– Chcesz się założyć? Moja Ninetales jest w świetnej formie. W dodatku Lopunny ostatnio ewoluowała. Nie ma szans, żeby mogło się nie udać.
Ben, zaciekawiony propozycją Ann, z miejsca wyprostował się i uśmiechnął chytrze.
– Zakład, mówisz? To znaczy cały czas uważam, że ci się nie uda, ale okej, jak tam sobie chcesz. To o co ten zakład?
Koordynatorka uśmiechnęła się jeszcze chytrzej i jeszcze szerzej, niż jej przyjaciel.
– Jeśli wygram, na kolejny konkurs wreszcie ubierzesz się jak człowiek.
– Przecież ubieram się jak człowiek.
– Chyba „człowiek-lumpeks” – zachichotała pod nosem Ann.
– Raczej człowiek wyluzowany. To sto razy lepsze, niż ci wszyscy pajace w garniakach, z krawatem na szyi i kołkiem w dupie.
Ann zrobiła wymowną minę, kręcąc niecierpliwie głową.
– Jasne, jasne. Jak cię znam, to pewnie nawet na własny ślub wpadniesz w bluzie z kapturem, w dodatku spóźniony o pół godziny.
– Mniej więcej taki mam plan. Zapomniałaś tylko dodać, że na motorze mojej matki.
Oboje wybuchnęli gromkim śmiechem. Ann i Ben kłócili się niemal zawsze. Praktycznie nie było konkursu, którego nie poprzedziliby przyjacielską sprzeczką. Zawsze jednak potrafili szybko się dogadać i stanąć na scenie już zupełnie pogodzeni. W Sinnoh stali się nawet dość rozpoznawalni, bo za każdym razem, kiedy pojawiali się na pokazach, kończyło się spektakularnym pojedynkiem. Jeśli nie w trakcie samego konkursu, to zupełnie prywatnie, przed lub po nim. Zazwyczaj udawało im się też awansować do drugiej rundy, a nawet zdobyć pierwsze miejsce. Byli na tyle dobrzy w swoim fachu, że już teraz Ann miała na koncie aż cztery wstążki, a Ben ustępował jej zaledwie o jedną. Szybko też zaczęto ich kojarzyć raczej razem, niż osobno. Za każdym razem, kiedy w mieście konkursowym pojawiał się Ben, niemal pewne było, że lada chwila można się też spodziewać Ann i odwrotnie. Łączono ich do tego stopnia, że niektórzy ludzie wyglądali na szczerze zdziwionych, kiedy dowiadywali się, że dwójka koordynatorów wcale nie podróżuje razem.
Byli idealnym materiałem na konkursowe gwiazdy – umieli zrobić show, wiedzieli, z czym je się pojedynki, no i byli charakterystyczni. Urocza, drobna, zadziorna szesnastolatka i przystojny, ale za nic nie dający wpakować się w wizytowy strój, który w Sinnoh podczas konkursów był niepisaną normą, zbuntowany chłopak w typie łobuza. Do tego iskry sypiące się między nimi i na gruncie zawodowym i prywatnym. Nic dziwnego, że konkursowa scena szybko ich pokochała. Na tle mdłych koordynatorów i cukierkowych koordynatorek wyróżniali się bez problemu, a to dla sponsorów i organizatorów pokazów było przecież bardzo ważne. Sinnoh, światowa stolica pokazów, musiało w końcu dbać o reputację i prestiż swoich konkursów.
Jednak powiedzieć, że Benn i Ann nie znaleźli tu godnych przeciwników, to tak jakby skłamać. Spotkali kilkoro całkiem utalentowanych kolegów i koleżanek po fachu, z którymi, niezależnie od wyrastających między nimi sympatii i antypatii, w pewnym sensie tworzyli jedną, wielką, konkursową paczkę. No i chcąc nie chcąc, odruchowo szukało się znajomych twarzy w poczekalni przed występem. Do owej „paczki” należały między innymi Betty i Angie, dwie siostry, które nie były wcale bliźniaczkami, ale najwidoczniej bardzo chciały za nie uchodzić. Ubierały się tak samo, mówiły tak samo i obie tak samo działały Ann na nerwy. Chociaż nie dzierżyła ich sposobu bycia, nie mogła im odmówić profesjonalizmu, jeśli chodzi o pokazy. Sama przegrała po jednej walce z każdą z nich, a słynny siostrzany pojedynek w finale konkursu w Pastorii zrobił na niej tak wielkie wrażenie, że całą noc nie mogła zasnąć, rozpamiętując jego najlepsze akcje. Do paczki należał też Randy, nieśmiały czternastolatek, który z momentem wejścia na scenę zamieniał się w istnego demona walki i Tenner, koordynatorka, którą bardzo często brano za chłopaka, do czasu aż nie przywdziewała swojej widowiskowej sukienki i z dumnie wypiętą, acz niezbyt okazałą piersią, rozwalała w pył każdego, kto ośmielił się z niej żartować. Nawet Benowi raz się dostało za szczeniackie teksty, czego bardzo potem pożałował, odpadając z kretesem w półfinale za jej przyczyną. Od tamtego czasu, od czasu pokazów na wyspie Newmoon, Tenner i Ben zostali nawet czymś w rodzaju przyjaciół. Ben przyszedł do niej po konkursie z podkulonym ogonem i szczerze przeprosił, a Tenner, choć była wybuchowa, nie potrafiła długo chować urazy. Był jeszcze niesamowicie pomysłowy w temacie kombinacji Duck, przebiegła, umiejąca wykorzystać każdą okazję Eleony no i zawsze elegancki geniusz taktyki Pablo. I wreszcie Nolan, niekwestionowany mistrz rundy apelowej. Nolan nie był szczególnie biegły w pojedynkach, prawdę mówiąc, rzadko kiedy udawało mu się przebrnąć choćby przez półfinały, ale jeśli chodzi o pierwszą rundę, był absolutnie genialny. Kiedy tylko pojawiał się na jakimś konkursie, z góry było wiadomo, czyja prezentacja zdobędzie najwyższą punktację. Nolan był niezawodny. Po prostu wchodził na scenę i rozwalał system. Ann była na niego szczególnie cięta od czasu ich ostatnich wspólnych pokazów, kiedy to po udanym występie miała już niemal pewność, że wreszcie uda jej się wyprzedzić Nolana, a ostatecznie skończyła z wynikiem o jedno oczko niższym. Od tamtej pory za punkt honoru postawiła sobie, że przynajmniej raz pokona go w rundzie apelowej.
– Nie no, mówię ci, to jest ten dzień. Jutro w końcu mi się uda. Zobaczysz, że Nolan nie będzie miał ze mną szans.
– W porządku. Skoro jesteś taka pewna, to przyjmuję zakład. – Ben skiną głową tak żwawo, że jego potargana czupryna nastroszyła się jeszcze bardziej. – Jeśli jutro przeskoczysz w punktacji Nolana, to…
– To na następnym konkursie garnitur, koszula, krawat, wypucowane lakierki – wyliczyła Ann, wbijając się przyjacielowi w zdanie. – A, i koniecznie spinki do mankietów. Sama ci wybiorę.
Chłopak wstrząsnął ramionami i machnął ręką.
– A co mi tam. I tak nie dasz rady – rzucił na pozór obojętnie. – A jeśli wyjdzie jak zwykle, to… hm... no, już ja sobie jakąś nagrodę wymyślę. Daj mi z godzinkę albo dwie.
– Benjamin Coldfire?
Pytanie, które wcale nie brzmiało jak pytanie, zwróciło uwagę ich obojga. Ben odwrócił się jeszcze zanim jasnowłosy chłopak o szerokiej twarzy zdążył poklepać go po ramieniu.
– Tak, a kto pyta? O, to ty? – wydukał lekko zdziwiony, rozpoznając pyzatego gościa, który jeszcze tego ranka stał za biurkiem w poczekalni Centrum Pokemon, rejestrując koordynatorów chętnych do wzięcia udziału w jutrzejszych pokazach.
– Jest do ciebie telefon. Jakiś Jeffrey. I na twoim miejscu bym się pospieszył. Kazał przekazać, że to bardzo ważne.
Ben wstał natychmiast, zdziwiony jeszcze bardziej.
– Brat? A temu co się przypomniało?
– Pewnie wrócił do domu i odkrył, że spod jego łóżka zniknęło kilka numerów „Dzikich trenerek”. Ciekawe kogo podejrzewa?… – Ann udała zamyślenie, zabawnie wydymając usta.
– Weź się… weź idź potrenuj! – warknął rozzłoszczony koordynator. – Poczekaj tylko, aż ci wymyślę karę za przegrany zakład. Swoją drogą, „Dzikie trenerki”? Serio? Ciekawe skąd ty w ogóle znasz takie pisemka? Może leczysz jakieś kompleksy za pomocą literatury pięknej, co?
I tak sobie marudząc i mrucząc pod nosem, Ben poszedł porozmawiać przez telefon, zostawiając przy stoliku chichoczącą Ann. Dziewczyna odetchnęła, wyprostowawszy się na krześle i z braku lepszego zajęcia rozejrzała się po sali. Stołówka Centrum w Sunyshore City powoli pustoszała. Trenerzy i koordynatorzy rozchodzili się do swoich zajęć, do pokoi, albo na trening. Tylko nieliczni dojadali obiad, popijając pieczone ziemniaki kompotem ze śliwek. Całkiem zresztą smacznym kompotem, przyznała w duchu Ann. W ogóle jedzenie w Sinnoh bardzo jej podpasowało. Tak samo, jak i sam region. No i podróż. Wędrowała sobie sama, na spokojnie, od miasta do miasta. Tylko ona i jej Pokemony. Dużo się tu nauczyła. Zdobyła mnóstwo doświadczeń. Dojrzała. Cieszyła się każdym dniem tej podróży. Każdą minutą. Każdym kolejnym konkursem. Każdym spotkaniem na scenie z rywalami, z przyjaciółmi, z Benem. Długo trwało, zanim chłopak w końcu wydusił z siebie, że zdecydował się na przyjazd do Sinnoh, bo pokazy bez niej, to nie to samo. Ale w końcu to powiedział. Powiedział, patrząc jej prosto w oczy. I Ann bardzo to pochlebiało. Przecież w gruncie rzeczy, pomimo wszystkich złośliwych tekstów, jakimi nawzajem sobie dopiekali, cieszyła się, że nie jest mu obojętna. Poza tym nigdy wcześniej nikt nie przejechał połowy świata tylko dla niej…
Tak, to była wspaniała podróż. Niemal idealna.
Przyspieszone kroki wracającego przyjaciela wyrwały ją z zamyślenia. Ben szedł nerwowo, na sztywnych nogach. Ręce mu drżały, Ann zupełnie nie rozumiała dlaczego.
– Ben? Co się stało? Jesteś blady jak ściana. Siadaj.
Zerwała się z miejsca i niemal siłą posadziła go na krześle. Chłopak przez chwilę błądził dookoła rozbieganym wzrokiem. Wyglądał, jakby myślami był zupełnie gdzieś indziej. Zero kontaktu z otoczeniem.
– Ben? Słyszysz? Mówię do ciebie.
Przestraszona Ann kucnęła przed chłopakiem, biorąc jego twarz w swoje dłonie i zmuszając, żeby popatrzył na nią. Wiedziała już, że stało się coś bardzo złego. Patrząc na stan, w jakim był jej przyjaciel po rozmowie z bratem, bała się nawet pomyśleć, jakie wieści Jeff mu przekazał.
– Co się stało? – powtórzyła powoli ale z naciskiem.
– Moja mama… Ona... leży nieprzytomna w szpitalu… – wydukał wreszcie Ben, kiedy pierwszy szok trochę odpuścił. Jego wargi momentalnie stały się tak suche i zesztywniałe, że ledwie dawał radę nimi poruszać. Ann wiedziała, że to wina silnego stresu.
– Ale… jak to? Co jej jest? – zapytała, słysząc drżenie w swoim własnym głosie.
– Nie wiem zbyt wiele. Podobno to rana postrzałowa, ale mama nie brała ostatnio udziału w żadnej oficjalnej akcji. Chyba rozpracowywała jakąś sprawę na własną rękę. Jeff nie potrafił mi zbyt wiele powiedzieć.
– Dlaczego? Nie wpuścili go do szpitala? Przecież to jej syn.
Chłopak pokręcił sztywno głową.
– Jeff jest teraz na ostatnim roku akademii policyjnej i zgłosił się do rocznej służby przygotowawczej. Tam jest jak w wojsku. Bardzo trudno się dostać, ale jej odbycie bardzo ułatwia karierę. Tyle, że całe szkolenie musisz siedzieć w jednostce, nie wypuszczą cie pod żadnym pozorem. Ann, Jeff nie może nawet do niej pojechać.
– A gdzie jest teraz twoja mama?
– W szpitalu klinicznym w Snowdrop Town.
– Snowdrop? Ale przecież to miasto w Johto! Czy twoja mama nie pracuje w Kanto?
Ben bezradnie wzruszył ramionami.
– Wiem, gdzie to jest. – Ann podniosła się z kucek, stając przed przyjacielem ze zdecydowaną miną. – Jedziemy do niej!
Chłopak zerwał się z krzesła i położył dłonie na ramionach przyjaciółki, jakby chciał nieco pohamować jej determinację.
– Nie jedziemy. Ja jadę. I to od razu.
– Ale Ben... – Ann popatrzyła na niego, nie rozumiejąc tej odmowy. – Nie możesz mi zabronić. Nie puszczę cię przecież samego. Nie wiesz nawet, co tam się dokładnie stało.
– Właśnie, Ann. Nie wiem, co tam się stało, ale mam przeczucie, że coś paskudnego. Muszę to sprawdzić. A to się może różnie skończyć. I nigdy bym sobie nie wybaczył, gdybym jeszcze ciebie wciągnął w to bagno.
Ann fuknęła rozgniewana.
– I spodziewasz się, że co?! – warknęła. – Że będę tu sobie spokojnie siedzieć, kiedy ty…
– Ann, nikt ci nie każe spokojnie siedzieć – wyjaśnił Ben, próbując ją udobruchać. – Dostań się do finału, rozwal wszystkich, wygraj Wielki Festiwal i... czekaj na mnie. A ja obiecuję, że ogarnę to wszystko tak, żeby wrócić mniej więcej w jednym kawałku. Ale teraz naprawdę muszę już lecieć, okej?
Ann odpuściła. Już zbierała się w sobie, żeby ponownie zaprotestować, ale coś w oczach Bena kazało jej po prostu skinąć głową i pozwolić mu pójść zrobić to, co zrobić musi. Stała nieruchomo i patrzyła na jego plecy, kiedy oddalał się pomiędzy stolikami. Patrzyła na jego twarz, kiedy niespodziewanie odwrócił się i ruszył z powrotem w jej kierunku. Patrzyła jak energicznie odsuwa stojące mu na drodze krzesło, rzucając nim z hukiem o podłogę. A potem drgnęła, czując nacisk jego ust na swoich własnych.
Ben dał sobie kilka sekund, zanim odsunął się od dziewczyny, patrząc jej w oczy, odważnie i smutno zarazem.
– Przepraszam, musiałem. Wiesz, na wypadek, gdyby mój plan z jednym kawałkiem nie do końca wypalił – wyjaśnił pospiesznie, po czym wybiegł z Centrum, tym razem już na dobre.
***
Nathaly wystukała na klawiaturze wideofonu swój domowy numer. Ręka trochę drżała jej ze stresu, bo nie do końca wiedziała, jak ugryźć temat. Nie chciała denerwować rodziców, a była stuprocentowo pewna, że jeśli poruszy taki temat, oni na pewno zwietrzą w tym jakieś czyhające na nią niebezpieczeństwo. I po części pewnie mieliby rację… Szczególnie bała się przenikliwego wzroku swojego ojca. Wiedziała, że przed tą parą zielonych szpiegowskich reflektorów nie ukryje się żadne kłamstewko z jej strony, nawet najdrobniejsze. Nie lubiła okłamywać rodziców i robiła to tylko i wyłącznie wtedy, kiedy naprawdę musiała. Z reguły nie było to nic wielkiego, ot drobne zatajanie szczegółów. Nathaly nie miała pewności, czy i tym razem nie będzie musiała czegoś pominąć, o czymś nie wspomnieć, o czymś celowo zapomnieć. Oczywiście tylko i wyłącznie dla spokoju ducha i zdrowia psychicznego jej rodziców. Dlatego zdecydowanie wolała, żeby jej tata nie uczestniczył w tej rozmowie. Z mamą takie numery przechodziły o wiele łatwiej.
Z tego właśnie powodu postanowiła wszystko dokładnie zaplanować. A ściślej mówiąc, zaplanować okoliczności, bo samego przebiegu rozmowy z góry przewidzieć się przecież nie dało. Pozbyła się Abby, wysyłając ją do najdalszego z portowych sklepików po bułki na drugie śniadanie. Nathaly wiedziała doskonale, że jej przyjaciółka wyjdzie ze sklepu nie tylko z bułkami, ale i z torbą czekoladowych cukierków, albo innych słodyczy. Wiedziała też, że Abby nie pokaże się z powrotem, dopóki nie zniszczy dowodów swojej małej, słodkiej zbrodni. A zjedzenie pół kilo łakoci musi potrwać, nawet, jeśli mowa o Abby i jej cukrolubnym usposobieniu. To kupowało Nathaly trochę więcej czasu. Mówiąc o czasie, ten element Nathaly też dokładnie przemyślała. Wybrała taką godzinę, o której jej ojciec przeważnie robi jeszcze swój codzienny obchód lasu. Tym razem nie zapomniała o różnicy czasu. Nie chciała znów zafundować mamie pobudki-niespodzianki. O nie, jej matka musiała być spokojna i przede wszystkim przytomna, jeśli ma dowiedzieć się od niej czegokolwiek. Teraz w Kanto dochodziła akurat przyzwoita dziewiąta trzydzieści, pora była więc idealna.
Kiedy z wideofonu rozległ się sygnał oczekującego połączenia, Nathaly rozejrzała się nerwowo po budce telefonicznej. Stare, pozdrapywane naklejki na ścianie, kilka rozdeptanych gum do żucia przyklejonych do podłogi i niewielki stosik śmierdzących petów upchany w rogu – żadna z tych rzeczy nie natchnęła jej do wymyślenia, jak powinna zacząć. Nie pomagała też Raichu, która niecierpliwie czekała na zewnątrz z czarnym noskiem przyklejonym do szyby. Nathaly żałowała, że nie może wpuścić jej do środka, ale miejsca było tu jak na lekarstwo. Sama ledwie mogła okręcić się dookoła i gdyby nie szklane ściany, to pewnie dałaby o sobie znać jej klaustrofobia.
– Nathaly? Wreszcie! Tak się cieszę, że dzwonisz. Nie odzywałaś się szmat czasu. Wszystko tam u ciebie w porządku?
Twarz jej matki, która pojawiła się wreszcie na ekranie, przedstawiała wyraz miłego zaskoczenia. Przedstawiała też, że Olivia musiała być właśnie w trakcie przygotowywania obiadu, bo na jednym z jej policzków widniał ślad po ubrudzonych mąką palcach.
– Tak mamo, wszystko okej – odparła Nathaly, wymuszając najbardziej naturalny uśmiech, jaki tylko wymusić potrafiła.
– Dobrze to słyszeć. A gdzie teraz jesteś?
– Właśnie wysiadłyśmy w porcie w Olivine City. Chcę wyzwać tutejszą liderkę na pojedynek. A jeśli uda mi się ją pokonać, zostanie mi do zdobycia już tylko jedna odznaka.
– O… – mruknęła z podziwem Olivia. – Zawsze wiedziałam, że jesteś zdolna, ale sześć odznak w połowie sezonu to naprawdę świetny wynik. Na pewno ci się uda. A, póki pamiętam. Nie odzywałaś się tak długo, że pewnie sprawa jest już nieaktualna, ale był u nas taki jeden człowiek. Zaraz, jak on się nazywał… Wypadło mi z głowy. Tata na pewno by pamiętał.
– A gdzie tata? – zapytała Nathaly, niby mimochodem.
– A jak myślisz? Idzie zima. Mówił, że w tym tygodniu chce posprawdzać wszystkie paśniki na zachód od naszego domu, nareperować co trzeba i dołożyć ze dwa nowe. Pewnie nie wróci do południa.
Nathaly odetchnęła z ulgą. To znaczy, mentalnie odetchnęła. Chociaż tyle. Może pójdzie jej choć trochę łatwiej. Żeby nie było, Nathaly z reguły lubiła dzwonić do domu, choć może nie robiła tego zbyt często. Ale dziś… Po prostu nie wiedziała od czego zacząć. Najchętniej pogadałaby z mamą o pierdołach, opowiedziała jak idzie jej podróż i rozłączyła się jak zwykle. Ale nie. Nie tym razem. Dziewczyna uparła się, że musi w końcu zrozumieć, co się właściwie wokół niej dzieje. Te wszystkie dziwne rzeczy, które ją ostatnimi czasy spotykają, te sny o płonących piórach… To nie może być przecież dziełem przypadku. Musi po prostu zagryźć zęby i porozmawiać z mamą, zachowując przy tym taki poziom szczerości, żeby Olivia po tym telefonie nie oszalała ze strachu o swoją jedynaczkę.
– No więc, co do tego mężczyzny – wróciła do tematu pani Root – mówił, że jest przedstawicielem Ligii i ma do ciebie jakiś interes. Wysłałam go do Johto. Powiedział, że spróbuje cię odnaleźć. Jestem ciekawa, czy mu się to udało.
– Ktoś z Ligii? Do mnie? – zdziwiła się Nathaly, choć poczuła, jak zapala się jej mała żaróweczka niepokoju. – Jak wyglądał?
– Hmm, niech no sobie przypomnę. Wysoki, szczupły, miał takie długie blond włosy i dziwne oczy.
Dziwne oczy?
Nathaly poczuła, jak chłodny dreszcz przebiega jej wzdłuż kręgosłupa. Na bank musiał to być Morty. Więc zanim nastawił przeciw niej połowę tutejszych liderów, próbował dorwać ją we własnym domu? Niby działał w dobrej wierze, ale Nathaly nadal nie wiedziała, co o nim sądzić. Była daleka od zaufania mu w jakiejkolwiek kwestii i ciągle czuła lęk przed jego mętnym, pustym spojrzeniem, ale z drugiej strony rozumiała też jego motywację.
– Nathaly? Jesteś tam?
Głos matki przywrócił ją do rzeczywistości.
– Tak, tak mamo. Jestem. Tak, chyba już wiem, o kogo chodzi. Ten gość złapał mnie przy okazji w którymś Centrum, już nawet nie pamiętam gdzie. Chodziło o jakieś pierdoły. Okazało się, że nie podpisałam im jakiegoś papierka po zeszłorocznych finałach, a bez tego nie mogli złożyć raportu – zmyśliła na poczekaniu.
No i masz. Tak czuła, że bez drobnego kłamstwa się nie obejdzie. To wszystko dla jej dobra, po to, żeby mama się nie denerwowała – powtarzała w myślach.
– Mamo, tak się zastanawiam… Czy byłaś kiedyś w Johto? To znaczy, zanim ja się urodziłam?
Teraz, albo nigdy – pomyślała, uderzając w temat.
– Co to za pytanie? Przecież doskonale wiesz, że podróżowałam po Johto, kiedy jeszcze byłam koordynatorką. Mamy nawet taki wielki puchar w salonie, pamiętasz? – zaśmiała się Olivia.
– Nie, nie. Jasne, że pamiętam. Ale nie o to mi chodzi. Czy odwiedziłaś Johto jeszcze kiedyś po tamtej podróży? No wiesz, później. A konkretnie, to kiedy byłaś ze mną w ciąży?
– Och… – Olivia zrobiła duże oczy. – Ja… No cóż, tak. Byliśmy z tatą w Johto, ale… dlaczego pytasz?
– Bo wiesz, słyszałam ostatnio coś interesującego i jestem ciekawa, czy też o tym słyszałaś. Możesz mi powiedzieć, po co tam pojechaliście?
– No bo widzisz, my… Wiesz Nathaly, jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, to naprawdę nie sądzę, żeby to była rozmowa na telefon.
Oczywiście, że to nie była rozmowa na telefon. Ale tak się składało, że Nathaly nie miała innego wyjścia. Nie mogła przecież wyskoczyć na kwadrans do sąsiedniego regionu, żeby pogadać z mamą. To zajęłoby całe wieki. A ona nie miała tyle czasu. Pod skórą czuła, że coś nadchodziło, że to jeszcze wcale nie koniec jej kłopotów w Johto.
– Rozumiem, mamo. Ale naprawdę bardzo cię proszę. Strasznie mi na tym zależy.
– Nie wiem, czy powinnam o tym z tobą rozmawiać. Jesteś jeszcze dzieckiem…
– Twoim dzieckiem, okej. Ale, mamo, naprawdę, mam szesnaście lat. Jestem już dość duża. Zrozumiem, cokolwiek by to nie było.
– No dobrze, skoro tak bardzo ci zależy… – Pani Root odetchnęła w cichym geście kapitulacji. – To było kilka tygodni przed twoimi narodzinami. Tata i ja postanowiliśmy wybrać się do Ecruteak City, żeby zobaczyć wieżę Tin. Bo wiesz, jest taka tradycja, że jeśli ciężarna kobieta wejdzie o własnych siłach na jej szczyt, przyniesie jej to szczęście. A mnie szczęście było bardzo potrzebne. Nam obu było potrzebne. Nathaly, to dla mnie bardzo bolesne wspomnienia i ciągle trudno mi o tym mówić, dlatego, skoro już mówię, najlepiej będzie, jeśli pozwolisz mi dokończyć, bez przerywania – wyrzuciła z siebie niemal na jednym wydechu, widząc, że jej córka nabiera powietrza, by o coś zapytać.
Nathaly powstrzymała się ze swoim pytaniem i zamiast tego tylko lekko skinęła głową.
– Wiesz, nie bez powodu jesteś jedynaczką. Razem z tatą bardzo długo staraliśmy się o dziecko. Tak bardzo cię pragnęliśmy i tak bardzo nie wychodziło… Wielu lekarzy odsyłało nas z kwitkiem, mówiąc, że nic nie da się zrobić. Aż wreszcie stał się cud. Stałaś się ty. Trafiliśmy pod opiekę bardzo dobrego specjalisty, jednak nawet on nie dawał nam gwarancji, że urodzisz się cała i zdrowa. Twoje serduszko biło bardzo słabo, mało się ruszałaś. W dodatku profesor, który prowadził ciążę odkrył, że coś jest u mnie nie w porządku, że niezależnie od tego, czy z tobą się powiedzie, czy nie, więcej razy w ciążę już na pewno nie będę mogła zajść. Byłaś naszą szansą, jedyną i ostatnią. Dlatego robiliśmy wszystko, dosłownie wszystko…
Nathaly milczała, widząc, jak oczy jej matki napełniają się łzami. Przez całe życie nie miała o niczym pojęcia. Zawsze była przekonana, że mama jest zwyczajnie przewrażliwiona na jej punkcie. Myślała, że matki już po prostu takie są, że zawsze panikują i boją się o swoje dzieci. Ale coś takiego?… Nigdy w życiu nie przyszłoby jej to do głowy.
– Ale zostawmy to. Co było, minęło. – Olivia czym prędzej wytarła oczy wierzchem dłoni i przywołała na twarz uśmiech, trochę na siłę. – Najważniejsze, że wszystko skończyło się szczęśliwie. Teraz mamy ciebie i tylko to się liczy.
– Myślisz… myślisz, że to dzięki tamtej wizycie w Johto? – zapytała w końcu Nathaly, odchrząkując cicho, bo głos niespodziewanie uwiązł jej w gardle.
Matka dziewczyny wstrząsnęła lekko ramionami.
