45. On borrowed time

Ben kopnął niewielki kamień leżący mu na drodze, wkładając w to całą złość i frustrację, która się w nim gotowała. Co z tego, że słońce przyjemnie prześwitywało przez listopadowe obłoki? Miał gdzieś, że chodnik, po którym deptał był idealnie równy i zadbany. Miał gdzieś, że dzieci machały do niego z drugiej strony ulicy, a mijający go ludzie z uśmiechami na twarzach życzyli mu dobrego dnia, chociaż w ogóle go nie znali. Choćby i Snowdrop Town wypróbowało na nim wszystkie swoje sztuczki, prężyło się i wysilało w swym niewinnym uroku sympatycznego miasteczka, on, Benjamin Coldfire, będzie go nienawidził całym sercem, aż do końca życia. 
Generał Smith i reszta nie wytłumaczyli mu wczoraj zbyt wiele. To znaczy ogólny zarys sytuacji udało mu się wyłapać, ale raz, że informacji było zbyt dużo jak na jeden raz, a dwa, że większość z nich była dość trudna do uwierzenia. Jedno, co wiedział na pewno, to że jego matka pomagała Smithowi i garstce liderów tego regionu w jakiejś tajnej misji, mającej na celu uratowanie mistrza Kurta, który rzekomo nie zmarł wcale z przyczyn naturalnych, a został porwany przez Team Rocket i przez nich wykończony. Ben sceptycznie podchodził do rewelacji, jakoby jego mama miała zostać podróżniczką w czasie. Chociaż po wczorajszej rozmowie z lekarką wiadomość ta nie zdziwiła go aż tak bardzo, jak by się tego spodziewał. Kwestię istnienia Celebiego, mitycznego Pokemona zdolnego do przenoszenia ludzi w przeszłość, zupełnie przemilczał. 
Ogólnie wierzył tym ludziom, bo nie miał w sumie żadnych podstaw, żeby im nie wierzyć. Ta cała sprawa była na tyle śmierdząca i pogmatwana, że równie dobrze mogło chodzić o podróże w czasie, jak o interwencję kosmitów, albo inne nadprzyrodzone tałatajstwo. Nie rozumiał tylko jednego – dlaczego jego matka zgodziła się wziąć w tym wszystkim udział. Nie przekonywało go ani bzdurne gadanie o policyjnym powołaniu, ani chęć bezinteresownego czynienia dobra. O nie. Jego mama była raczej służbistką i lubiła, kiedy wszystko odbywa się zgodnie z prawem, procedurami i kiedy, jak to mówią, wszystko zgadza się w papierach. Żeby wywinąć taki numer – wziąć urlop w pracy i po cywilu angażować się w jakieś półlegalne, szemrane śledztwa – musiała mieć osobiste powody. I to całkiem konkretne osobiste powody. 
Ben zatrzymał się podświadomie i usiadł na najbliższej ławce. Prychnął przez nos, próbując pozbyć się słodkiego zapachu kwitnących na pobliskiej rabatce przebiśniegów. Zdradliwe cholerstwo – pomyślał – pachnie to to ładnie, ładnie wygląda, a trujące jak jasny gwint… Prychnął po raz drugi, zastanawiając się, jakim cudem właśnie teraz przypomniała mu się taka pierdoła z lekcji przyrody. Bezmyślnie rozejrzał się po okolicy. Spojrzał raz, spojrzał drugi raz i zamarł. To tu! To właśnie to przeklęte miejsce! Co prawda Snowdrop Town zmieniło się nieco na przestrzeni dekady, wyładniało, rozbudowało, ale co do tej jednej rzeczy nigdy by się nie pomylił. 
Pamiętał jak dziś, i chyba do końca życia nie zapomni, jak matka usilnie zmieniała mu kanał, kiedy w wiadomościach po raz kolejny pokazywano okoliczności śmierci taty. W końcu, doprowadzona do ostateczności, wyniosła telewizor na śmietnik i nie kupiła nowego aż do czasu, kiedy Ben opuścił dom, wyruszając w swoją pierwszą podróż. On jednak zdążył się dobrze przyjrzeć temu miejscu. Przyjrzeć się i zapamiętać, a potem odtwarzać je w nocnych koszmarach przez wiele, wiele tygodni. Aż wreszcie przebolał, odżałował, ale nigdy nie zapomniał. To właśnie tutaj zabito jego ojca. 
Raz jeszcze rozejrzał się dookoła, tym razem nieco dokładniej, z bolesnym zadziwieniem stwierdzając, jak bardzo miejsce to przeszło do porządku dziennego nad jego rodzinną tragedią. Zadbany chodnik, po którym dziś chodził, był kiedyś popękaną, asfaltową płytą. Do teraz miał przed oczami obmalowane białą farbą kontury leżącego mężczyzny w miejscu, gdzie znaleziono ciało jego ojca. Tam, gdzie wtedy rozciągnięto policyjną taśmę, by oddzielić miejsce zbrodni od zbierających się gapiów, rosła teraz alejka młodych drzewek, a gdzie straszyły wyglądem rozwalające się baraki i stare, blaszane garaże, dziś cieszył oczy nowiuteńki pawilon z urokliwą kawiarenką, kwiaciarnią i dwoma butikami znanych sieciówek. 
Ben poczuł, jakby nagle opuściła go cała energia. Jakby jego chęć do życia wyparowała, niczym woda na pustyni. Nie miał siły tu siedzieć, ale nie miał jej też, by wstać i zwyczajnie sobie pójść. Przez długą, bardzo długą chwilę czuł w sobie kompletną pustkę. Nie wiedział, co ze sobą zrobić, ale nie miał nawet motywacji, by zacząć się nad tym zastanawiać. To miejsce źle na niego wpływało. Budziło najgorsze wspomnienia. Robiło z niego totalne, mentalne zombi. 
Kto wie, czy nie siedziałby tak aż do wieczora, do czasu, aż Smith, Pryce, albo ktokolwiek inny przyszedłby go szukać, gdyby delikatny podmuch chłodnego powietrza nie zwrócił jego uwagi. Był to podmuch dziwny, grający szelestem świeżych liści i zapachem gęstego lasu, nie pasujący ani do dzisiejszej bezwietrznej pogody, ani do otoczenia małego miasteczka. Podmuch, który nagle zatrzymał się tuż obok jego ramienia, jakby coś niewidzialnego przysiadło przy nim na ławce. Nie mógł się powstrzymać od spojrzenia w tamtą stronę. Ledwie spojrzał, ze zdziwieniem stwierdził, że owo coś nie było wcale niewidzialne. Miało za to postać zielonego stworzonka z dużymi oczami i parą cienkich czułek na głowie, które delikatnie poruszało owadzimi skrzydełkami, przyglądając mu się bacznie. 
Ben nie znał gatunku Pokemona, który właśnie się do niego dosiadł. Musiał to być jakiś rodzimy z Johto, bo ani w Kanto, ani w Sinnoh nie spotkał niczego podobnego. Żałował nawet trochę, że nie wymienił ostatnio baterii w swoim starym Pokedexie. Prawdę mówiąc korzystał z niego tak rzadko, że urządzenie leżało gdzieś na dnie jego plecaka, nie ruszane od paru ładnych miesięcy. Gdyby Nathaly była tu z nim, na pewno użyczyłaby mu swoich baterii, pomyślał. Ona zawsze miała przy sobie zapasowe i jeszcze zapasowe do zapasowych. A czasem nawet i trzeci komplet, tak na czarną godzinę.
– Wybacz, mały. Nie mam teraz nastroju do zabawy. 
 Ben machnął lekko ręką, licząc, że jego owadzi towarzysz przestraszy się i po prostu ucieknie. W końcu, co go obchodziło jaki to gatunek? Miał teraz dużo większe problemy na głowie, niż jakiś dziki Pokemon pałętający się po ulicach Snowdrop Town. Stworek jednak nie zamierzał odlecieć. Zamiast tego przysunął się jeszcze bliżej i dalej wpatrywał się w niego uparcie. 
– Co jest? – warknął Ben. Zachowanie Pokemona zaczynało go już irytować. Musiał pomyśleć, a para wlepionych w niego owadzich oczu nie dawała mu się skupić. – Chcesz czegoś ode mnie? Bo jeśli nie, to… 
Chłopak urwał nagle, bo oto zielone stworzonko wyciągnęło ku niemu łapkę, w której trzymało płaską, srebrną blaszkę. W pierwszej chwili Ben zawahał się, ale zaraz potem sięgnął po przedmiot i od razu zauważył wybite u dołu numery. 
– Zaraz, czy to… Służbowa odznaka mojej mamy! Skąd to masz?! – Zastanowił się przez chwilę, zanim silna fala olśnienia uderzyła o brzegi jego świadomości. – Nie… Tylko mi nie mów, że ty jesteś… Celebi? 
Stworek skinął łebkiem, potwierdzając jego domysły. 
– No i dobra, może i jesteś. Może i ten cały Morty mówił prawdę. Co mnie to teraz obchodzi? Moja mama o mało co nie zginęła, bo zachciało się wam wycieczek w czasie. Dalej nie wiadomo, czy właściwie uda jej się z tego wyjść, czy nie. A ja nawet nie wiem dlaczego ryzykowała życie, po co jej to wszystko było. 
Celebi zabzyczał cicho i spojrzał na chłopaka ze strapioną miną. 
– Przykro ci? Wiesz, gdzie sobie teraz możesz tę twoją przykrość wsadzić? – wybuchnął Ben, zrywając się z miejsca i zaciskając pięści. – A gdybym tak cię złapał? Co z tego, że jesteś jakiś tam mityczny, że masz super moce, co? W końcu jesteś Pokemonem, jak każdy inny. Gdybym tak pokonał cię teraz w walce i złapał, a potem kazał ci przenieść mnie tam, gdzie przeniosłeś mamę. Pokazać mi to, co ona widziała. Jak ci się to podoba, co? 
Celebi ani drgnął, kiedy wzburzony chłopak wyjął jeden ze swoich Balli i wypuścił z niego Jigglypuffa. Różowy stworek zamrugał wielkimi oczami, rozglądając się dookoła. Ben nabrał powietrza, żeby wydać mu polecenie do ataku, ale zanim zdołał to zrobić, na ławce nie było już Celebiego. Ba, nie było nawet ławki, ani zadbanego chodnika, ani nowoczesnego pawilonu z butikami. Wszystko, co do tej pory widział wokół siebie, zniknęło w jednej, wirującej plamie jasnozielonego światła. Zdążył poczuć tylko delikatny zapach świeżych liści i mchu, a potem ciepło ciałka Jigglypuffa, który ze strachu wskoczył mu w ramiona. Zdążył usłyszeć czyjś cienki, słaby głos, jakby głosik kilkuletniego dziecka, mówiący do niego z oddali: 
– Uważaj o co prosisz. Zawsze uważaj o co prosisz… 
Chwilę później siedział już na popękanym asfalcie za rozwalającym się kontenerem na śmieci, podpierając się z tyłu ramionami. Jigglypuff stał na jego brzuchu, blady na mordce i kompletnie zdezorientowany. 
– Mój łeb – jęknął chłopak, kładąc sobie dłoń na czole. – Też tak ci się kręci w głowie. Rany, Jigglypuff, naprawdę kiepsko wyglądasz. Chyba lepiej będzie, jeśli odpoczniesz sobie w Pokeballu. 
Ben sięgnął po czerwono-białą kulę, skierował ją na swojego Pokemona i… nic. Po czerwonym promieniu, którego oboje z Jigglypuffem się spodziewali, nie było ani śladu. 
– Powrót! No, dalej! – denerwował się Ben, próbując przywołać stworka po raz kolejny i kolejny. Zupełnie zbity z tropu, sięgnął po kule Vileplume’a i Umbreone’a, ale one również odmówiły mu posłuszeństwa. – Co jest? Dlaczego moje Pokeballe nie działają? Co ten mały z nami zrobił? 
Jigglypuff rozłożył bezradnie łapki. W tej samej chwili zza kontenera na śmieci dobiegł ich dźwięk silnika, skrzypienie otwierających się drzwi i podekscytowane głosy grupki ludzi. Ben wychylił się, ostrożnie wyglądając z ukrycia. Kilka metrów od ich kryjówki rzeczywiście stał autobus, opisany na jednym z boków jako oficjalna jednostka transportowa korpusu kadetów regionu Johto. Z autobusu wysiadało właśnie kilkoro ostatnich pasażerów, dołączając do tych, którzy już wcześniej zdążyli wysiąść i rozsiąść się na krzywym krawężniku przy drodze. Na brudnej ścianie jednego ze stojących w pobliżu budynków wisiał rozdarty plakat reklamujący zawody Ligii Pokemon. Ben przyjrzał mu się pobieżnie, po czym zamarł, skupiając wzrok na zapisanej w górnym narożniku dacie. 
– Rany Julek – mruknął przeciągle, w ostatniej chwili powstrzymując się przed pełnym zdziwienia gwizdnięciem. – Ten skurczybyk naprawdę to zrobił. Cofnął nas w czasie o prawie dziesięć lat. 
Jigglypuff popatrzył przestraszony na swojego trenera, a jego duże oczy stały się jeszcze większe niż zwykle. 
– Myślisz, że to jest to samo miejsce… znaczy się, ten sam czas, do którego trafiła moja mama? 
– Jiggly?… – pisnął stworek roztrzęsionym głosikiem. 
– Ciii, ktoś tu idzie – uciszył go Ben. 
Rzeczywiście, z prawej strony kontenera zbliżał się do nich młody funkcjonariusz policji, prowadzony przez wyjątkowo nadpobudliwego Growlithe’a, którego trzymał na smyczy. 
– Co jest, Growlithe? Dokąd mnie ciągniesz? Co tam słyszałeś? 
Szczeniak warczał, poszczekiwał i z całej siły ciągnął smycz, wyrywając się w stronę kryjówki Bena i Jigglypuffa. Chłopak pomyślał, że kiepsko by to wyglądało, gdyby policja znalazła go ukrytego za śmietnikiem, jak jakiegoś nieletniego szpiega. I tak najpewniej skończyłby w wariatkowie, jeśli ktokolwiek dowiedziałby się o tym, że trafił tu z przyszłości. Albo raczej z teraźniejszości. Zresztą, czort jeden wie, jak działają te całe podróże w czasie. Poza tym i tak nie miał teraz kiedy się nad tym zastanawiać. Stwierdził, że jedynym rozsądnym wyjściem będzie zachowywać się, jak gdyby nigdy nic i pod żadnym pozorem nie przyznawać się do tego, kim tak naprawdę jest. 
– Zwiewamy – rzucił szybko do Jigglypuffa. 
Różowy stworek podskoczył czym prędzej i wspiął się na jego ramię, by ostatecznie usadowić się w kapturze swojego trenera, a Ben wyprysnął zza kontenera i przemknął niepostrzeżenie za autobusem, wychodząc zza niego od drugiej jego strony. Postanowił, że spróbuje wmieszać się w tłum. Nie było to jednak takie łatwe, bo choć podekscytowana, szczebiocząca bez przerwy między sobą młodzież była w podobnym do niego wieku, to ich wygląd diametralnie różnił się od wyglądu Bena. Wszyscy ubrani byli w mundury, choć niemal każdy z nich w inny. Niektórzy mieli na piersi albo na ramieniu naszywki z nazwą i godłem szkoły, którą reprezentowali. Ben rozpoznał, na przykład, u trójki nastolatków charakterystyczny, trójkątny symbol kantowskiej Akademii Policyjnej w Lawaround, do której uczęszczał między innymi jego brat. Innych szkół nie kojarzył, ale był pewien, że wszystkie one były szkołami dla przyszłych oficerów policji. 
– No ładnie. Aleśmy się wkopali… – szepnął do Jigglypuffa przez ramię. 
Na domiar złego, jakby kłopotów było jeszcze za mało, młodzi kadeci zaczęli się nim interesować. Chyba zorientowali się, że coś tu mocno nie pasuje. 
– Ej, a ty tu skąd? – zapytał nieprzyjemnym głosem jeden z chłopaków. Był wyższy od wszystkich pozostałych i chudy jak szczypiorek, a na jego głowie sterczała zabawna, zgniłozielona czapka, która była oczywiście częścią jego munduru, ale przy okazji sprawiała, że chłopak wydawał się jeszcze wyższy. 
