Ben pędził na oślep wąskimi uliczkami Snowdrop Town, nie zważając na błagalne piski Jigglypuffa, który z ledwością dotrzymywał mu kroku. Pęd powietrza na twarzy osuszał mu łzy, kiedy tylko pojawiały się w jego oczach i nie pozwalał ani jednej z nich wypłynąć na policzki. Nie miało znaczenia, czy ludzie patrzą na niego podejrzliwie. Nie miało znaczenia, czy zgubi się w tym przeklętym Snowdrop sprzed niemal dziesięciu lat. Dla Bena nic nie miało już znaczenia. Nie wiedział jeszcze jak to zrobi, nie miał żadnego konkretnego planu, ale jednego był pewien – nie pozwoli ojcu zginąć. Nie tym razem. Nie, kiedy on tu jest.
***
– Pokazy? – rzuciła Nathaly, wyliczając coś na palcach.
Abby wstrząsnęła drobnymi ramionami.
– Scena jest zbyt mała, żeby pomieścić całą moją wspaniałość.
– Walki o odznaki?
– O tak, jeszcze pamiętam zdziwioną minę Falknera po naszym pojedynku. Na pewno rozwaliłabym go w pył, gdybym tylko miała wtedy trochę więcej Pokemonów.
– Nie wątpię – mruknęła ironicznie Nathaly.
– Ale mimo wszystko wolę oglądać innych w akcji. Na przykład ciebie.
Dziewczyny szły piaszczystą drogą, z której co kilka minut gwałtowne porywy wiatru wznosiły kłęby kurzu. Szły na wschód, zostawiając Olivine City coraz dalej za sobą. Z początku Abby dopytywała, dokąd właściwie idą i czy Nathaly ma już plan na następną odznakę, ale w końcu opanowała swoją ciekawość, widząc, że jej przyjaciółka robiła się nerwowa i opryskliwa za każdym razem, kiedy wracały do tego tematu. Faktem było bowiem, że Nathaly nie miała pojęcia, gdzie szukać kolejnego lidera. Oprócz Ecruteak, do którego nie miała najmniejszego zamiaru wracać ze względu na Morty’ego, nie słyszała o żadnej innej sali, która mieściłaby się w pobliżu. Stara mapa, którą dostała od profesora Oaka, też nie była zbyt pomocna. Co prawda profesor zaznaczał na niej wszystkie okoliczne sale, ale poza tymi, które Nathaly już odwiedziła, w pobliżu była już tylko jedna, opisana przez poprzedniego właściciela mapy jako nieistniejąca od niemal trzydziestu lat. Zresztą Nathaly sama z siebie doskonale zdawała sobie sprawę, że informacje zawarte na mapie, choć dość szczegółowe, mogą być już mocno nieaktualne.
Westchnęła cicho i spojrzała w niebo, przez chwilę idąc tak z zadartą głową i śledząc pędzące szybciej niż zwykle, poszarpane chmury. Wreszcie opuściła wzrok, wracając do tematu.
– Dobra, mniejsza o walki. Abby, od kiedy cię znam próbowałaś już być projektantką mody, cheerleaderką, moją konsultantką żywieniową i indywidualną trenerką, prowadzić własną budkę z lodami, wyspecjalizować się w Pokemonach lodowych, owadzich, wodnych, odmianach shiny… O czymś zapomniałam?
– A pamiętasz, jak raz chciałam zostać psychologiem? Tylko te ich grube książki to tak nie bardzo… – przypomniała usłużnie Abby.
– No właśnie – odparła Nathaly, kręcąc lekko głową. Postanowiła tym razem odpuścić sobie tłumaczenie przyjaciółce, czym są pytania retoryczne. – Rzecz w tym, że podróżujemy razem już chyba z pół roku, a ty nadal zmieniasz hobby jak rękawiczki. Nie mówię, żeby od razu wybierać sobie, no nie wiem, zawód na resztę życia, ale serio, Abby, mogłabyś się w końcu czymś zainteresować tak bardziej na poważnie.
Dziewczynka zwolniła nieco kroku, szurając butami po piasku. Wiatr natychmiast przyłączył się do tej zabawy, podrywając rozkopany przez nią piach i posyłając go dalej w świat, na najbliższe pola i łąki.
– Rzecz w tym – pisnęła pod nosem – że żadna z tych rzeczy nie była dla mnie.
– A skąd wiesz? Przy żadnej nie wytrzymałaś dłużej niż tydzień – odpowiedziała natychmiast Nathaly.
– Wiem i już. Kiedyś w końcu trafię na coś takiego, że no… no, po prostu będę wiedziała, że to jest to.
– Za każdym razem mówisz, że to jest to. – Nathaly rozłożyła ręce. W istocie, słyszała to już setki razy.
– Kiedyś trafię. Poza tym mój tata zawsze powtarza: jeśli uda ci się za pierwszym razem, masz szczęście. Jeśli za drugim, masz talent. Jeśli za setnym, masz mój szacunek.
Nathaly odwróciła się przez ramię, spoglądając na Abby z lekkim zdziwieniem. Znały się już spory kawałek czasu, a ona zaledwie kilka razy słyszała, żeby Abby wspominała o swoim ojcu. Nathaly wiedziała, że Abby mieszkała tylko z nim i że był dla niej bardzo ważny, ale ani razu nie widziała, żeby próbowała do niego zadzwonić, albo złapać jakikolwiek kontakt. Sama nie należała do osób, które wydzwaniają do domu z każdego miasta, ale przecież Abby miała dopiero dziesięć lat. Kontakt z rodzicem w tym wieku był jej zwyczajnie, po ludzku, potrzebny. Przynajmniej tak się Nathaly wydawało. Mimo to postanowiła zachować swoje zdanie dla siebie. Nie wiedziała, co dokładnie kłębi się w małej główce Abby, a ostatnie, czego by chciała, to zrobić jej przykrość.
– Chyba zbliżamy się do jakiegoś miasteczka. Chcesz tam przenocować? – zmieniła temat.
Abby popatrzyła na tablicę, na którą wskazała jej przyjaciółka. Napis na niej głosił: Angelonia Town – 42 kilometry.
– Hmm… fajnie byłoby nie marznąć dziś w śpiworze – powiedziała Abby rozmarzonym głosem. – Ale trochę to daleko, a jest już prawie szesnasta. Zdążymy dojść, zanim pozamykają schroniska w tej całej Angeloni?
– Jeśli się pospieszymy, to może – odparła Nathaly, nie chcąc pozbawiać młodszej koleżanki nadziei na wieczorną kąpiel i wygodne łóżko.
Fakty były jednak takie, że słońce znikało już za horyzontem i z każdą chwilą robiło się coraz bardziej szarawo.
Dziewczyny jednomyślnie przyspieszyły kroku, za to Raichu stanęła jak wryta, niespodziewanie odmawiając dalszej wędrówki.
– Co jest? Co się dzieje? – Nathaly popatrzyła na nią z niepokojem.
Stworek nie wydawał się jednak przestraszony, a raczej zainteresowany. Stał na tylnych łapkach, strzygąc uszami i wskazując na drogę za nimi. Dopiero kiedy Nathaly wytężyła wzrok, zobaczyła, że faktycznie coś się ku nim zbliża. Kilka sekund później obie z Abby usłyszały też dudnienie, jakby coś ciężkiego galopowało w ich stronę. Po kolejnych paru minutach widziały już wyraźnie bliżej niezidentyfikowany pojazd, pędzący drogą w kłębach gęstego kurzu.
Na wszelki wypadek zeszły na pobocze. Cokolwiek to było, nie chciały zostać stratowane. Zmęczone prychanie i porykiwanie mówiło wyraźnie, że rozsądniej będzie po prostu usunąć się z drogi. Kiedy tak czekały, dygocząc lekko od wieczornego chłodu, powóz, a raczej coś, co przypominało zaadaptowaną na powóz, dużą przyczepę kempingową, zatrzymało się na ich wysokości. Siedzący na miejscu dla woźnicy, barczysty mężczyzna w szerokich ogrodniczkach uśmiechnął się radośnie i starł kurz z ceglasto-pomarańczowej fryzury, przystrzyżonej na przydługiego jeża.
– Przyda się podwózka, mam rację? – zakrzyknął wesoło, puszczając do Nathaly oczko. Delikatnie ściągnął lejce, uspokajając dwa umięśnione Taurosy o jedwabiście gładkiej sierści i puszystych grzywach, które ciągnęły cały ten przybytek.
– Żeby pan wiedział, ze się przyda – odparła dziewczyna nie mniej radośnie.
Abby jednak chrząknęła cicho i pociągnęła ją za ramię.
– Nathaly, jesteś pewna? Wiesz, może i jest nawet całkiem przystojny, ale nie jest dla ciebie trochę za stary?
Nathaly w pierwszej sekundzie popatrzyła na nią zdezorientowana, aż wreszcie wybuchnęła śmiechem.
– Abby, chyba czegoś nie zrozumiałaś – wydukała, kiedy wreszcie udało jej się poskładać zdanie po niespodziewanej salwie śmiechu. – Jasne, powinnam ci teraz palnąć wykład o tym, jak to nigdy nie wolno przesadnie ufać nieznajomym, ale rzecz w tym, że my się właśnie znamy. Poznaj proszę, pan Courtney, wujek mojej przyjaciółki Ann. Pamiętasz? To ta, od której rodziców dostałam Cyndaquila i jajo Woopera.
– Serwus. – Mężczyzna uniósł dłoń i skinął głową w stronę Abby.
– A, no… skoro tak – dziewczynka, nie czekając na dalsze zachęty, z wrodzoną sobie śmiałością wskoczyła na powóz i bezceremonialnie usadowiła się na podłużnej ławeczce obok pana Courtney’a.
– Bezpośrednia ta twoja koleżanka – zaśmiał się tamten, gestem zapraszając również Nathaly, by się do nich dosiadła.
– Da się przywyknąć – odparła Nathaly, próbując w miarę wygodnie rozsiąść się na odrobinie miejsca, która dla niej została. Raichu wskoczyła jej na kolana, do reszty pozbawiając dziewczynę jakiegokolwiek komfortu jazdy. – Co pan robi w Johto? Przyjechał pan w odwiedziny do siostry?
– Prawda, byłem na Fiołkowym Ranczo, ale tylko zahaczyłem o nie po drodze. Diana i Cedric przygotowali dla mnie parę fantów, które mogą mi się przydać podczas targów.
– Targów? Jakich targów? – ciekawska jak zwykle Abby wtrąciła się do rozmowy.
Pan Courtney potrząsnął lekko lejcami, na co Taurosy od razu odpowiedziały umiarkowanie szybkim kłusem.
– Targów hodowców. To taka wielka duża, organizowana raz na trzy lata, żeby hodowcy z całego Johto, a nawet z innych regionów, mogli wymieniać się pomysłami, doświadczeniem no i zaprezentować efekty swojej pracy. Kiedy jeszcze mieszkałem w Johto, nie opuściłem targów ani razu. Później, kiedy już założyłem swój biznes i osiadłem na stałe w Pewter City, różnie to bywało. Ale zawsze starałem się wysupłać trochę czasu, żeby przyjechać do Angelonii. W końcu to tylko raz na trzy lata.
– Zaraz, do Angelonii? To tam się odbywają te całe targi? – pisnęła lekko zdziwiona Abby.
– No tak, a bo co?
– Bo my też właśnie tam zmierzamy. Miałyśmy nadzieję na nocleg przed dalszą podróżą – wyjaśniła natychmiast Nathaly.
– Nocleg? W Angelonii? Raczej kiepski wybór – odparł pan Courtney, kręcąc lekko głową. – To małe miasteczko, powiedziałbym nawet, że taka rozciągnięta wiocha. Wybrano ją na lokalizację tak dużej imprezy chyba tylko dlatego, że leży przy głównej trasie. No i miejsca jest tam w bród. Praktycznie całe centrum to jeden, wielki, pusty plac. Podobno parę razy rozkładali tam nawet namiot do pokazów, ale zbyt dużego zainteresowania konkursami nie było, więc w końcu odpuścili i teraz organizują już tylko targi. W każdym razie w Angelonii nie ma ani Centrum Pokemon, ani nawet przyzwoitego schroniska czy hostelu. Hodowcy, którzy przyjeżdżają na targi, zazwyczaj nocują u okolicznych mieszkańców za drobną opłatą, albo – pan Courtney odwrócił się przez ramię, wymownym gestem wskazując na swój camping – radzą sobie sami. To naprawdę nie jest najlepsze miejsce na przerwę w podróży.
– Niech to – mruknęła niezadowolona Abby. – I co teraz, Nathaly?
– Trudno, nie mamy wyjścia. I tak dziś już nie dotrzemy do żadnego innego miasta. Po dwie pary skarpetek na noc i jakoś przemęczymy się w śpiworach. A rano gorąca herbata z cytryną, może nie poprzeziębiamy się tak od razu... W końcu bywało gorzej. Na przykład deszczu na noc nie zapowiadali...
Pan Courtney popatrzył na zrezygnowane miny obu dziewczyn. Chyba zrobiło mu się ich żal i najwidoczniej nie czuł się dobrze z tym, że tak brutalnie rozwiał ich nadzieje na znalezienie noclegu, bo odchrząknął cicho, podrapał się za uchem i powiedział:
– Wiecie co? W sumie, jeśli nie przeszkadza wam drobny bałagan, to możecie przenocować w mojej przyczepie. Luksusów tam nie ma, ale na pewno o wiele cieplej, niż na dworze. Poprzesuwam trochę swoje klamoty i jakoś się pomieścimy. Możecie rozłożyć śpiwory na podłodze, albo, jeśli chcecie, mogę poszukać jakichś koców. Powinienem mieć jeden czy dwa gdzieś między bagażami. Co wy na to?
Nathaly pomyślała przez chwilę. W życiu nie zgodziłaby się na taką propozycję od obcego człowieka, no ale pana Courtney’a przecież znała. Wiedziała też, jak bardzo był pomocny. Poza tym, czuła na sobie błagalne spojrzenie Abby, która wzrokiem zbitego Growlithe’a zdawała się wręcz krzyczeć: wszystko, tylko nie nocleg pod chmurką!
– Na pewno nie będziemy przeszkadzać? – upewniła się jeszcze.
– Przeszkadzać? A w czym? Prawdę mówiąc, jutro też przydałaby mi się drobna pomoc. Wiecie, rozstawienie stoiska i te sprawy. A i same wystawy hodowców naprawdę warto zobaczyć, więc jeśli nie spieszycie się za bardzo, to myślę, że warto poświęcić ten jeden dzień podróży.
– W takim razie chętnie skorzystamy – odparła z uśmiechem Nathaly.
– W takim razie lepiej się pospieszmy. Dobrze byłoby jeszcze dzisiaj ogarnąć chociaż część roboty. – Pan Courtney odwzajemnił jej uśmiech i lekkim potrząśnięciem lejcami dał Taurosom znak, że pora przyspieszyć kroku.
***
Młodszy inspektor Benjamin Coldfire na niczym nie mógł skupić myśli. Do dzisiejszej akcji przygotowywał się niemal od pół roku. Akcji, od której powodzenia zależał jego awans. Jeśli mu się uda, wreszcie zostanie inspektorem, a przełożeni obiecali, że przejmie dowodzenie nad nowo powstającym wydziałem do spraw przestępczości zorganizowanej w jego rodzinnym mieście. Jednak oczywiście nie awans był w tej chwili najważniejszy. Najważniejsze było, aby wreszcie dorwać Giovanniego.
Giovanni był mendą najgorszą z najgorszych, ale, niestety, bardzo charyzmatyczną. Przyciągał do siebie wszelkiego rodzaju szumowiny i inny margines społeczny niczym magnes, a w dodatku doskonale umiał nimi kierować i, co gorsze, manipulować. Już niejeden cwaniak spod ciemnej gwiazdy, taki, co to nikomu się nie kłaniał i wszystkich miał gdzieś, zdążył zwerbować się do szeregów Giovanniego. Mało tego, żaden z tych „przestępczych królów osiedla” nie zorientował się nawet, że teraz jest już tylko pionkiem w oślizgłych płetwach o wiele grubszej ryby. Jedynym i najlepszym sposobem na zatrzymanie ekspansji wpływów Giovanniego było dorwanie go teraz, póki sam musi jeszcze brudzić sobie łapy, załatwiając co większe interesy. Jeśli jego szajka, którą już wiele miesięcy temu zaczęto nazywać Team Rocket, urośnie w siłę na tyle, że Giovanni będzie mógł kierować wszystkim z cienia, w białych rękawiczkach, on sam będzie już nie do ruszenia.
Na barki Benjamina Coldfire spadło nieprzyjemne i niełatwe zarazem zadanie. Od dawna policja w Kanto podejrzewała, że Giovanni ma wśród funkcjonariuszy w Johto swoich ludzi. I to ludzi na dość wysokim szczeblu, którzy kryją go i pomagają zatajać jego brudne interesy. W zamian Team Rocket zaopatruje ich w Pokemony pochodzące z nielegalnych źródeł – najczęściej z kradzieży lub pseudo-hodowli, które za pieniądze gotowe są posunąć się do nieetycznych eksperymentów, byle tylko zwiększyć siłę hodowanych przez siebie Pokemonów. Niespełna pół roku temu policji Kanto udało się podsunąć ludziom Giovanniego kilkanaście znakowanych Pokeballi, które oficjalnie miały zawierać serię genetycznie modyfikowanych starterów z jednego z tamtejszych laboratoriów. Sługusy Giovanniego bez problemu połknęły haczyk, a Pokeballe stały się pierwszą częścią planu, mającego prowadzić do zakończenia jego przestępczej kariery. Niedługo potem stało się jasne, że Team Rocket będzie dążył do zwerbowania ludzi również wśród szeregów kantowskich funkcjonariuszy. Przyszła więc pora na kolejny etap planu, który zakładał podłożenie im właściwego człowieka, na tyle wiarygodnego, by Giovanni dopuścił go do współpracy ze sobą, ale jednocześnie na tyle uczciwego, by nie dać się mu przekupić. Przełożeni przejrzeli wiele teczek, ale szybko doszli do wniosku, że młodszy inspektor Coldfire będzie idealny do tej roboty. Benjamin był ambitny, a Giovanni twierdził ponoć, że tymi ambitnymi najłatwiej manipulować. Był też na tyle dobry w swojej pracy, że szybko piął się po szczeblach policyjnej kariery. Choć na chwilę obecną służył jeszcze na lokalnym posterunku, awans i przeniesienie go do centrali było kwestią co najwyżej kilku najbliższych lat. Ktoś taki z pewnością był dla Giovanniego łakomym kąskiem.
Zadanie, które otrzymał Coldfire na pierwszy rzut oka nie wydawało się aż takie trudne. Miał nawiązać kontakt z ludźmi Giovanniego i zaproponować im układ – wyciek tajnych danych z policyjnej bazy Kanto w zamian za genetycznie modyfikowane startery, których, jak głosiła oficjalna informacja, policja całego regionu bezskutecznie poszukuje już od kilku tygodni. Coldfire miał utrzymywać, że ich odnalezienie zapewniłoby mu natychmiastowy awans, dzięki czemu mógłby szpiegować dla Giovanniego u samego źródła. Szybko okazało się jednak, że Giovanni był o wiele bardziej ostrożny, niż Benjamin początkowo zakładał. Rozpracowanie jego ludzi i nawiązanie kontaktu z samym szefem zajęło mu parę ładnych miesięcy. W końcu jednak Giovanni zgodził się na spotkanie twarzą w twarz w celu dobicia interesu. Tak więc, wyposażony w płytę ze sfabrykowanymi tajnymi informacjami, ukryty dyktafon i duże pokłady nadziei, że wszystko pójdzie po jego myśli, Benjamin Coldfire wyruszył w służbową podróż do Johto.
Kiedy dochodziła dwudziesta trzecia, a nad Snowdrop Town zapadła już spokojna, cicha noc, mizernie rozjaśniana cienkim łukiem księżyca w nowiu, Benjaminowi chodziła po głowie tylko jedna myśl – gdy to się wreszcie skończy, weźmie długi urlop. Dwa tygodnie, a może i miesiąc. Spędzi w końcu trochę czasu z Jenny, z chłopakami. Weźmie ich na ryby, albo na biwak do lasu. Co z tego, że od małego nie cierpi szlajać się po krzakach. Zrobi to, jeśli jego dzieciaki mają mieć ubaw. Zrobi to dla nich. Przecież wszystko by dla nich zrobił. Tylko, że ostatnio naprawdę nie miał czasu im tego udowodnić. Ta misja wysysała z niego wszystko – czas, siły, dobry humor. Czuł, jakby przez zadanie, które dostał z góry, zaczynał tracić część siebie. Młodszy z synów, Ben, raz zapytał go nawet, czy zostawił głowę w pracy, pod swoim biurkiem. Kiedyś całymi wieczorami potrafili siedzieć na kanapie, jeść kanapki i śmiać się do rozpuku z głupich programów typu talk-show, których w sumie nawet nie lubili, ale były przecież takie durne… A teraz co? Wracał do domu, zamykał się w gabinecie i planował, planował, planował. A to jak podejść ludzi Giovanniego, a to jak uwiarygodnić się w jego oczach, a to jak załatwić sobie z nim spotkanie. Nie było chyba rzeczy, której nie rozplanował z dokładnością co do setnej części milimetra i tysięcznej sekundy. A jednak, w dziewięćdziesięciu procentach wszystko zależało teraz od ślepego szczęścia.
Na miejsce spotkania dotarł jako pierwszy. Ubrany po cywilu, by nie budzić niczyich podejrzeń. Na głowę naciągnął starą czapkę à la bezdomny na obchodzie śmietników i czekał. Czekał pośród spokoju nocy, wiedząc, że to ostatnie spokojne chwile, których może doświadczyć przed nadciągającą burzą.
Burza przybyła pod postacią czarnowłosego mężczyzny, ubranego w elegancki garnitur koloru nocy. Przyszedł w asyście dwóch innych – jeden wyglądał na typowego goryla, za to drugi wydawał się Benjaminowi podejrzanie znajomy. Choć obaj mieli twarze pozasłaniane ciemnymi chustami, Coldfire nie mógł się oprzeć wrażeniu, że doskonale zna tego człowieka.
– Długo nalegał pan na to spotkanie, panie inspektorze – Giovanni odezwał się jako pierwszy, zatrzymawszy się w odległości dobrych paru metrów od swojego rozmówcy.
– Młodszy inspektorze… na razie – poprawił go Benjamin, przywołując na twarz coś w rodzaju chytrego uśmieszku. – Ale mam nadzieję, że dzięki naszym wspólnym staraniom wkrótce się to zmieni.
– To zależy od pańskiej przydatności. Płyta – rzucił Giovanni, bez owijania w bawełnę.
Benjamin wyjął z kieszeni niewielki dysk i wyciągnął go przed siebie. Giovanni skinął głową na swojego agenta, który w jednej chwili ruszył naprzód. Zabrał dysk, po czym wrócił na miejsce i wyjął z teczki jakieś płaskie urządzenie, najpewniej rodzaj przenośnego czytnika danych.
– Sprawdźmy – mruknął pod nosem Giovanni. Poklikał coś na klawiaturze urządzenia, szybko przebiegając wzrokiem po jego ekranie. – Niech będzie.
– A moja nagroda? – dopomniał się Coldfire. Chciał wyjść na zuchwałego. Wiedział, że Giovanni gardzi miękkimi kluchami.
– Racja, gdzie moje maniery. Doleway, Pokeballe.
