką prędkością i uporem, że lodowe pociski nie miały z nim szans i w mig wyparowały w nicość. Swinub oberwał porządnie, upadając na plecy z głuchym jękiem.
                -Ognisty ruch i strzał w dziesiątkę – ucieszyła się Nathaly, przypominając sobie o przewadze typu. Swinub jednak zdawał się być jej przewagą kompletnie niewzruszony. Wstał jak gdyby nigdy nic i otrząsnął się szybko. – Hm? Jak to? – W głowie trenerki zamigotało wspomnienie jej poprzedniej potyczki z tym stworkiem. Już wtedy zauważyła, że Swinub jest podejrzanie wytrzymały na ogniste ruchy Cyndaquila.
                -Nie warto robić takiej zdziwionej miny. To nic specjalnego – odparł Pryce ze stoickim spokojem. – Swinub odziedziczył po rodzicach pewną zdolność. Nazywają to Gruboskórnością. Dzięki doskonałej izolacji termicznej jest odporny na wysokie i niskie temperatury, co do pewnego stopnia chroni go przed skutkami lodowych, ale i ognistych ataków. Mówiłem, że nie boimy się ognia.
                -Och – szepnęła zdziwiona dziewczyna. Tego na pewno się nie spodziewała.
                -A teraz do rzeczy – rzucił chłodno Pryce. – Swinub, Buldożer!
                -Że co takiego? – Nathaly pierwszy raz słyszała o takim ataku.
                Brązowy stworek zaczął energicznie podskakiwać, uderzając łapkami o podłoże. Jego podskoki wywołały skoncentrowaną falę drgań, która zatrzęsła lodową płytą i pomknęła wprost na Cyndaquila, krusząc nawet grubą na kilka metrów w dół warstwę lodu, leżącą na drodze ataku. Podopieczny Nathaly nie zdążył uskoczyć i upadł na brzuch, dodatkowo przygnieciony kupką lodowego gruzu.
                -Idźmy za ciosem. Odłamki Lodu!
                -Broń się Cyndaquil! Żar!
                Oba ataki wystrzeliły w tej samej chwili. Obolały Cyndaquil nie był jednak w stanie odeprzeć przeciwnika. Jego ogniste pociski nie zdołały skontrować ostrych, lodowych fragmentów i Pokemon oberwał po raz kolejny, tym razem już ostatni.
                -Cyndaquil niezdolny do walki! Druga runda dla Swinuba i Pryce’a – ogłosiła natychmiast Sheila.
                Nathaly wyciągnęła przed siebie Pokeball, przywołując wykończonego stworka.
                -Już dobrze maluchu. Postarałeś się – szepnęła. Jej wzrok powędrował na ciągle zmęczoną Raichu. Teraz to ona będzie musiała stawić czoła pełnemu energii malcowi. Trenerka skinęła lekko głową.
                -Dość! – Niespodziewany okrzyk lidera powstrzymał ją, zanim zdołała posłać Raichu na boisko. – Swinub pokazał już co potrafi. Nie ma sensu dalej męczyć tego malucha.
                -A… ale mecz… Odznaka… – wydukała zbita z tropu dziewczyna.
                -Ty też pokazałaś już ile trzeba. Dostaniesz Odznakę Lodowca.
                Zdezorientowana Nathaly wymieniła z Raichu krótkie spojrzenie. Tymczasem zadowolony Swinub już podskakiwał z radości na wszystkie możliwe strony.
                -Ha ha ha – zaśmiała się Sheila. – Mój stary, kochany Pryce. Dobro Pokemonów ponad wszystko. Zawsze taki był. Zawsze w takich chwilach przypomina mi się, jak znalazł kiedyś wycieńczonego Ekansa. Karmił go, leczył i pielęgnował przez prawie dwa miesiące, a potem ten Ekans o mało co…
                -Zabierz to! – Pryce podszedł do Nathaly, wciskając jej w dłoń Pokeball Swinuba i jej dowód zwycięstwa w postaci odznaki. – Zabierz i idźcie już. No dalej, zanim rozgada się na dobre.
                Nathaly spojrzała na niego ze zrozumieniem. Podziękowała krótko i odwróciła się czym prędzej, po drodze do drzwi myśląc tylko o jednym. Biedny Pryce. Co to małżeństwo robi z ludźmi…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz