Od jakiegoś czasu trzymali ją we względnie znośnych warunkach. Nie był to co prawda pięciogwiazdkowy hotel, ale nie były też śmierdzące lochy, w których przyszło jej spędzić pierwsze tygodnie niewoli. Fuji musiał domyślać się, że Giovanni prędzej czy później zażyczy sobie ją zobaczyć. Widać doktorek nie chciał, żeby straszyła wyglądem. Siniaki szybko się zagoiły, a zmęczona twarz odzyskała nieco koloru, pomimo wrodzonej bladości.
Tego dnia już o poranku przyszła do niej trójka agentów. A raczej agentek – trzy nienagannie uczesane i umalowane kobiety wyglądały w podziemnej bazie Team Rocket jak księżniczki wyrwane ze swojej bajki i na siłę wepchnięte w czarne uniformy. Margot nie zastanawiała się, co skłoniło te piękne, młode dziewczyny do babrania się w błocie zorganizowanej przestępczości. Prawdę mówiąc, mało ją to obchodziło. Irytujące było dla niej jedynie to, co kobiety z nią robiły. Przebierały, pudrowały, mierzyły… zupełnie, jak plastikową lalkę. Margot przeczuwała, że powodem tej nagłej troski o jej wygląd jest zbliżające się spotkanie z Giovannim, ale nie mogła się oprzeć wrażeniu, że stroją ją niczym niewolnika przeznaczonego na targ żywych towarów.
Kiedy kobiety zostawiły ją wreszcie samą, usiadła na łóżku, poprawiając nieporęczny strój, który dla niej wybrały. Długa, obcisła suknia w kolorze głębokiej, butelkowej zieleni nadawała jej zgrabnej figurze jeszcze więcej powabu i była przy tym piekielnie niewygodna. Jedna noga uciekała w bok, odsłonięta przez sięgające niemal do połowy uda rozcięcie, a druga plątała się gdzieś w fałdach zimnej satyny. Włosy Margot układały się w burzę eleganckich loków, niemiłosiernie śmierdząc lakierem i jakimiś drogimi perfumami. Makijaż na jej twarzy, choć wyrazisty, ani trochę nie maskował wściekłości. Kiedy chwilę potem przyszli po nią kolejni agenci, tym razem dwaj barczyści mężczyźni, sami nie byli pewni, czy powinni Margot podziwiać, czy raczej bać się jej złowróżbnego spojrzenia. Choć siedziała w tej ich przeklętej norze już tak długi czas, nie dała im się złamać. Jeszcze nie.
Prowadzili ją zawiłymi korytarzami podziemnej bazy, skręcając i klucząc, jakby specjalnie chcieli namieszać jej w głowie. Z trudem nadążała. Wysokie szpilki, przeznaczone raczej do wyglądania niż do chodzenia, obcierały jej stopy niemal z każdej strony. Wreszcie dotarli na korytarz, który od razu rozpoznała, pod drzwi gabinetu, w którym spędzała kiedyś tak wiele czasu. Odżyły wspomnienia, a wraz z nimi, po stokroć mocniej, odżyła wściekłość i nienawiść.
Drzwi otwarły się, wpuszczając ich do środka. Margot nie czekała, aż Rocketsi wprowadzą ja tam siłą. Weszła sama, dumnie unosząc głowę, marszcząc groźnie brwi. Co z tego, że jest na przegranej pozycji? Nie będzie błagać o litość, ani zgrywać ofiary. Nie da temu śmierdzącemu szczurowi takiej satysfakcji.
Giovanni siedział jak zwykle w swoim skórzanym fotelu z wypielęgnowanym Persianem rozciągniętym w leniwej pozie u jego boku. Jedną ręką podpierał głowę, opierając łokieć o poręcz fotela, a w drugiej trzymał szklankę z grubego szkła, delikatnie kręcąc brązowawym płynem, który ledwie zasłaniał jej dno. Skoro tylko weszła, spojrzał na nią widocznie ożywiony. Spróbował wstać, ale z jakiegoś powodu nie dał rady. Margot domyślała się, z jakiego. Siwe pasma wybijające się spośród kruczoczarnych niegdyś włosów, ogólna chudość i wykładana drogimi kamieniami laska oparta o biurko nieopodal fotela świadczyły dobitnie o fakcie, że z Giovannim nie dzieje się najlepiej.
– Margot – przywitał ją swoim zwykłym, przytłaczającym, wypranym z emocji głosem. – Muszę przyznać, że czas jest dla ciebie łaskawy. Wyglądasz olśniewająco – powiedział, dłonią dając znak Rocketsom, żeby zostawili ich samych.
– Za to ty wyglądasz jak kupa gówna – odparła śmiało, nie wkładając nawet odrobiny wysiłku w to, by pohamować język.
Giovanni uśmiechnął się chłodno. Margot doskonale zdawała sobie sprawę, że niewielu ludzi miało okazję pozostać przy życiu po takich słowach. Mężczyzna jednak nie dał po sobie poznać urazy.
– Przyznaję, trochę ostatnio podupadłem na zdrowiu. – Po raz kolejny zakręcił szklanką i wziął nieduży łyk. Skrzywił się lekko, wierzchem dłoni osuszając usta. – Przeklęta herbata. Ani odrobinę nie przypomina w smaku starej, dobrej whisky. Ale cóż, pewne przyzwyczajenia pozostają, a w mojej obecnej sytuacji alkohol jest wysoce niewskazany. Podejdź bliżej, proszę. Usiądź.
Podeszła, z każdym krokiem kołysząc biodrami. Nie robiła tego celowo. Po prostu w tych cholernych butach nie dało się inaczej. Widziała, jak Giovanni przygląda się jej z ledwie wychwytywalnym cieniem zadowolenia w wąskich oczach. Nie usiadła jednak. Odsunęła smukłe krzesło, które dla niej przygotowano i z gracją pochyliła się nad hebanowym biurkiem, stanowiącym jedyną barierę między nimi. A potem charknęła nagle i bezceremonialnie napluła Giovanniemu prosto w twarz. Wyprostowała się, sama nie pamiętając, od jak dawna marzyła, by to zrobić.
Mężczyzna przyjął to na chłodno. Jego twarz nawet nie drgnęła. Spokojnym ruchem wyjął z brustaszy marynarki elegancką, białą chusteczkę z wymyślną literą G wyszytą w rogu i wytarł się, jak gdyby nic się nie stało, budząc tym w Margot jeszcze większą złość.
– Zawsze byłem dla ciebie nazbyt pobłażliwy – powiedział, chowając chusteczkę na swoje miejsce. – Pozwalałem ci na zbyt wiele. Niech więc jeszcze ten jeden raz ujdzie ci płazem. Przez wzgląd na stare, dobre czasy.
Margot nie wytrzymała.
– Nazbyt pobłażliwy?! – wrzasnęła, waląc obiema pięściami o blat biurka. – Wyrzuciłeś mnie! Wyrzuciłeś, jak jakiegoś cholernego śmiecia!
– Czy nie to właśnie robi się z zepsutymi zabawkami? Wyrzuca się je na śmieci. Powinnaś to wiedzieć, zawsze miałem cię za inteligentną osobę. Zresztą, moja droga Margot, uważam, że i tak powinnaś być mi wdzięczna. Znasz mnie. Znasz moje sposoby obchodzenia się z ludźmi. I z całą pewnością wiesz, że mogłaś zostać zutylizowana w o wiele… skuteczniejszy sposób. A ja cię tylko wyrzuciłem. Tylko tyle. Sama przyznaj, czy nie jest to pobłażliwość z mojej strony?
Kobieta zacisnęła zęby. Wściekłość aż w niej kipiała, przelewając się czerwonym rumieńcem przez naturalną bladość jej skóry. Stała oparta dłońmi o biurko i dyszała ciężko, nie mogąc się opanować.
– Czego ode mnie chcesz? – wywarczała przez zęby. – Po co kazałeś im mnie tutaj przyprowadzić, ty cholerny sukinsynu?
Giovanni powoli przejechał dłonią po blacie, jakby chciał zetrzeć z niego niewidzialny kurz.
– Proponuję, żebyśmy porozmawiali jak dawniej. Szczerze – powiedział, dalej gładząc blat w tę i z powrotem. Zupełnie nic sobie nie robił z wściekłości kobiety. – Powiedzmy, że chcę ci się odwdzięczyć. W końcu odnalazłaś i schwytałaś dla mnie Lugię. W pojedynkę dokonałaś tego, czego moi najlepsi ludzie bali się podjąć nawet wspólnymi siłami.
– Gówno prawda! – wrzasnęła Margot, po raz kolejny wyładowując swój gniew na hebanowym blacie.
Doskonale wiedziała, że żaden z agentów nie odmówiłby wykonania rozkazu, tym bardziej tłumacząc się własnym strachem. Tutaj albo ginęło się dla Giovanniego, albo ginęło się z jego ręki. Innej opcji nie było.
– Dlaczego nie powiesz wprost, że twoje śmierdzące dupowłazy chowały leniwe tyłki po krzakach tak długo, aż ja odwaliłam za nich całą robotę?
– Cóż, jeśli wolisz, możemy to nazwać również w ten sposób. Co nie zmienia faktu, że ty miałaś znacznie lepszą motywację do działania.
– Nic nie wiesz o mojej motywacji – wycedziła. – Nie masz prawa o niej mówić, rozumiesz.
– Może nie mam, może mam – odparł Giovanni, z trudem poprawiając się w swoim fotelu. – To nie ma teraz najmniejszego znaczenia. Co zaś się tyczy tego, ile o niej wiem, to zdziwiłabyś się, jak wiele. Dlatego właśnie kazałem cię dziś przyprowadzić. Uznałem, że za całą pomoc, jakiej nieświadomie udzieliłaś mi i całemu Team Rocket, należy ci się odrobina szczerości.
Margot zamilkła. Nie odpowiedziała nic, bo wiedziała, że zbliża się coś dużego. Giovanni, choć był podłym, śmierdzącym śmieciem, nie fatygowałby tu ani jej, ani siebie, żeby po prostu pogadać o starych czasach. Miał coś w rękawie. I musiało to być coś naprawdę mocnego.
– Wiesz dobrze – mówił dalej, spokojnie, choć ze słyszalnym wysiłkiem. Jakaś paskudna choroba musiała nieźle sponiewierać jego ciało, skoro nawet mówienie przychodziło mu z trudem – że moi ludzie są wszędzie. Nawet tam, gdzie myślisz, ba, gdzie jesteś przekonana, że ich nie ma. Jeśli nie bezpośrednio agenci, to ludzie przez nich zastraszeni albo podkupieni. Zresztą, nie muszę ci chyba tłumaczyć podstaw. Sama miałaś okazję wiele się w tym temacie nauczyć.
To mówiąc, spojrzał na Margot wymownie i bardzo, bardzo intensywnie. Kobieta nie ugięła się pod jego władczym wzrokiem, ale jej milczenie przyjął za potwierdzenie swoich słów.
– W każdym razie – kontynuował – tak się szczęśliwie złożyło, że kilka twoich zaufanych źródeł, było również moimi zaufanymi źródłami. Niemal od początku twojej gorącej wendetty doskonale wiedziałem co robisz, gdzie i po co. A że w swoich szeregach również mam kilku wybitnych badaczy przeszłości, nie tak wybitnych jak ty, rzecz jasna, ale współpracując ze sobą radzą sobie nie najgorzej, postanowiłem przygotować dla ciebie małe podsumowanie ich osiągnięć. Radzę dobrze słuchać, pani profesor, bo to z pewnością panią zainteresuje.
Margot nadal milczała. Tylko gdzieś na szarym końcu jej podświadomości zaczęło mrugać małe, czerwone światełko lęku. Tłumione przez jej dumę i silną osobowość, ale jednak mrugało uparcie i nie sposób było go zignorować. Już to kiedyś słyszała. Takie gadanie, takie… metody. Dawniej, kiedy była częścią jego życia, jego pracy. Jego przekrętów. Giovanni miał w ręku naprawdę silną kartę. Zdawał sobie sprawę, że ani długie godziny w lochu, ani widok sponiewieranego Kurta, ani mało delikatne obchodzenie się z nią przez agentów nie wystarczyło, by rozwalić ją psychicznie. Ale teraz miał coś, co wystarczy. Widziała to. Po jego zachowaniu. Po sposobie, w jaki mówił. On chce ją zniszczyć. Pozostawić z niej wrak człowieka. I to po co? Dla czystej satysfakcji, bo przecież wszystko co mógł na niej ugrać, to już ugrał. Na nic więcej już mu się nie przyda.
– Podsumowując twoje życiowe osiągnięcia z ostatnich lat – mówił Giovanni, monotonnie i niewzruszenie – odnalazłaś i wytropiłaś legendarnego Strażnika Mórz, starożytnego Pokemona, który kiedyś był przez mieszkańców Johto uważany za bóstwo. Następnie długo pracowałaś nad tym, by znaleźć sposób na ujarzmienie jego potęgi, aż wreszcie ci się udało. Z relacji moich ludzi wynika, że rozegrałaś piękną, długą, wyczerpującą walkę, aż w końcu jakimś cudem osiągnęłaś to, nad czym tak długo pracowałaś. To, na czym tak bardzo ci zależało. Schwytałaś Lugię. Zanim powiem ci resztę, możesz mi tylko wyjaśnić, po co to wszystko zrobiłaś?
Giovanni przechylił się do przodu, tak daleko, jak tylko był w stanie, niemal kładąc się na własne biurko. Chciał, żeby Margot przyjrzała mu się dokładnie. Żeby zobaczyła jego oczy. Żeby wyczytała z nich wszystko. Jak dawniej. Nikt nie potrafił tego tak dobrze, jak ona. A ona spojrzała. Nieświadomie, niby przypadkiem. Spojrzała i dała się złapać. Jak owad w pajęczą sieć. Teraz mogła już tylko miotać się bezsilnie na wszystkie strony, a i tak nic by to nie zmieniło. W czarnych, opuchniętych oczach Giovanniego zobaczyła swoją zgubę.
– Ty wiesz – wyszeptała bezdźwięcznie. – Ty naprawdę wszystko wiesz.
– Nawet więcej niż ty sama – odparł mężczyzna z bezwzględnym uśmiechem. Uśmiechem godnym drapieżnika, który za chwilę zatopi kły w szyi swojej ofiary.
***
Podróż z Cianwood do Olivine City upływała pod znakiem monotonii i smrodu nieświeżej ryby. Dziewczynom nie udało się załapać na typowy prom pasażerski, bo wszystkie były już tak przeładowane, że wstrzymano sprzedaż biletów. Ponoć miało to coś wspólnego z masowym powrotem mieszkańców Johto z uroczystości pogrzebowych Gabriela Kurta. Stary mistrz Pokeballi był na tyle znany w rodzinnym regionie, że na jego pogrzebie zgromadziło się niemal pół miliona żałobników, a sześć razy tyle oglądało wszystko w telewizji. Nathaly nie śledziła wiadomości jakoś szczególnie dokładnie, ale podobno mówiło się, że dla maleńkiego Azalea, w którym staruszek miał zostać złożony, taka fala przybyłych była prawdziwym szokiem. Nawaliło wszystko – od bazy noclegowej, przez gastronomię, po transport publiczny. Nawet miejska sieć WiFi nie wytrzymała przeciążenia. Miasteczko zostało dosłownie sparaliżowane na kilka dni. A teraz ci wszyscy opłakujący mistrza Kurta pielgrzymi musieli jakoś wrócić do domów. Wielu wybrało drogę morską. A że trasa Goldenrod-Cianwood-Olivine City była jedną z najbardziej popularnych w regionie, dla Nathaly i Abby zostało już tylko fuksem zdobyte miejsce na robotniczym promie, który na co dzień przewoził rybaków z jednego końca Zatoki Wirów na drugi, a na potrzebę chwili został zaadaptowany do rejsów pasażerskich.
Było trochę po drugiej w nocy. Pierwsza listopadowa pełnia prześwitywała przez zasłonę cienkich chmur, które płynęły szybko, jakby nie chciały na zbyt długi czas pozbawiać świata widoku pyzatego oblicza księżyca. Morze było spokojne lecz nie idealnie gładkie. Równy wiatr podnosił równe fale, nie zbyt wysokie, ale wystarczające by co parę minut któraś mocniej uderzyła w dziób statku i ochlapała pyszczek siedzącej na nim Raichu delikatną, słoną mgiełką.
– Znowu nie możesz spać?
Raichu nie wystraszyła się nawet odrobinę, bo zanim Nathaly się do niej odezwała, usłyszała jej ciche kroki. Znała ich dźwięk doskonale. Tak dobrze, że nie pomyliłaby ich z niczym innym. Zeskoczyła z dziobu i usiadła na pokładzie, drapiąc się za uchem. Była trochę zmęczona, ale mimo to coś kazało jej nie spać i siedzieć tu niemal całymi nocami od samego początku rejsu.
– Powiedz mi, co takiego niezwykłego jest w tej latarni, że gapisz się na nią godzinami, zamiast odpoczywać przed walką? – Nathaly oparła się o barierkę na dziobie statku i wskazała palcem przed siebie, na intensywne, błyskające światło, w kierunku którego zmierzał ich prom. – To Olivine City, wiesz? To tamtejsza latarnia morska. Za kilka dni będziemy na miejscu. Powinnaś teraz odpoczywać. Kiedy wysiądziemy na brzeg, czeka nas konkretny trening. A potem Jasmine… Raczej nie będzie łatwo.
– Rai – pisnęła Raichu zmęczonym głosem i po raz kolejny wlepiła spojrzenie w światło latarni.
– Serio, co ty w niej widzisz?
Obie głęboko odetchnęły chłodnym, morskim powietrzem, po czym Nathaly spojrzała przez ramię. Wydawało jej się, że za jej plecami coś błysnęło, krótko ale intensywnie. Kiedy jednak odwróciła głowę, nie zauważyła absolutnie nic podejrzanego.
– Chyba mam zwidy – mruknęła pod nosem, przecierając oczy. – Wiesz, ja też nie śpię ostatnio najlepiej. Ten sen, ten koszmar... Ten o płonących piórach, on wciąż się powtarza. Ciągle się w nim palę, ale najgorsze jest to, że wcale nie czuję tego ognia. Tylko zimno. I to zimno tak strasznie boli… No i Sam. On gdzieś tam jest w tym wszystkim. Chociaż wcale go nie widzę, to w jakiś sposób czuję jego obecność. Tylko, że strasznie mnie ona złości. Dlaczego?
– Rai rai?
– Tak, wiem. Pewnie to tylko głupie sny. Pewnie po prostu martwię się o Sama i za dużo o tym wszystkim myślę. Ale mimo wszystko…
[Sześć tygodni wcześniej...]
Nathaly i Abby weszły do goldenrodzkiego Instytutu Archeologii i Badań Antycznych, rozglądając się niepewnie na boki. Ich pierwsze wrażenie było dość… dziwne. Owszem, pachniało jak w każdym innym muzeum – Nathaly była już w kilku, a i Abby zdarzyło się odwiedzić jedno czy dwa podczas obowiązkowych wycieczek szkolnych – ale wyglądało raczej nietypowo. Niczym w gabinecie krzywych zwierciadeł. Długie, kolorowe story, surrealistyczne obrazy. Tylko luster brakowało. Nathaly bardzo to zaskoczyło, ale raczej nie powiedziałaby, że było to zaskoczenie pozytywne. Od razu poczuła się nieswojo i obco, spoglądając na zerkające z obrazów zdeformowane wizerunki Pokemonów, których nie potrafiła nawet zidentyfikować. Za to Abby, wręcz przeciwnie, wydawała się odzyskać nieco nadziei, że może jednak nie będzie aż tak nudno, jak w typowym muzeum.
Dziewczynka trąciła przyjaciółkę w bok i wskazała na ladę, zza której ktoś wystawał. Tak, wystawał to zdecydowanie dobre słowo. Kawałek błyszczącej łysiny i czubki odstających uszu ledwie dawały się zauważyć nad drewnianym blatem.
Któż to mógł być? Nathaly od razu pomyślała o portierze, albo kimś w tym stylu. Nie pomyliła się zbyt wiele, bo mężczyzna, usłyszawszy wreszcie, że ktoś przed chwilą wszedł do środka, podniósł się lekko na swoim taborecie. Tylko na tyle, żeby zza lady zaczęła wystawać również para szarych oczu, do połowy zasłoniętych przez opadające, pomarszczone przez wiek powieki.
– …zwiedzać? – Tylko tyle Nathaly zdołała zrozumieć z jego zachrypniętego i wypranego z wszelkiego entuzjazmu głosu.
– Tak – mruknęła niepewnie, mając nadzieję, że trafi akurat z w miarę stosowną odpowiedzią do niezrozumiałego pytania staruszka. – Chciałybyśmy zwiedzić ten... emm… instytut. Poproszę dwa bilety. A, i tutaj mam taką kartę ze zniżką – powiedziała, podając mężczyźnie platynową kartę, którą jej Raichu wywalczyła podczas turnieju wędkarskiego.
Staruszek jednak machnął powoli ręką, jakby chciał odsunąć od siebie i kartę i jej posiadaczkę.
– Nie potrzeba – odparł flegmatycznie. – Bilety są płatne tylko przez pierwszy tydzień po otwarciu nowej wystawy. A ostatnio nic nowego nie wystawialiśmy, więc…
– Super – szepnęła do siebie Nathaly, po raz już nie wiadomo który zastanawiając się nad sensownością dawania komukolwiek w Goldenrod kart zniżkowych, skoro prawie wszystko i tak było w tym mieście za darmo.
Zachęcone kolejnym machnięciem ręki sędziwego portiera, poszły dalej. Abby z rozmachem odsunęła jedną z długich zasłon, na którą skierowana była tabliczka ze strzałką opatrzoną napisem „kierunek zwiedzania” i zaraz potem znalazły się na szerokim muzealnym korytarzu. W niskich gablotach po obu stronach, za muzealnym szkłem spoczywały najróżniejsze skorupy, skorupki, podarte, pożółkłe książki, albo postrzępione skrawki materiału.
– Fragment szaty koronacyjnej królowej Angeliny z czasów prere… rego… prego… – Abby usilnie próbowała odczytać napis na jednej z karteczek, łamiąc sobie przy tym język.
Jej entuzjazm wyparował w jednej chwili. Może i zapowiadało się magicznie i tajemniczo, ale jednak nie, to zwykłe muzeum, pełne nic nie znaczących staroci.
– I że to niby wszystko takie cenne? – wymruczała niezadowolona. – Te całe eksponaty wyglądają jak to, co znajduję pod łóżkiem w moim pokoju, kiedy tata raz na pół roku zmusi mnie do posprzątania. O, proszę. Nawet gatki mam podobne.
Nathaly parsknęła śmiechem, kiedy jej przyjaciółka wskazała na fikuśną część garderoby wyeksponowaną w jednej z gablotek.
– To nie są żadne majtki, Abby. To czapka królewskiego pazia z czasów Antestora Drugiego.
– Kimkolwiek on był – wstrząsnęła ramionami dziewczynka – miał nie tylko bezsensowne imię, ale i totalnie zryte wyczucie mody.
Nathaly skwitowała jej komentarz jeszcze jednym, szerokim uśmiechem, po czym odwróciła się gwałtownie w stronę jednych z drzwi. Podobnie jak Raichu, która wyprostowała się nagle, strzygąc długimi uszami.
– Słyszysz? – zapytała cicho dziewczyna.
Abby przez kilka sekund wsłuchiwała się uważnie.
– Oho, ktoś tam się nieźle wkurzył – przytaknęła po chwili.
Rzeczywiście, zza lekko uchylonych drzwi, oddalonych o kilkanaście metrów, ktoś klął na czym świat stoi. Zaciekawione dziewczyny czym prędzej podeszły bliżej. Nathaly chciała najpierw zapukać, uniosła już nawet dłoń, ale Abby, jak to Abby, jak zwykle była szybsza. Pchnęła drzwi i wskoczyła do środka niczym oficer jednostki antyterrorystycznej. Tylko karabinu jej brakowało.
– Osz w mordę! – rozległ się kolejny krzyk, tym razem już nieco bardziej cenzuralny. Zgrabna blondynka w ażurkowej bluzce i poprzecieranych jeansach zmierzyła je zaskoczonym wzrokiem. – Ale mnie przestraszyłyście. Jest jeszcze dość wcześnie, nie spodziewałam się zwiedzających o tej porze.
Nathaly spuściła wzrok. Była zła na Abby, że znów wpakowała się gdzieś bez zaproszenia, no i było jej głupio, że sama weszła tuż za nią.
– Przepraszamy – zaczęła się tłumaczyć. – Widzisz, usłyszałyśmy twoje krzyki i myślałyśmy, że stało się coś złego. Nie chciałyśmy ci przeszkadzać.
– Przeszkadzać? – Blondynka zaśmiała się serdecznie, łaskocząc pod brodą Raichu, która od razu wyczuła okazję i nadstawiła się jej ze słodką minką. – Urocze maleństwo. A niby w czym miałybyście mi przeszkadzać? Po prostu trochę mnie zaskoczyłyście. Ten instytut to najnudniejsza praca na świecie. Żałuję, że akurat mnie uczelnia wysłała na praktyki do tej graciarni.
Abby westchnęła teatralnie i pokiwała głową współczująco.
– A nie mówiłam?
– Abby – warknęła ostrzegawczo Nathaly.
– No co? Skoro nawet pracownicy pękają tu z nudów…
– Nieważne – potrząsnęła głową trenerka, wracając do tematu. – Zdaje mi się, że coś cię bardzo zdenerwowało. Może mogłybyśmy jakoś pomóc?
Tym razem to Abby wywróciła oczami. Cała Nathaly. Gdziekolwiek nie pójdzie, zawsze musi komuś pomagać. To już zakrawa pod nałóg, pomyślała dziewczynka.
– Sama nie wiem… Ty raczej nie, jesteś za mała – wymamrotała blondynka, wskazując palcem na Abby. – Ale ty… Tak, to może się udać.
Nathaly w pierwszej chwili zesztywniała, kiedy nieznajoma dopadła do niej z miarą krawiecką w dłoni.
– Tak, tak. Tu ujdzie. A na długość? Może być. Jeszcze obwód ramion? Idealnie!
– Nie chcę być niegrzeczna, ale mogę wiedzieć, co ty właściwie robisz? – fuknęła wreszcie Nathaly, tracąc cierpliwość. Pomoc pomocą, ale mimo wszystko nie lubiła, kiedy ktoś obcy naruszał jej strefę osobistą.
– Och, wybacz – speszyła się blondynka. – Ale sama mówiłaś, że chcesz pomóc...
– Tak, ale chętnie dowiem się, w czym.
– Jasne. – Praktykantka pstryknęła palcami i schyliła się po coś, by po chwili rzucić na stolik średniej wielkości kartonowe pudełko. – Tak konkretnie, to w tym.
– O, a co to takiego? – Abby, jak zwykle nie czekając na pozwolenie, otworzyła karton i wyjęła z niego kawałek jasnego, brązowego materiału.
– To, moje drogie, jest strój kapłanki świętego ptaka Ho-oh. To znaczy jego replika, ma się rozumieć. Replika, przy której zamawianiu jakiś bałwan pomylił rozmiary. Bo wiecie, moją pracą zaliczeniową na zakończenie praktyk ma być przygotowanie wystawy na temat kultu mitycznego Pokemona Ho-oh na terenie dawnego Johto. Więc pomyślałam, że wykorzystam taką replikę kapłańskiego stroju, porobię sobie w niej trochę zdjęć i dołączę do mojego portfolio z praktyk. A potem ubierze się w to manekina i dołoży do innych eksponatów, jako część ekspozycji. Problem jednak w tym, że ktoś po drodze skopał moje zamówienie. Nie dam rady tego ubrać. Jestem o wiele za wysoka. Będę wyglądać jak w sukience po młodszej siostrze. Ale ty powinnaś się zmieścić.
– Znaczy Nath ma się przebrać w tę śmieszną, starą kiecę i robić za fotomodelkę? Super! – zapiszczała natychmiast Abby, co było jak najbardziej do przewidzenia.
Oczywiście, że super… – pomyślała główna zainteresowana, wzdychając ciężko. Im dłużej się znały, tym Nathaly nabierała coraz większej pewności, że jej definicja słowa „super” różni się od definicji Abby w co najmniej dwustu procentach. No ale skoro już sama zaproponowała pomoc…
– Fantastycznie! Przebieraj się szybciutko, a ja przygotuję resztę rekwizytów.
– To są jeszcze jakieś inne rekwizyty poza tym tutaj? – zaniepokojona Nathaly wskazała ręką na karton ze strojem.
– No jasne, że są! W końcu to moja praca zaliczeniowa. Musi być z przytupem, co nie?
Trenerka z mieszanymi uczuciami patrzyła, jak blondwłosa praktykantka i Abby znikają za drzwiami, zostawiając ją sam na sam z nieszczęsnym kostiumem.
– Chu?
– Dobra, miejmy to już za sobą – westchnęła, odwzajemniając niepewne spojrzenie Raichu.
Abby i Melissa, bo takie imię okazała się nosić dziewczyna, czekały na nią krótko, ale niecierpliwie. W pomieszczeniu, do którego ją zawołały, pachniało świeżą farbą i czymś jakby octem. Najwidoczniej ktoś całkiem niedawno malował ściany.
– Nie ktoś, tylko ja – uściśliła Melissa. – Chciałam, żeby było bardziej nastrojowo. A skoro już ma się ten talent plastyczny... – to mówiąc, mrugnęła na nowe znajome jednym okiem. Miała piękne oczy. Duże i z długimi, ale dość jasnymi rzęsami. No i nie żałowała tuszu.
– Wygląda fantastycznie!
Nathaly była szczerze zachwycona. Odruchowo wyciągnęła dłoń, by dotknąć jednej ze ścian, ale cofnęła ją czym prędzej, zauważając, że miejscami farba nie zdążyła jeszcze do końca wyschnąć. Melissa faktycznie miała ogromny talent. W pomieszczeniu było jak w niebie. I to dosłownie. Wymalowane na ścianach, białe, puchate chmury, sprawiały wrażenie niemal trójwymiarowych. Patrząc na nie, czuło się na własnej skórze delikatny powiew wiatru, który posuwał je po bezkresnym błękicie i zmieniał ich kształty. Obraz, choć malowany, wydawał się żywy, dawał poczucie ruchu, powolnego i spokojnego co prawda, ale jednak ruchu. Na jednej ze ścian, pod samym sufitem, jaśniało słońce, sprytnie pomyślane i skomponowane z płaskiej, wmontowanej w konstrukcję muru specjalnej lampy oraz domalowanych przez Melissę promieni. Wyglądało niemal jak prawdziwe. Po przeciwnej stronie, spośród chmur, które dla odmiany tutaj były o wiele ciemniejsze, wyłaniała się strzelista wieża, zbudowana w stylu antycznej pagody. Nad nią, jakby odcinając ciemne chmurzyska od śnieżnobiałych obłoków, rozciągała się szeroka, połyskująca kolorem tęcza. Nathaly wprost nie mogła oderwać od niej wzroku.
– Odpuść sobie tę wystawę – szepnęła Abby, która też była pod ogromnym wrażeniem. – Jak na moje w zupełności wystarczy, jeśli pokażesz ludziom, co namalowałaś.