Benjamin Coldfire zamarł na ułamek sekundy, słysząc znajome nazwisko. W końcu wszystko stało się jasne. Kiedy trzeci z mężczyzn podszedł do niego z otwartą, metalową walizeczką, w której, na czarnym materiale, spoczywały trzy Pokeballe, Benjamin nie potrafił zrozumieć, jakim cudem sam wcześniej nie domyślił się, z kim ma do czynienia. A może wiedział to od początku, a przynajmniej coś przeczuwał, tylko nie chciał do siebie dopuszczać tej myśli? Komendant Doleway był gburowaty i upierdliwy, ale w gruncie rzeczy Benjamin darzył go pewnego rodzaju sympatią. Zawsze myślał o nim, jak o służbiście, ale takim, który należycie dopełnia swoich obowiązków. Był przekonany, że to dobry glina. Nigdy w życiu nie podejrzewałby go o współpracę z Team Rocket.
– Tak to już jest, inspektorze Coldfire – odezwał się Giovanni z paskudnym półuśmiechem na swojej przestępczej mordzie.
Choć morda była chyba zbyt mocnym słowem, nawet w odniesieniu do tak parszywego charakteru. Giovanni był bowiem, wbrew wszelkim stereotypom o typowych gangusach, krążącym wśród tak zwanego zdrowego społeczeństwa, mężczyzną przystojnym, a nawet bardzo przystojnym. A do tego wszystkiego eleganckim. Od razu czuło się, że celował w najwyższą przestępczą półkę. Tę, która słynęła z grubego portfela i czystej roboty.
– Tak to już jest – powtórzył, spoglądając na Benjamina wymownie. Chyba zauważył jego zaskoczenie, co nie było dla młodszego inspektora dobrą wiadomością. – Dlatego ja, z zasady, wolę nie ufać nikomu.
Coldfire szybko wrócił do granej przez siebie roli, biorąc Pokeballe z rąk Doleway’a.
– Udław się, Coldfire – warknął tamten, podając mu teczkę. – Taka sama z ciebie sprzedajna szuja, jak my wszyscy.
– No już, wystarczy tej wymiany uprzejmości. – Giovanni uspokoił sytuację, widząc narastające między dwójką funkcjonariuszy napięcie. – Doleway, do nogi. A teraz, pora na chwilę szczerości. Inspektorze Coldfire, czy zdaje sobie pan sprawę, że ktoś pana brzydko wrabia?
Benjamin nie musiał udawać zaskoczenia na dźwięk słów Giovanniego. Wyprostował się, unosząc brwi w oczekiwaniu na dalsze informacje.
– Pokeballe, na których panu tak zależało, są znakowane. Tak stwierdzili moi eksperci, którym powierzyłem sprawdzenie ich pod każdym możliwym kątem. Teraz, proszę powiedzieć, czy ma pan jakiś pomysł, kto mógłby robić panu pod górkę?
Benjamin czuł, że coraz trudniej mu opanować nerwy. Mógł powstrzymać drżenie dłoni, mógł opanować zmianę wysokości głosu i nerwowe ruchy oczu, ale nie był już w stanie zmusić się do spokojnego, logicznego myślenia. Był tu sam, a jego plan wyraźnie zaczynał się sypać.
– Nie mam pojęcia – odparł szybko. – Nie wiem, kto mógłby mnie przejrzeć. Byłem bardzo ostrożny.
– Nie wątpię. – Giovanni pokiwał głową. – Moim zdaniem, panie inspektorze, było tak: ktoś tam u was na górze, ktoś, komu niezbyt po drodze była pana szybka kariera, postanowił wykorzystać pańską skromną osobę, by znaleźć do mnie bezpośrednie dojście. Dlatego oznakował Pokeballe, żeby pokrzyżować i pańskie i moje plany. Osobiście jednak nigdy nie wybaczyłbym sobie, gdybym pozwolił z tak błahego powodu zniszczyć taką obiecującą współpracę. I oczywiście nie mówiłbym panu tego wszystkiego, gdybym nie miał absolutniej pewności, że nikomu pan tego nie powtórzy…
– Oczywiście, ma pan moje słowo, Sir. Bardzo liczę na naszą współpracę. To jasne, że cała ta rozmowa zostanie między nami.
– Nie zrozumieliśmy się, inspektorze. Mówiłem przecież, że ja z zasady nie ufam nikomu.
Benjamin nie zdążył nawet złapać powietrza, gdy Giovanni wyciągnął zza pleców pistolet. Broń wypaliła, burząc spokój nocy cichym, tłumionym wystrzałem. Benjamin niewiele mógł zrobić. Stał zbyt blisko, by uniknąć kuli, rzucić się na ziemię, spróbować czegokolwiek. Czekając na przeszywający ból, kątem oka zauważył tylko wybiegającą zza pobliskich kontenerów postać i przeraźliwy, rozdzierający serce krzyk:
– Tato, nie!!!
W tym momencie odniósł wrażenie, jakby wszystko zastygło w bezruchu.
Benjamin Coldfire nie miał oczywiście pojęcia, bo i skąd, co dzieje się z człowiekiem po śmierci. Odruchowo skulił się, obłapiając rękoma klatkę piersiową, w którą wycelował Giovanni. Przez chwilę trwał tak, złożony w pół. Dziwiło go, że nie poczuł żadnego bólu. Czyżby umarł tak szybko, że nie zdążył go nawet doświadczyć? Mimowolnie pomyślał, że skoro i tak już wszystko stracone, to nie byłoby to nawet najgorsze. Jednak już dwie sekundy później jego teoria o bezbolesnym umieraniu wzięła w łeb. Wyprostował się powoli. Popatrzył na swój tułów, gdzie nie znalazł ani śladu postrzału, ani kropli krwi. Zaraz potem zdał sobie sprawę, że jego odczucie o zastygnięciu świata w bezruchu nie mogło być tylko złudnym wrażeniem człowieka na granicy śmierci. Świat rzeczywiście wyglądał, jakby się zupełnie zatrzymał. Postacie trzech mężczyzn, z których jeden wciąż celował do niego z broni, przypominały nad wyraz realistyczne, sklepowe manekiny. Twarz wybiegającego zza kontenerów chłopaka była niczym zamarznięta, uchwycona w połowie niemego krzyku. A co najdziwniejsze, niecały metr przed nim wisiał nieruchomo w powietrzu pocisk, który miał odebrać mu życie.
Zupełnie zdezorientowany wyciągnął dłoń, chcąc dotknąć kuli, która była mu przeznaczona, ale w jakiś przedziwny sposób nie dotarła do celu. Zanim jednak jego palce zetknęły się z nią, Benjamin Coldfire usłyszał przerażający szum, jakby stał pośrodku gęstego lasu, targanego potężną wichurą. Rozejrzał się nerwowo. Każdy jego ruch sprawiał, że cały świat przed jego oczami zasnuwała delikatna, bladozielona poświata. Nie widział jednak drzew, ani żadnego innego źródła podejrzanego szumu. Nie widział nic niezwykłego, oprócz małego zielonego stworzonka, które unosiło się nad ziemią, bezszelestnie poruszając delikatnymi skrzydełkami.
– Kim ty jesteś? – zapytał Benjamin przestraszonym głosem. Normalnie raczej trudno było go przestraszyć, teraz jednak coś mówiło mu, że należy się bać. Poza tym czuł się, jakby właśnie przeżywał coś w rodzaju déjà vu, a uczucie to przerażało go jeszcze bardziej.
– Jestem tym, który zatrzymał czas – odparło stworzonko, o dziwo nie poruszając nawet ustami. Jego cienki, bzycząco-szumiący głos, do złudzenia przypominający głosik kilkuletniego dziecka, zdawał się rozlegać we wnętrzu głowy mężczyzny.
– Dlaczego to zrobiłeś?
– Bo nikt nie zasługuje na to, by umierać trzy razy. Nawet, jeśli tego nie pamięta.
Benjamin Coldfire wzdrygnął się na dźwięk tych słów, a jego ciało ogarnęła nagła fala chłodu.
– Więc ja… jednak… umarłem? – zapytał, z trudem wyduszając z siebie kolejne słowa.
– Tym razem jeszcze nie – wyjaśniło stworzonko, podlatując nieco bliżej wiszącego w powietrzu pocisku. – Ale powinieneś był umrzeć. Ta kula, to twoje przeznaczenie. Przyszłość, która czeka cię tak czy inaczej.
– Dlaczego w takim razie ją zatrzymałeś?
Stworek nie odpowiedział od razu. Uniósł głowę i popatrzył w niebo, po czym na dłuższą chwilę zamknął oczy.
– Bo, bez względu na moce, którymi dysponuję, jestem tylko Pokemonem i kierują mną emocje i uczucia bardzo podobne do tych, które wy, ludzie, doskonale znacie. Zrobiło mi się ciebie żal. Tak po prostu. Tym bardziej, że wiedziałem, że przez moją decyzję tym razem zginiesz na oczach syna.
Benjamin powiódł wzrokiem za spojrzeniem zielonego stworzonka, które patrzyło teraz wprost na wybiegającego zza kontenerów chłopaka.
– Jak to… syna? – zapytał z drżeniem w głosie.
– Ten chłopak, to twój syn. Wiedział, że dziś zginiesz. Mówił, że zrobi wszystko, żeby to powstrzymać. A ja zabrałem go ze sobą mimo że wiedziałem, że nie może mu się to udać.
– A… ale mój syn? Jeffrey?
Mężczyzna zrobił kilka kroków w kierunku znieruchomiałego nastolatka. Od początku wiedział, że coś mu w tym chłopaku nie pasuje, ale to przecież niemożliwe, żeby nie poznał własnego dziecka. Jeffrey wyglądał może nieco podobnie, ba, nawet bardzo podobnie, ale Benjamin Coldfire był absolutnie pewien, że nigdy w życiu aż tak by się nie pomylił.
– To nie Jeffrey. To Ben – zabzyczało stworzonko swoim cienkim głosikiem.
– Ben? Ale… Ben? To niemożliwe. Ben jest jeszcze malutki. Zresztą, widziałem go zaledwie kilka dni temu. Nie, to nie może być Ben.
– To Ben, którego przyprowadziłem tu z przyszłości. A właściwie z teraźniejszości. Za dużo by tłumaczyć… W każdym razie nie chciałem, żeby musiał na to wszystko patrzeć. Sam nie wiem, dlaczego zgodziłem się go zabrać.
Po tych słowach zapadła między nimi długa chwila ciszy, podczas której Benjamin wpatrywał się w twarz chłopaka jak zahipnotyzowany.
– Co teraz? – zapytał niespodziewanie, przerywając obustronne milczenie. – Rozumiem, że teraz jest ten moment, kiedy powinienem zginąć? Przecież nie możemy tak stać w nieskończoność, prawda? – powiedział, choć w głębi duszy pragnął, by ta chwila ciągnęła się i ciągnęła, by nie kończyła się tak szybko. Wiedział jednak, że prędzej czy później coś stać się musi. Nie wiedział tylko co.
– Mówiłem ci, że nikt nie zasługuje na trzykrotną śmierć – powiedziało smutno stworzonko. – Dlatego dam ci wybór. Możesz wrócić na miejsce i dopełnić swojego przeznaczenia. Ale możesz też uniknąć kuli. Wystarczy, że zejdziesz jej z drogi, a ja ponownie uwolnię bieg czasu.
– A gdzie haczyk? – zapytał podejrzliwie mężczyzna. Nie rozumiał, jak ktokolwiek mógłby dobrowolnie wybrać śmierć, skoro ma możliwość żyć dalej. – Czego chcesz w zamian?
– Nie chcę od ciebie niczego. Niczego, oprócz tego, byś poznał konsekwencje swojej decyzji. Bo rozumiesz chyba, że nie można zmieniać przeszłości bez żadnych konsekwencji, prawda? Chciałbym ci to po prostu pokazać.
Benjamin Coldfire znów zamilkł na dłuższą chwilę, nieprzytomnie wpatrując się w niezmiennie nieruchomą twarz syna.
– Pokaż mi – powiedział w końcu, skinąwszy lekko głową.
