Szczęścia w Nowym Roku Wam życzę! A dla tych, którzy nie mają jeszcze planów na Sylwestra, świeżutki rozdział. Pozdrówki!
***
– A… a… ale o co chodzi? Już nawet
liderki wyzwać nie wolno? Co ja takiego zrobiłem, co? – Nastoletni chłopak w
niebieskiej czapce, zachodzącej mu trochę za nisko na oczy, wyrwał się wreszcie
z uścisku Nathaly i z niezadowoloną miną rozmasował obolały nadgarstek. – Czego
ty ode mnie chcesz?
– Żebyś coś potwierdził. Będziesz
świadkiem.
– Że co? Zresztą, wszystko jedno co. Jak
coś chciałaś ode mnie, to mogłaś poprosić, a nie zaraz szarpać i ciągnąć za
rękę.
Nathaly nabrała duży haust powietrza.
Naprawdę, bardzo chciała się uspokoić. Ostatnio zachowywała się jak nie ona. Bo
co jak co, ale czatowanie w krzakach przed salą liderki zdecydowanie nie
wpisywało się w stały repertuar jej zachowań. Nawet Abby, która obserwowała
przyjaciółkę z pobliskiej ławeczki, gdzie Nathaly zostawiła ją dla świętego
spokoju, była nieco skołowana jej zachowaniem.
– Wybacz, ale nerwy mi już puszczają.
Mam tego całego Goldenrod potąd – wycedziła przez zęby Nathaly i energicznym
ruchem nad własną głową pokazała chłopakowi, pokąd tak naprawdę ma tego całego
Goldenrod.
– To czemu sobie stąd nie pójdziesz?
– Temu – odparła krótko dziewczyna,
wskazując małą, metalową przypinkę, w kształcie złotego kwadratu z białą
obwódką, która wyraźnie kontrastowała na granatowej bluzie trenera.
– Co? Ej, to moja odznaka! Dopiero co ją
zdobyłem. Wygraj sobie swoją!
– No właśnie nie mogę.
– Bo co?
– Bo… – Nathaly urwała nagle i
westchnęła ciężko. Zamiast tłumaczyć głupią sytuację, w jakiej się znalazła,
postanowiła zacząć od drugiej strony. – Widziałam cię, jak wychodziłeś stąd
parę minut temu. Walczyłeś z Whitney?
– Tak. – Nastolatek pokiwał głową, patrząc
na Nathaly trochę tępawo.
– I co ci powiedziała, kiedy poprosiłeś
o pojedynek?
– A co cię to?
– Oj no, proszę, nie bądź taki. Wiem, że
nie byłam zbyt uprzejma szarpiąc cię i w ogóle, ale ja też próbowałam wyzwać
Whitney do walki, a ona nie chce się zgodzić.
– Co? To lider tak w ogóle może? –
Chłopak popatrzył na Nathaly nieco przychylniej, kiedy dowiedział się, że jest
jego koleżanką po fachu. Nathaly wzruszyła ramionami, nie znając odpowiedzi. –
No dobra… Whitney powiedziała, że nie ma teraz zbyt wielu wyzwań i możemy
zawalczyć od razu.
– Aha, wiedziałam! – Dziewczyna
pstryknęła palcami.
– Ale co wiedziałaś?
– Że coś jest na rzeczy. Wejdź ze mną,
proszę, do środka. W razie czego powtórzysz jeszcze raz to, co mi powiedziałeś,
okej?
– No okej, co mi szkodzi. Ale wisisz mi
puszkę coli. W środku jest automat.
– Niech będzie. – Nathaly przewróciła
oczami. Niech żyje upadek bezinteresowności!
Weszli więc do sali. Budynek, który z
zewnątrz przypominał ogromne Centrum Pokemon, z czerwoną kopułą w miejsce dachu
i neonowym napisem „Sala Pokemon Goldenrod City” tuż nad drzwiami, przywitał ich
na pozór gościnnie. Automatyczne drzwi rozsunęły się z cichym szumem. I na tym,
w sumie, gościnność się skończyła.
Piegowata chudzinka, tak jak poprzednim
razem, powitała przybyłych zza lady w rejestracji.
– Naomee. – Nathaly przywitała ją
delikatnym skinieniem głowy. Nie siliła się na grzeczność. Przeczuwała, że raczej nie przyjmą jej tu z otwartymi ramionami. I miała rację.
– Znowu ty? – Ton pracownicy sali daleki
był od uprzejmości. – Whitney jeszcze nie ma czasu cię przyjąć. Za dużo
wyzywających. Mówiłam, że damy ci znać, kiedy będzie wolna.
– Tak, tak. Rozumiem. – Nathaly
odetchnęła i pokręciła powoli głową, patrząc niewinnie w sufit. Potem
odetchnęła po raz drugi i zniżyła groźnie ton. – Za dużo wyzywających. Słyszałam trochę co innego. Ten
tutaj, walczył u was przed chwilą? – zapytała, wskazując głową na stojącego
po jej lewej trenera.
– Siema. – Chłopak uniósł prawą rękę, patrząc
prosto w oczy recepcjonistki, z raczej obojętną miną.
Naomee ściągnęła brwi. Mieszanka
irytacji i bezradności wyglądała dość zabawnie na jej drobnej, dziewczęcej
twarzyczce.
– Dobra – fuknęła wkurzona.
Skapitulowała, czując czym sprawa pachnie. – Idę po szefową.
Ledwie Naomee zniknęła na zapleczu,
nastoletni trener wyciągnął w stronę Nathaly otwartą dłoń.
– Smacznego – burknęła tamta niezbyt uprzejmie, rzucając
na nią kilka drobniaków.
***
Było tu jak w szpitalu. Z wyglądu, z
zapachu pokój faktycznie przypominał szpitalną salę. Salę szpitala dla
obłąkanych, jeśli wziąć pod uwagę, że drzwi były ciągle zamknięte na klucz i
nie zamierzano żadnego z pacjentów stamtąd wypuścić. Rocketsi naprawdę się postarali.
Margot sprawdziła to dokładnie. Drzwi solidne, metalowe, trochę jak w bankowych
sejfach, tylko cieńsze. Kratki wentylacyjne mocne, przyspawane na stałe, a poza
tym i tak zbyt wąskie, by mogła się przez nie wydostać. Okien brak. Tego akurat
mogła się spodziewać. Ten śmierdzący szczur, Giovanni, zawsze lubił kopać sobie
nory pod ziemią.
Spędziła tu już dwie noce, na metalowym,
szpitalnym łóżku z poszarzałym, piankowym materacem, jakże wygodnym w
porównaniu z twardą i zimną podłogą lochów. Wychudzony naukowiec, Fuji, czy jak
mu tam było, nie był zbyt rozmowny. Sama Margot zresztą też nie miała zbytnio
ochoty na pogawędki z nim. Widywała go tylko przelotem, kiedy wychodził ze
swojej sypialni, zmieniał Kurtowi kroplówkę i znikał w tym tajemniczym, ciemnym
pomieszczeniu, wyglądającym jak jakieś upiorne zaplecze, od którego wionęło
podejrzanym zapachem formaliny.
Dwie długie noce i dwa długie dni Margot
musiała czekać, aż Kurt odzyska przytomność. Przez cały ten czas nie
odstępowała jego łóżka na krok. Jadła przy nim, spała przy nim, na małym,
metalowym krzesełku. Niemal nie spuszczała z niego wzroku, bojąc się, że jeśli
to zrobi, któryś z tych paskudnych, zawszonych bandziorów znów położy na nim
swoje brudne łapy. Nie, Kurt nie był jakoś szczególnie bliski jej sercu. Znała
go raczej z telewizji, na żywo widziała może ze dwa razy. Zresztą, Margot
wiedziała doskonale, że nawet gdyby znała się ze staruszkiem trochę lepiej, i
tak nie poświęcałaby się dla niego ot tak, bezinteresownie. Empatia i altruizm
zdecydowanie nie leżały w jej naturze. Skąd więc to nagłe oddanie? To również
wiedziała. Margot trzymała się Kurta tak kurczowo, ponieważ starzec był jedyną
przyjazną jej rzeczą w tym okropnym więzieniu. I o ile do tej pory, nomen omen,
faktycznie bardziej przypominał rzecz niż osobę, trzeciego dnia, koło południa,
wreszcie otworzył oczy.
– Czy już… koniec? – wyrzęził
niewyraźnie. Margot nie była zdziwiona, że gardło odmawiało mu posłuszeństwa.
Po tak długim czasie i wszystkim, co ostatnio przeszedł, ochrypnięty głos
naprawdę był najmniejszym problemem. – Jesteśmy… bezpieczni?
Margot milczała przez chwilę. Szpitalne
otoczenie i zapach faktycznie mógł obudzić w starym mistrzu Pokeballi fałszywą
nadzieję, że jego koszmar dobiegł końca. Kobieta wiedziała, że jedno jej
szczere słowo może zdmuchnąć tę nadzieję jak wypalony ogarek świecy. Nie
chciała być tak brutalna. Co innego mogła jednak powiedzieć?
– Na razie tak – wyszeptała, sama nie
wiedząc, czy przypadkiem nie kłamie.
Kurt, choć ledwo co oprzytomniał, był na
tyle domyślny, by czytać jej słowa między wierszami.
– Więc to jeszcze nie koniec –
wychrypiał, gubiąc się wzrokiem na bladej powierzchni sufitu. Szukał czegoś.
Wyraźnie przeszukiwał myśli, wspomnienia i zakamarki świadomości, chcąc
pozbierać coś do kupy. Wreszcie zebrał się w sobie, fizycznie i umysłowo, co, w
jego stanie, było niemałym wysiłkiem i skinął na Margot żylastą dłonią. A kiedy
tamta pochyliła się nad jego twarzą, nabrał powietrza ze świstem, z jakim
nabierają powietrza staruszkowie, których od zejścia z tego świata chroni
jedynie działanie respiratora. Nie było to zresztą dalekie od prawdy. –
Słuchaj. Posłuchaj, czego się dowiedziałem. Ja pewnie już stąd nie wyjdę. Ty…
nie wiadomo. Ale gdyby tak, gdyby ci się udało, to posłuchaj. Ich przywódca,
ich lider… Giovanni – Margot skrzywiła się mimowolnie na dźwięk tego imienia –
zdobył Pokeball. Nie taki zwykły, ale jeden z robionych przeze mnie,
wyjątkowych Balli. Master Ball. Słyszałaś o nich?
Margot skinęła głową, choć była pewna,
że Kurt zapytał tylko po to, aby zrobić sobie przerwę na kilka głębokich
wdechów. Widziała, jak musiał walczyć o każdy z nich.
– Wewnątrz jest Pokemon. Niespotykanie
potężny, z niesamowitymi zdolnościami psychicznymi, przy pomocy których blokuje
mechanizm Master Balla. On nie chce wyjść, rozumiesz? Nie chce, by ktokolwiek
go stamtąd wypuścił. Nie wiem dlaczego, ale Giovanni jest bardzo zdesperowany,
bo go stamtąd wyciągnąć. Widziałem go tylko raz, ale zdaje się… zdaje mi się,
że on nie ma czasu. Tu nie może chodzić o zwykłą chęć posiadania, o głupie pragnienie
dominacji nad Johto. On… on ma nóż na gardle. Tak to wyglądało. Nie wiem
dlaczego ty tu jesteś, moje biedne dziecko, ale wiedz, że on nie cofnie się
przed niczym.
– Wiem…
– Zrobi wszystko, żeby wydobyć tego
Pokemona. Nic go nie powstrzyma.
– Wiem – powtórzyła Margot z całym
przekonaniem.
– Giovanni zrobi wszystko, bo jeśli się
nie uda, on...
Kurt zamilkł nagle, kiedy drzwi za jego
łóżkiem uchyliły się i Fuji wyszedł ze swojego zaplecza, niosąc za sobą
nieprzyjemną woń formaliny. Staruszek natychmiast zamknął oczy. Margot
wymieniła z Fujim długie, ciężkie i niechętne spojrzenie. Choć mężczyzna nie
skrzywdził jej ani razu, a nawet próbował być dla niej, w pewien chłodny
sposób, uprzejmy, Margot nie zamierzała zmienić swojego zdania o nim. Ludzie z
Team Rocket są nieobliczalni. Wszyscy. Nie można im ufać. Nie można opuszczać
gardy w ich obecności. Wcale nie dziwiło ją, że Kurt wolał udawać
nieprzytomnego. Też by tak pewnie zrobiła na jego miejscu.
***
– Prosiłam, żebyś poczekała, aż po ciebie zadzwonię –
powiedziała stanowczo Whitney.
Jak na liderkę, była dość młoda. Na pewno
nie przekroczyła jeszcze dwudziestki, a i z pełnoletnością sprawa nie do końca
była taka pewna. Whitney ubierała się bardzo dziewczęco. Miała na sobie coś w
rodzaju białego uniformu z różową oblamówką, króciutkie, białe szorty i grube
podkolanówki w paski. Całość ubioru liderki, w połączeniu z dwoma, różowymi
kiteczkami i delikatną buzią, sprawiały, że wyglądała, w najlepszym razie, na
rówieśniczkę Nathaly.
– I czekałam – odparła twardo trenerka.
Nie chciała być niegrzeczna, ale nie zamierzała znów dać się puścić z kwitkiem.
Wystarczyło, że musiała stać w poczekalni i kwitnąć niemal całą godzinę, zanim
Naomee łaskawie sprowadziła swoją szefową. – Ale ile można? Czas leci, a ja mam
jeszcze kilka odznak do zdobycia. Nie mogę tu siedzieć i siedzieć. Nie wyrobię
się przed rozpoczęciem finałów Ligii, jeśli za każdym pojedynkiem będę tak
długo czekać.
– I tak wątpię, żeby w jakiejkolwiek sali cię
jeszcze przyjęli – mruknęła liderka pod nosem. Szybko ugryzła się w język. Po wyrazie
zmieszania na jej twarzy widać było, że nie powinna była tego mówić. A Nathaly
nie powinna była tego usłyszeć. Ale usłyszała.
– Proszę?! – krzyknęła, tracąc
cierpliwość i opanowanie. – Nie, dosyć tego! Nie mam pojęcia, dlaczego nie
chcesz ze mną walczyć, ale gdybyś miała choć trochę przyzwoitości, to od razu
byś mi o tym powiedziała, a nie kazała niepotrzebnie siedzieć w Goldenrod.
Mogłam już być dwa miasta dalej! Bardzo śmieszne, serio! Myślisz, że to takie
zabawne, utrudniać życie niewinnym trenerom?
– Niewinnym – parsknęła pod nosem
Whitney.
– Że co, proszę? Nie no, naprawdę, dość!
Wynoszę się stąd. Łaski bez! Jeśli nie chcesz walczyć, to pójdę gdzie indziej!
Dzięki za nic!
Nathaly odwróciła się gwałtownie i zamaszyście
ruszyła ku drzwiom. Abby, która jeszcze nigdy nie widziała swojej przyjaciółki
tak wkurzonej, aż podskoczyła przestraszona. Raichu wiernie podreptała za swoją
trenerką. Ale zanim którakolwiek z nich zdążyła opuścić salę, Whitney
doskoczyła do nich jak dzika i rozłożyła szeroko ramiona, zasłaniając wyjście
własnym ciałem.
– Okej, okej! Będziemy walczyć! –
wykrzyczała na jednym wydechu.
– Daj już spokój, co?… – Zirytowana Nathaly
wywróciła oczami, próbując odsunąć ją sobie z drogi. Tamta jednak ani drgnęła.
– Serio? Teraz ci się zebrało?
– Nie no, nie wychodź, błagam. Chcę z
tobą walczyć. Bardzo chcę z tobą walczyć, tylko proszę, zostań…
Whitney uczepiła się kurczowo ramienia
Nathaly, jakby błagała ją o ratunek przed wściekłym Gyaradosem. Nathaly nie
wiedziała, co jest grane, ale nie podobało jej się to bardzo. Spojrzała
niepewnie na Abby. Abby wygięła usta w podkówkę, pokręciła sobie palcem przy
skroni i zagwizdała cicho. Jakkolwiek niegrzeczny był to gest z jej strony,
Nathaly była skłonna przyznać, że ma wiele racji. Whitney zachowywała się jak
wariatka.
– Będziemy walczyć. Już, za chwilę.
Tylko jeden telefon. Daj mi tylko zadzwonić, dobrze?
– Mówisz… serio? Czy za chwilę znowu
każesz mi się wynosić?
– Serio serio. – Whitney puściła Nathaly
i zaczęła nerwowo machać rękoma. – Zajmij miejsce na boisku, a ja wracam za
trzy minutki. Przysięgam – To mówiąc, puściła się pędem nie wiadomo gdzie.
Nathaly domyślała się jednak, że pognała po telefon.
– Jeżeli nie będzie cię tu za trzy
minuty, to naprawdę sobie pójdę – zagroziła, po czym odwróciła się do
Abby i znacznie ciszej zapytała: – I co o tym myślisz?