Melissa zaśmiała się dźwięcznie.
– Przyjmę to za komplement – odparła. – Ale skoro już się pofatygowałam, żeby przygotować resztę, to szkoda, żeby moja praca się zmarnowała. No już, wskakuj, a ja cyknę ci jakieś fajne ujęcie. Przy okazji będziesz miała ciekawą pamiątkę z wizyty w naszym instytucie.
Nathaly potaknęła głową, kiedy Melissa przysunęła do ściany atrapę kamiennych schodków i poklepała jeden ze stopni, wskazując jej właściwe miejsce. Poprawiła kostium, którego materiał był nieprzyjemnie chłodny i szorstki. Jasnobrązowa sukienka, a raczej wiązana na bok tunika, przypominała trochę strój Indianki ze starych westernów. Sięgała Nathaly do pół uda, denerwowała koszmarnie szerokimi rękawami i straszyła zdecydowanie zbyt dużym jak na nią dekoltem. Na szczęście jej ramiona i szyję osłaniało dodatkowo coś w rodzaju kołnierza z beżowych i pomarańczowych piór. Z dwojga złego Nathaly zdecydowanie wolała, żeby coś łaskotało ją po szyi, niż żeby pół Goldenrod oglądało jej zdjęcia z wdziękami na wierzchu. Zresztą w jej przypadku i tak zbyt wiele do oglądania nie było. Cienkie, sztywne legginsy, w które wcisnęła się z niemałym trudem, ledwie dosięgały wysokich butów, podobnie jak kołnierz, obszytych dwoma rzędami pierza.
Zanim zaczęły pracować nad zdjęciami, Melissa podeszła do Nathaly, rozpuściła jej włosy, po czym złapała kilka kosmyków i podpięła je z tyłu głowy złotą spinką w kształcie wytłaczanego pióra.
– Teraz jest idealnie – zachwyciła się, pstrykając palcami. – Co prawda zmieściłaś się w kostium na styk, ale jakoś dziwnie dobrze na tobie wygląda. Widać nadajesz się do tej roli. Miałam co do ciebie nosa.
– O co chodzi z tymi wszystkimi piórami? – zapytała Abby. Nie potrafiła zbyt długo usiedzieć cicho. A poza tym naprawdę była zaciekawiona.
– Ho-oh jako legendarne bóstwo miał trzy atrybuty swojej nadprzyrodzonej mocy. Pazury, które były symbolem jego siły. Płomień, jako symbol nieśmiertelności. I wreszcie pióra, które były znakiem jego opieki nad swoimi wyznawcami. Wierzono, że największym darem od losu i szczęściem dla człowieka było znalezienie pióra, które Ho-oh zgubił w locie. Oczywiście nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek kiedykolwiek jakieś znalazł, ale po dawnym Johto krążyło całe mnóstwo podróbek. Wiadomo, najlepszy biznes zawsze kręci się na ludziach wielkiej wiary.
– Coś w tym jest – zgodziła się Nathaly. – To tak samo, jak z kojącymi dzwonkami. Też podobno wszędzie sprzedają podróbki.
– To akurat bardziej za sprawą turystów, niż wyznawców. – Melissa uśmiechnęła się delikatnie. – Kult Ho-oh to religia antyczna. Dawno już nikt nie wierzy w takie legendy. Chociaż bardzo możliwe, że gdzieś po wioskach znalazłby się jeszcze ktoś, kto pali kadzidełka przed ołtarzykiem z piór. Johto to region wielu dziwnych religii, zawsze trochę mnie to denerwowało. Ale, ale. Dobrze, że mi przypomniałaś.
Melissa odwróciła się, grzebiąc przez chwilę w jednym z pudełek, których kilka wciąż stało na podłodze, czekając na rozpakowanie.
– Dzwonek, bardzo ważna sprawa dla kapłanki. Oczywiście to też replika, ale zgodnie z legendą, najwyższy kapłan był w posiadaniu dzwonka, który odlano i przetopiono za pomocą prawdziwego płomienia Ho-oh, a do stopu dodano sproszkowany pył z jego pazura. Dzięki takiemu dzwonkowi…
– Kapłani potrafili zaklinać modlitwy w jego dźwięk i zanosić je do samego Ho-oh – weszła jej w zdanie Nathaly.
– O, widzę, że jednak trochę znasz się na historii. – Melissa uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
– Tak jakby. Po prostu gdzieś to już słyszałam.
Nathaly wzięła do ręki replikę dzwonka i potrząsnęła nią delikatnie. W środku co prawda coś gruchało, ale dźwięk ani trochę nie przypominał tego melodyjnego tonu, który wydobywał się z dzwonka, który podarował jej Tino.
– No dobrze. Nathaly, jesteś gotowa? Jedna noga ugięta, połóż ją stopień wyżej. Dzwonek lekko w górę. Oczy na tęczę. O tak, cały czas patrz na tęczę. Tak, jakbyś widziała na jej końcu coś bardzo interesującego.
Flesz aparatu Melissy błyskał i błyskał, a Nathaly wpatrywała się w niknący między chmurami koniec malowanej tęczy, czując się jak ostatni głupek i kompletnie nie wiedząc, co niby mogłaby tam zobaczyć. Nie miała pojęcia, że już następnego dnia przyjdzie jej poznać odpowiedź na własne oczy, kiedy nad Goldenrod rozpęta się koszmarnie silna burza, po której niebo przyozdobi tęcza tysiąc razy piękniejsza od tej malowanej, bo prawdziwa. Nie spodziewała się też, że wkrótce przyjdzie jej zrozumieć. Tak wiele zrozumieć…
– Wiesz co? – Nathaly odwróciła się tyłem do dziobu statku i oparła plecami o barierkę. – Chyba kiedy wysiądziemy na brzeg znajdę jakiś telefon i zadzwonię do domu. Jest coś, o co koniecznie muszę zapytać rodziców.