Bzyczące stworzonko podleciało bliżej, delikatnie kładąc jedną łapkę na czole mężczyzny. Benjamin poczuł lekki powiew chłodnego wiatru, rozchodzący się gdzieś jakby wewnątrz jego ciała, od czoła aż do wszystkich kończyn. Obraz dookoła zamazał się na ułamek sekundy w jednej, wszechobecnej plamie wszystkich możliwych odcieni zieleni. Wreszcie z tej zieleni wyłoniło się coś niewyraźnego, ale nabierającego ostrości z każdą kolejną chwilą. Benjamin Coldfire zobaczył samego siebie. Zobaczył, jak unika kuli Giovanniego, jak podwładni gangstera uciekają, a sam Giovanni zostaje schwytany i aresztowany. Później zobaczył jeszcze, jak przełożeni wręczają mu awans, jak wyjeżdża z chłopakami na ryby. Im dłużej patrzył, tym wszystko działo się jakby szybciej. Jakby ktoś przyspieszał oglądany przez niego film. A mimo to nadal widział wszystko wyraźnie. Zobaczył Bena, który idąc w ślady ojca wstępuje do szkoły policyjnej. Widział, jak kończy ją z wyróżnieniem, niemal czuł rosnącą w nim dumę, jakby to wszystko działo się już teraz, naprawdę. Czuł radość, coraz większą radość, ogarniającą go bez reszty. Był taki szczęśliwy, tak nieopisanie szczęśliwy, tak bardzo… Nagle wszystko dookoła ogarnął mrok, jakby słońce zaszło i w jednej sekundzie zapadła ciemna noc, a miejsce radości zajął niewyobrażalny smutek. Czuł się, jakby jego serce rozdarto na milion kawałków, a duszę spalono żywym ogniem. Początkowo nie rozumiał dlaczego, aż wreszcie to zobaczył. Jego syn, Ben, leżał na ziemi i wykrwawiał się na śmierć, postrzelony podczas swojej pierwszej policyjnej akcji.
Nie zdążył nawet odżałować straty, nie zdążył zapłakać nad ukochanym synem, kiedy wszystko dookoła znów rozpłynęło się i utonęło w zieleni, jakby ktoś niespodziewanie zmienił kanał w starym, szwankującym telewizorze. Kiedy odzyskał ostrość widzenia, ponownie zobaczył siebie, stojącego naprzeciw Giovanniego, który celował do niego z pistoletu. Usłyszał tłumiony wystrzał, poczuł tępy ból. Umarł. Wtedy świat ponownie przyspieszył. Oglądał swój pogrzeb, opłakującą go rodzinę, Bena, który dorasta i podróżuje po świecie. Wreszcie zobaczył coś, co ponownie napełniło jego serce spokojem. Ujrzał swojego dorosłego syna i młodą, długowłosą kobietę, a pomiędzy nimi, trzymającą ich za ręce, malutką dziewczynkę z dwoma błękitnymi kiteczkami związanymi na zmierzwionych włoskach. Mała szła, podskakując radośnie i co kilka chwil uwieszając się na dłoniach rodziców, by choć przez chwile swobodnie pomachać w powietrzu drobnymi stópkami. Wszyscy troje wyglądali na szczęśliwych. On sam też poczuł się szczęśliwy i trwał w tym szczęściu przez następnych kilka sekund, aż obraz przed jego oczami zamazał się już na dobre.
Stworek cofnął łapkę, odrywając ją od czoła Benjamina, który zamrugał kilkakrotnie oczami, wracając do realnego, ale ciągle zamrożonego w czasie świata. Wyglądał na zszokowanego. Jego serce waliło szybko, o wiele szybciej, niż powinno.
– Więc jeśli… jeśli ja teraz przeżyję, to Ben… – urwał, czując, jak kolejne słowa więzną mu w gardle. – Ta kula, która jest przeznaczona dla mnie, dosięgnie jego?
Latające stworzonko powoli pokiwało zielonym łebkiem.
– Ze śmiercią można próbować negocjować, można starać się odsunąć ją w czasie, ale nie można jej oszukać. Ona i tak w końcu przyjdzie i zabierze co swoje.
Benjamin Coldfire raz jeszcze popatrzył na twarz syna, wzdychając głęboko. Nie chciał, żeby Ben patrzył na to, co się za chwilę wydarzy, ale mimo wszystko cieszył się, że nie jest teraz sam.
– Dziękuję – powiedział cicho, robiąc kilka powolnych kroków i zatrzymując się w tym samym miejscu, w którym stał, kiedy świat dookoła zastygł w bezruchu. – Dziękuję, że pokazałeś mi to wszystko.
Później zamilkł, zamknął oczy i skinął głową.
Celebi zrozumiał, że Benjamin dokonał już wyboru. Reszta należała już do niego. Uniósł wysoko obie łapki i zapiszczał głosem tak donośnym, jakiego nikt nigdy nie spodziewałby się po takim maleństwie. Zapiszczał i zniknął, a czas momentalnie ruszył z miejsca.
Ben wypadł za kontenerów, niemal potykając się na popękanym betonie.
– Co to za smarkacz? – warknął Doleway, wyraźnie niezadowolony z jego niespodziewanego pojawienia się. – To ty? Wiedziałem, że z dzieciakami same kłopoty.
– Pozbądźcie się go. A trupa przeszukać i wyrzucić za miastem – nakazał Giovanni beznamiętnym głosem, po czym najzwyczajniej w świecie odwrócił się i poszedł w swoją stronę, tak obojętnie, jakby wcale nie strzelał przed chwilą do człowieka, a co najwyżej wyrzucił do kosza papierek po gumie do żucia.
Ben już klęczał przy ojcu, który leżał nieruchomo na ziemi, kiedy dwójka bandziorów ruszyła w jego stronę. Ledwie jednak zdążyli zrobić kilka pierwszych kroków, rozległo się wycie policyjnych syren i warkot silników.
– Cholera, gliny – mruknął pod nosem jeden z nich. – Co robimy?
– Wynosimy się stąd. Nikt nie może mnie tu zobaczyć, tym bardziej policja.
– A co z dzieciakiem?