Abby jedynie wstrząsnęła drobnymi
ramionami.
– Skoro już tu jesteśmy i ta świruska
zdecydowała się jednak łaskawie zmienić zdanie, to może jednak zawalcz. Co ci
szkodzi?
– Mam nadzieję, że nic – odparła pod
nosem Nathaly. – Naprawdę mam taką nadzieję.
Whitney, jak się szybko okazało, tym
razem nie zamierzała wodzić wyzywającej za nos. Stawiła się, jak obiecała, na
polu walki, jednak jej dłoń bez przerwy wędrowała do kieszeni szortów, w której
widocznie odznaczał się nieduży kształt telefonu komórkowego. Nathaly szybko
domyśliła się, że liderka co chwilę sprawdzała, czy jej komórka nie wibruje.
Jak nic, czekała na jakąś ważną wiadomość. Mało tego, ku niezadowoleniu
trenerki, okazało się, że ich pojedynek będzie sędziować nie kto inny, jak
Naomee. Nie było to Nathaly na rękę, bo przez ich wcześniejsze spięcia, bała
się trochę, że dziewczyna może nie być tak do końca obiektywna przy wydawaniu
werdyktów. Nie było jednak innego wyjścia. I liderka, i pani arbiter stały już
na swoich miejscach, w pełnej gotowości do bitwy. Nathaly przełknęła ślinę,
potrząsnęła lekko głową, odganiając w ten sposób wszystkie dziwne myśli, jakie
jej tam zaglądały i ręką dała znak, że i ona jest już gotowa.
– Rozpoczynamy oficjalny pojedynek o
Odznakę Równiny, pomiędzy liderką sali w Goldenrod, Whitney, a wyzywającą,
Nathaly z Viridian City. Pojedynek składać się będzie z trzech oddzielnych rund
jeden na jeden. Każda runda kończy się w momencie, kiedy jeden z Pokemonów jest
niezdolny do walki, odmówi wykonywania poleceń swojego trenera, bądź z
jakichkolwiek innych przyczyn nie będzie mógł kontynuować pojedynku. Zwycięzcą
całego meczu zostanie ten, kto wygra przynajmniej dwie z trzech rund. Jeśli
jeden z walczących wygra dwie pierwsze rundy, automatycznie zostanie ogłoszony
zwycięzcą, a walka nie będzie kontynuowana. Czy wszystko jasne? – Tu Naomee
spojrzała na Nathaly, która kiwnęła krótko głową, podsumowując w ten sposób
cały ów przydługi wstęp. – W takim razie… walczcie!
Chorągiewki poszły w dół. Nathaly czym
prędzej wyrzuciła przed siebie Pokeball, z którego, w błysku białego światła,
wyłoniła się niewielka postać Woopera. Stworek podskoczył radośnie, zawołał
kilka razy swoje „upa, upa!”, po czym szybko uspokoił się, widząc, jak poważna
walka go czeka. Bo przecież walka o odznakę to poważna sprawa – tego zdążył się
już nauczyć, pomimo tak młodego wieku.
Whitney niespiesznie sięgnęła po swój
Pokeball i rzuciła go zaledwie dwa czy trzy metry przed siebie. Z kuli
wyskoczył różowy stworek, nie mniej radosny od Woopera i dorównujący mu mniej
więcej wielkością. Był słodki i uśmiechnięty, a jego gładkie, błyszczące ciałko
przypominało kształtem pucołowatą gwiazdkę. Nathaly nie widziała nigdy
wcześniej takiego malucha, więc czym prędzej użyła Pokedexu.
– Cleffa, Pokemon typu normalnego,
niższa forma ewolucyjna Clefairy. Przez swój podobny do gwiazdy kształt i
wzmożoną aktywność w okresach pojawiania się na niebie rojów meteorów, ludzie
zaczęli kojarzyć ten gatunek z istotami pozaziemskimi, co, według współczesnych
badaczy, jest jedynie pozbawionym twardych dowodów domysłem.
– To… może my zaczniemy – wymamrotała w
końcu Nathaly, widząc, że jej przeciwniczka nie pali się szczególnie do walki.
Schowała Pokedex i wskazała przed siebie palcem. – Dalej Wooper, rozkręćmy tę
bitwę! Błotny Strzał!