***
Giovanni nie mógł tej nocy spać. Nie czuł bólu. Nie mógł go czuć po tak silnych środkach, jakie zaaplikował mu Fuji. On, najpotężniejszy i najbardziej wpływowy człowiek w tej części świata, ten, który trząsł całym Kanto, Johto i kilkoma okolicznymi regionami, ten, który miał w kieszeni najwyższych szczeblem polityków, wojskowych, prokuratorów… A teraz co? Leży w swoim wielkim, piekielnie drogim łóżku i nie może się nawet przewrócić na bok. I w dodatku te przeklęte kroplówki. Na morfinę Fuji zdołał go jeszcze jakoś namówić, ale o środkach nasennych Giovanni nie chciał nawet słuchać. Nie zniósłby takiego braku kontroli nad swoim własnym organizmem. Wolał leżeć bezsennie i po raz setny rozpamiętywać wczorajszą rozmowę z Margot. Przynajmniej to wspomnienie dawało mu trochę satysfakcji…
[Poprzedniego dnia...]
– Ty wiesz – wyszeptała bezdźwięcznie. – Ty naprawdę wszystko wiesz.
– Nawet więcej niż ty sama. Ale zacznijmy od tego, co niezaprzeczalnie wiemy oboje. Wiedziona chęcią zemsty i rozgoryczona własnymi błędami, postanowiłaś wszystko naprawić. Naprawić swoje przegrane życie. Długo szukałaś na to sposobu. A że oboje wiemy, że ludzie twojego pokroju nie poddają się zbyt łatwo, łapałaś się każdej możliwości. Każdego, nawet najlichszego cienia szansy. Aż wreszcie pewnego dnia, być może czystym przypadkiem, natknęłaś się w dokumentacji badawczej swojego ojca na wzmiankę o mitycznym Strażniku. Stworzeniu o potężnej, niemal boskiej mocy, według starożytnych legend, zdolnym podróżować w czasie. To było to! Twoja nadzieja, twój cień szansy na naprawienie błędu i wyrzucenie mnie ze swojego życia, ze swojej przeszłości. Tak było, prawda? Nie, nie musisz potwierdzać. Wiem, że mam rację.
Margot nawet nie zamierzała niczego potwierdzać, chociaż Giovanni faktycznie rację miał.
– Ale niestety, moja droga Margot, życie nie działa w ten sposób. Ja nie działam w ten sposób. Mnie nie da się tak po prostu wyrzucić. Tak, jak ja wyrzuciłem ciebie. Byłaś wściekła, zdeterminowana. Rozumiem to. Ale ani wściekłość, ani determinacja nie sprawią, że staniesz się nieomylna – mówił dalej, nie spuszczając z niej władczego wzroku.
Była piękna. Dla niego zawsze taka była. Nawet wtedy, kiedy jako arogancka nastolatka przeszła przez drzwi jego sali w Viridian City. Sali, którą objął jedynie jako przykrywkę dla nielegalnego handlu Pokemonami, jaki prowadził. Jego biznes rozwijał się wtedy kwitnąco. Team Rocket, choć jeszcze mało znany szerszej społeczności, już zaczął być uważany za jednego z najważniejszych graczy przestępczego półświatka. Giovanni potrzebował kamuflażu. Czegoś, co w oczach społeczeństwa da mu nieposzlakowaną opinię, ale i respekt. Chciał, żeby ludzie go szanowali. Szanowali i bali się go zarazem. Wtedy szanse, że policja zacznie wokół niego węszyć byłyby mniejsze. Musiał pokazać, że jest silny, bez zdradzania prawdziwego źródła swojej potęgi. Objęcie pozycji lidera nadawało się do tego idealnie. Samo wkręcenie się na to stanowisko okazało się dość proste. Miał pieniądze, znajomości i idealną osobowość, by zgrywać surowego lidera, pogromcę początkujących trenerów. Tylko te denerwujące dzieciaki… Co jakiś czas pod drzwiami Viridiańskiego stadionu zjawiał się jakiś natrętny smarkacz, domagając się odznaki. Tyle zachodu o jakiś bezwartościowy kawałek blachy. Mimo wszystko, chcąc nie chcąc, jako opiekun sali musiał się z tą dzieciarnią mierzyć. Większość z nich przeganiał już na wstępie. Nie dzięki swoim wybitnym umiejętnością, a dzięki koszmarnie silnym Pokemonom, do których, z racji swej szemranej profesji, miał łatwy dostęp. A najlepsze w tym wszystkim było to, że nikt się nawet nie zainteresował, skąd wzięły się u niego tak potężne okazy. Był w końcu liderem, lokalną gwiazdą i postrachem. I tak jak inni liderzy, musiał być silny, szlachetny i prawy. Cóż, przynajmniej siły nikt nie mógł mu odmówić…
I właśnie wtedy pojawiła się ona. Weszła do jego sali, nie umawiając spotkania, nie czekając na niczyje zaproszenie. Wiedział, że była młoda, ale wyglądała nad swój wiek dojrzale. Poważnie. Z jej porcelanowo bladej twarzy nie dało się wyczytać nic, poza arogancką obojętnością. Chciał się jej pozbyć, jak innych, szybko. Sięgnął po jednego z silniejszych Pokemonów, licząc, że to załatwi sprawę. I faktycznie, pojedynek nie potrwał długo. Jego Graveler wytrzymał na boisku zaledwie dwie minuty. Druga runda także nie trwała wiele dłużej. Pomimo to trzeciej jej nie odpuścił. Testował ją. Zaintrygowała go swoim spokojem, swoją powagą, brakiem fałszywej skromności. Użył najmocniejszego asa, jakiego miał pod ręką. Tym razem walka przeciągnęła się nieco dłużej. Była trochę bardziej wyrównana, ale i tak nie pozostawiała złudzeń co do wyniku. Jego Nidoking padł z hukiem u stóp jej Blastoise’a.
Przez chwilę, po drugiej rundzie ich pojedynku, Giovanni zastanawiał się, czy nie warto byłoby po prostu zabrać jej Pokemonów i zatuszować sprawę. Z pewnością dostałby za nie niemałą sumę, w końcu były doskonale wyćwiczone. Jednak ta powaga, ten chłodny profesjonalizm, pomimo młodego wieku... Zaciekawiła go tak bardzo, że jeszcze przed ostatnim gwizdkiem nabrał pewności, iż nie może wypuścić jej z rąk. Wtedy, dopiero wtedy, zapytał o jej imię. Margot Stonefield…
Wyzywając go do walki Margot nie ukrywała, że Giovanni miał być tylko kolejnym przystankiem w drodze do jej sukcesu. Kiedy jednak poznała o nim prawdę, kiedy wziął ją pod swoje czarne, podszyte przestępczością skrzydła, szybko zauważył, jak bardzo stała się zafascynowana potęgą i możliwościami, jakie niesie za sobą takie życie. Jego życie. Ich wspólne. Nigdy nie planował zrobić z niej agentki. Miał ich dziesiątki, setki. Puste, przygłupie lale, zgrywające cwaniary, ale gnące się jak trzcina na wietrze pod jego spojrzeniem. Margot była inna. Była jego rozrywką. Najlepszą, jaką kiedykolwiek odkrył. Ambitna, inteligentna, a przy tym chłodna i obojętna. Nigdy nie próbowała mu się przypodobać i nigdy, absolutnie nigdy o nic nie prosiła. Wiedziała czego chce i umiała sama po to sięgnąć. Zawsze. Zarówno wtedy, kiedy rozmawiali półgłosem w zaciszu drogiej restauracji, jak i wtedy, kiedy rozkładała przed nim nogi, leżąc na stole w jego gabinecie. Zawsze taka sama. Jego piękna Margot. Piękna w sensie stricte estetycznym, bo poza czystą namiętnością nie było między nimi nic. Nic, co łączyłoby ich bardziej, niż pragnienie władzy. Do czasu...