– Nie wiem. Może po prostu tak miało być. Może po prostu miałaś się urodzić – to mówiąc, zmarszczyła brwi, spoglądając na córkę badawczo. – Jest jakiś konkretny powód, że o to pytasz, prawda?
Nathaly nie miała już siły na te podchody. Postanowiła dłużej nie kluczyć i zapytać wprost.
– Mamo, czy kiedy byliście na tej wieży działo się może coś, no nie wiem, dziwnego? Coś, co raczej normalnie nie powinno się dziać, a jednak? Bardzo cię proszę, przypomnij sobie.
– Dziwnego?... Chyba nie. Było raczej normalnie. Chociaż… Nie wiem, czy to było aż takie dziwne, czy to po prostu zbieg okoliczności, ale kiedy byliśmy już na szczycie, nagle zaczął bić dzwon. Pewnie z jakiegoś ratusza albo świątyni. Potem poczułam, że ty zaczynasz się ruszać w moim brzuchu, a potem… A, tak, była jeszcze ta tęcza. I to było akurat trochę dziwne, bo skąd tęcza, skoro przecież nie padało. Chociaż powietrze było dosyć wilgotne, słońce dość mocne o świcie. Trudno powiedzieć…
Tęcza! Tak samo jak wtedy, w Goldenrod City, kiedy Nathaly omal nie wpadła pod tramwaj. I tak jak w tej sali poświęconej Ho-Oh, którą razem z Abby oglądały w tamtejszym muzeum. I jak w legendzie, którą matka Sama opowiedziała jej w Jaskini Trzech Dusz. Tęcza, symbol zwycięstwa. Symbol obecności Ho-Oh, symbol jego potęgi. Puzzle zaczęły się układać. Tylko czy to wszystko rzeczywiście mogło być prawdą?
– Wiesz, mamo, według legendy mityczny Pokemon Ho-Oh, któremu poświęcono wieżę Tin, sam wybierał sobie kapłanów spośród nienarodzonych dzieci, których ciężarne matki przychodziły prosić go o błogosławieństwo. Stąd właśnie wziął się ten zwyczaj, że wejście na wieżę w ciąży przynosi szczęście.
– Naprawdę? Nigdy o tym nie słyszałam. Skąd to wiesz?
– Czytałam o tym w takiej jednej książce o historii regionu. Myślisz, że może w tym być trochę prawdy?
Olivia popatrzyła na córkę z mieszanymi uczuciami, nie do końca wiedząc, jakiej odpowiedzi udzielić.
– To tylko legenda, Nathaly. Wiesz, że nie można wierzyć we wszystkie rzeczy, w które ludzie kiedyś wierzyli, prawda?
– Pewnie tak, mamo. Ale w to, że wieża Tin przynosi szczęście jakoś uwierzyłaś – odparła Nathaly i natychmiast pożałowała swoich słów. W oczach jej matki znów pojawiły się łzy, choć przecież nic złego nie miała na myśli.
– Kiedy jesteś w takiej sytuacji – wydusiła w końcu Olivia, ze spuszczonym wzrokiem udając, że wygrzebuje zza paznokci resztki mąki – kiedy wszystko zawodzi i bardzo mało zależy od ciebie, łapiesz się każdej szansy. Nawet tej najgłupszej. Mam nadzieję, Nathaly, że nigdy w życiu nie będziesz miała okazji przekonać się o tym na własnej skórze.
No i hej,
OdpowiedzUsuńpo raz drugi w tym miesiącu. Fajnie jakbyś utrzymała takie tempo, bo czytam, że akcja powoli się zagęszcza i ściągniesz wszystkich bohaterów do tej akcji :D. Brakowało mi jakoś Bena, ta ich relacja z Ann jest naprawdę specyficzna, ale jeśli się im ułoży to czemu nie.
Nathaly kapłanką Ho-oh, kto by pomyślał. Czyżby mityczny pokemon woła ją na pomoc? Żeby uratowała cały region. Taka walka między Nathaly dowodzącą Ho-oh i Samem z Lugią, byłoby ciekawie. A na koniec zniszczyli by całe Johto i wzięli ślub hahaha :D. To byłby happyend :P
Czekam na kolejne i pozdrawiam!