– Nie rozpozna nas. Patrz na niego, jest w szoku. Zresztą, kto uwierzy takiemu smarkaczowi? Moje słowo przeciwko jemu. Spadamy.
Jak zapowiedzieli, tak też zrobili. Ale w jednej kwestii mieli rację. Ben nie zwrócił na ich zniknięcie najmniejszej uwagi. Jedynym, na co patrzył, była krwawiąca jak szalona rana nad lewą piersią jego ojca.
– Tato!… Tato, nie! – wyjąkał, ledwie składając słowa. Przerażenie i panika ogarniały go bez reszty. – Jak mogłem na to pozwolić?! Przecież wiedziałem… wiedziałem…
Benjamin Coldfire z ogromnym trudem uchylił powieki i popatrzył swojemu synowi prosto w oczy.
– Ben? Nic nie… nie mogłeś zrobić – wystękał, walcząc o każdy kolejny wdech. Zakaszlał słabo, a z jego ust popłynęła stróżka krwi. Najpierw jedna, a zaraz potem kolejna. – Tak… tak musiało być, wiesz o tym.
– Nie. Nie, tato! Przecież po coś tu jestem, przecież Celebi nie mógł przenieść mnie tutaj na marne.
– Jesteś tu, żebym… żebym mógł ci powiedzieć jak bardzo cię kocham… jeszcze ten jeden raz. I naprawdę jestem mu za to… bardzo wdzięczny – wystękał mężczyzna, po czym uśmiechnął się lekko, spokojnie. Zaraz potem zamknął oczy, a jego głowa opadła bezwładnie na bok.
Ben złapał go za ubranie, zaciskając pięści na przesiąkniętym krwią materiale.
– Tato! Tato, nie możesz! Nie rób mi tego! Nie znowu! – zaryczał, wybuchając panicznym płaczem.
Nie zważając na nic, przycisnął twarz do zakrwawionego torsu ojca, wtulając się w niego bezradnie. Obok rozległ się cichuteńki pisk Jigglypuffa i bzyczący głos Celebiego.
– Musimy wracać.
Ben podniósł głowę. Ledwie mógł cokolwiek zobaczyć przez rzęsy posklejane mieszanką łez i krwi. Zauważył jednak zbliżające się samochody policyjne. Wiedział, że lepiej, żeby go tu nie było, kiedy nadejdą funkcjonariusze. Celebi miał rację. Jakkolwiek bardzo nie chciał zostawiać swojego ojca, on nie należał przecież do tego czasu. Musiał wracać.
– Ja też cię kocham, tato – wyszeptał.
Przetarł oczy rękawem, rozmazując czerwone plamy krwi po całej twarzy. Poczuł na plecach chłodny dotyk Celebiego, a na prawej łydce uścisk łapek Jigglypuffa. Powiew rześkiego wiatru wypełnił go od wewnątrz, a wszystko wokół pożarła rozmazana plama duszącej zieleni.
Kiedy ponownie otworzył oczy, znów siedział na ławce przy zadbanej alejce Snowdrop Town. Czując równy chodnik pod stopami i słysząc dochodzące zewsząd sielankowe odgłosy jesiennego popołudnia był pewien, że Celebi zrobił swoje. Wrócił.
Rozbity i pusty w środku popatrzył na swoje dłonie. Ciągle drżały, ale znów były czyste. Ani śladu krwi. Najwidoczniej wszystko, co należało do tamtych czasów, zostało w tamtych czasach.
Prawie wszystko.
Ben odwrócił się powoli, czując, jak coś ciągnie go za rękaw. To Jigglypuff. Stał na ławce obok niego i usilnie próbował zwrócić na siebie uwagę. Ben nie zapytał o nic, po prostu na niego popatrzył. Stworek pisnął wymownie i energicznie zamachał czymś, co trzymał w łapce. Przedmiot był czarny, podłużny i wyglądem przypominał stary model przenośnego odtwarzacza muzyki.
– Co to? Dyktafon? – zapytał zdziwiony.
Były to pierwsze słowa, które zdołały przejść mu przez gardło, jednak głos ciągle mu się łamał.
Wziął urządzenie i nadusił przycisk odtwarzania. Oczy znów napełniły mu się łzami, gdy usłyszał naprzemienne głosy Giovanniego, Doleway’a i swojego ojca.
– Dziękuję ci, Jigglypuff.
Ben zamilkł, a wraz z nim całe Snowdrop zdawało się przycichnąć na chwilę, jakby chciało tą symboliczną minutą ciszy, o której nikt z mieszkańców nawet nie wiedział, wynagrodzić mu wszystkie krzywdy z przeszłości.
– Może tata miał rację? Może faktycznie nie mogłem wtedy nic poradzić? Ale teraz… Trzeba to komuś pokazać. Przynajmniej tyle możemy dla niego zrobić. Chodźmy.
Kurcze, ostra akcja. Czemu uśmierciłaś czfarty raz ojca Bena? Weóć, czemu czfarty? Przecież umarł dwa razy
OdpowiedzUsuńBędąc dokładnym, to trzy ;) Raz w przeszłości, drugi raz kiedy matka Bena cofnęła się w czasie, no a trzeci kiedy samego Bena cofnęło. No cóż, ma facet pecha...
UsuńCoś mi się zdaje, że kilka ładnych lat temu, jeszcze ma onecie, obiecałam komuś rozwinąć wątek Bena i jego ojca. Wygląda na to, że czasami potrzeba dekady, żeby spełnić niektóre obietnice 😅
Ej, to ona cofała się żeby uratować Kurta, czy swojego męża? Bo ja już niczego nie rozumiem tutaj.
OdpowiedzUsuńHejo:)
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że mogę cię ponownie u siebie gościć :)
Będzie mi bardzo miło ☺️
https://digimonnie.blogspot.com/?m=1
No hej :)
UsuńTwojego nowego bloga odwiedziłam i przeczytałam już jakiś czas temu (choć o Digimonach wiem w sumie tylko tyle, że są 😅). Jeśli coś się tam jeszcze opublikuje, możliwe, że też zajrzę. Pozdrówki!