– Powszechnie wiadomo – zaczął mówić dalej, wracając z krainy wspomnień – że język, którym się obecnie posługujemy, nie jest rdzennym językiem żadnego z regionów. Przywódcy Rady Wspólnej wprowadzili go po Wielkiej Wojnie, jako jedno z założeń traktatu pokojowego. Miał być spoiwem, wiążącym różne kultury, czymś, co dla odmiany łączy, a nie dzieli. I rzeczywiście, stopniowo wyparł języki regionalne. Większość współcześnie żyjących mieszkańców Johto nie ma nawet pojęcia, że jeszcze ich prapradziadowie potrafili mówić na przykład w dialekcie północnym. Oczywiście ty wiesz o tym doskonale, w końcu jesteś cenionym specjalistą w dziedzinie archeologii. – Giovanni mówił cicho, nie dopuszczając do głosu emocji. – Na pewno wiesz też, że słowo taaqûia w tym dialekcie oznaczało strażnika. Zresztą, to właśnie był najczęściej używany przydomek Lugii. W ciągu wielu lat dogłębnych badań kilka razy udało ci się też zapewne spotkać z wyrażeniem taaqûia maĵie, co przekłada się w wolnym tłumaczeniu jako strażnik czasu. Byłaś już tak pewna, że chodzi o Lugię, że nie brałaś nawet pod uwagę innych opcji. Na przykład tej, że żyjący niegdyś na południu regionu maĵi ĵovoo, czyli tak zwani leśni ludzie wywodzili się właśnie z ludów północy. Wyemigrowali stamtąd krótko po okresie religijnej fascynacji Lugią i stąd zachowali dialekt w niemal niezmienionym stanie. A że teren, na którym zamieszkali, był zdominowany przez gęste, wielowiekowe lasy, szybko zaczęli postrzegać las, jako coś ciągłego, pewnego. Jako metaforę czasu. Dlatego zaczęli nazywać go maĵi, a mitycznego ducha opiekującego się najstarszymi drzewami, nazywano celebae taaqûi maĵie, głosem strażnika lasu. Dziś znamy go jako legendarnego Pokemona nazwanego Celebi. Jak więc widzisz, tak się składa, że strażników w tamtym okresie było dwóch. A ty, z całą swoją pewnością siebie, poszłaś śladem niewłaściwego. I choć oba Pokemony zgodnie z podaniami miały ogromną moc, to właśnie Celebi był tym, który potrafił przenosić się w czasie. Celebi, nie Lugia. Nasuwają się zatem dwa wnioski.
Giovanni celowo zamilkł na dłuższą chwile, napawając się widokiem twarzy Margot. Twarzy, na której wreszcie pojawiła się jakaś czytelna emocja. Ku jego głębokiej satysfakcji było to przerażenie.
– Po pierwsze – zaczął ponownie – moi badacze nie są wcale tacy bezużyteczni, jeśli odpowiednio nakłoni się ich do współpracy. A po drugie… Po drugie, o czym teraz zapewne już doskonale wiesz, zmarnowałaś prawie dwadzieścia lat życia na pogoń za błędną ideą. Koniec końców, zamiast zemścić się na mnie, tylko mi pomogłaś. A ja, no cóż, nie miałem co prawda tego w planach, ale takim prezentem jak Lugia nie mogłem przecież pogardzić, prawda?
Bezwolnie drgnął na łóżku i uśmiechnął się lekko, wspominając ten konkretny moment. Widok, którego nigdy w życiu nie zapomni. Margot, zawsze taka dumna, spokojna, piękna. Teraz nadal piękna, ale złamana. Złamana przez niego. Po co? Bo chciał. Bo miał taki kaprys. Nie udało mu się złamać jej wtedy, kiedy wyrzucił ją ze swojego gabinetu, ze swojego życia. Nie udało się jego agentom, kiedy kopali ją w brzuch i bili po twarzy za dawne zniewagi. Udało się teraz, jedną rozmową. Jednym faktem. Niemalże jednym słowem. A więc, pomimo choroby, wciąż był potężny. Wciąż miał kontrolę. W niektórych aspektach być może nawet większą niż dawniej. A Margot ciągle była jego. Jego piękna, zepsuta, połamana zabawka. Nie spodziewał się nawet, jak wielka będzie jego satysfakcja z faktu, że własnoręcznie będzie mógł ją połamać...
O czuję, że Sam będzie miał kłopoty, chyba, że jest synem Giovanniego, jakoś takie przeczucie towarzyszyło mi przez cały czas i nadal je mam. Obym się mylił, bo dzieci Nathaly mogą przydać się do dziadka :P. Brakuje mi ostatnio Abby, jest jakaś taka spokojniejsza, niby jest, a jej nie ma. Czekam na jej wielki powrót i nowe wspaniałe zajęcie, którego będzie chciała się podjąć. W ogóle muszę przyznać, że podoba mi się, jak opisujesz wszystko z detalami, musisz mieć sporą wyobraźnię. No i czuć, jednak mocny wpływ Tolkiena w opisywaniu :D.
OdpowiedzUsuńCo do pokeblogosfery. Hmm... Mana zniknęła, z tego co wiem, można zamknąć bloga i go odwiesić, więc wszystko może się jeszcze zdarzyć. Ja oczywiście raz na rok muszę wystawić z czymś nowym swojego ryjka :P. Co do reszty, zobaczymy.
Cieszę się, że jest już kolejny rozdział.