– Właśnie, nie było cię z nami w autobusie – dodał ktoś inny, tym razem dziewczyna, która wyglądałaby niczym miniaturowa wersja klasycznej oficer Jenny, gdyby nie jaskrawoczerwony kolor włosów i wysyp ciemnych piegów na policzkach. 
Do pytań i oskarżeń zdążyło dołączyć jeszcze parę innych głosów, zanim Ben zebrał się w sobie i zdołał wymyślić w miarę logiczną, a przynajmniej trzymającą się jako tako kupy odpowiedź. 
– Nie było mnie w autobusie bo jestem tutejszy – odparł, starając się brzmieć przekonująco. – Miałem blisko, więc postanowiłem dotrzeć na własną rękę. 
– Doprawdy? – mruknął jeszcze jeden chłopak. Jego wyraz twarzy był tak złowrogi i paskudny, a wzrok tak świdrujący, że Ben już teraz był przekonany, że typek będzie w przyszłości idealnym wręcz śledczym. 
Na szczęście z niezręcznej sytuacji wybawił go surowy krzyk jakiegoś mężczyzny. 
– Kadeci, w szeregu zbiórka! Baczność! Nie guzdrać się, wy nieopierzone Spearowy! 
Mundurowy, który stał przed rozgadaną grupką młodzieży, zdecydowanie nie wyglądał na takiego, któremu warto się sprzeciwiać. Nie dziwiło więc, że wszyscy, łącznie z Benem, ustawili się w równiuteńkim rzędzie wzdłuż krawężnika i napięli mięśnie stając na baczność, w oczekiwaniu na dalsze rozkazy. 
– A teraz słuchać mnie uważnie, bo nie będę się powtarzać. Spędzicie w naszej jednostce pięć dni, podczas których zapoznacie się z jej pracą i funkcjonowaniem. Każde z was zostanie przydzielone pod opiekę jednemu, doświadczonemu funkcjonariuszowi, który wprowadzi was w tajniki pracy policji. Pięciodniowy okres praktyk zakończy się egzaminem teoretycznym oraz praktycznym, przygotowanym osobiście przeze mnie, więc radzę wytężyć te swoje małe móżdżki, bo już teraz uprzedzam, że łatwo nie będzie. A jeśli komukolwiek z was w głowie jakieś durne wygłupy, to od razu uprzedzam, że wystarczy jeden, najmniejszy przejaw niesubordynacji i delikwent natychmiast wraca do siebie z brakiem zaliczenia praktyk. Czy to jest jasne? 
– Tak jest! – ryknęła jednym głosem podekscytowana grupka kadetów. 
– Odczytam teraz wasze przydziały. 
– Co tam, komendancie, świeże mięso? 
Już na sam dźwięk głosu nowo przybyłego mężczyzny, Ben poczuł, jak zalewa go fala przerażającego chłodu. A kiedy skupił na nim wzrok, paraliż ogarnął całe jego ciało. Zupełnie, jakby zobaczył zjawę. Bo w istocie, to właśnie zobaczył! Jego ojciec, którego pochował tak dawno temu, stał teraz przed nim, cały i zdrowy, i tak niezaprzeczalnie żywy. Wyglądał dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy Ben widział go po raz ostatni. 
To było dla niego zbyt wiele, zdecydowanie zbyt wiele. W jednej chwili poczuł, jak ogarnia go słabość, a ziemia zaczyna uciekać mu spod nóg. Ogarnął się dopiero, kiedy ktoś mocno przytrzymał jego ramię, ratując go tym samym przed upadkiem. 
– E, tubylec, wszystko z tobą w porządku? 
To był ten sam wysoki chłopak w śmiesznej czapeczce, z którym wcześniej rozmawiał. Tym razem jednak wydawał się nieco mniej wścibski, a nawet trochę zaniepokojony. Ben szybko zdał sobie sprawę, że musiał nieźle pobladnąć. Podziękował chłopakowi i ruchem dłoni zapewnił go, że już wszystko okej, po czym z całej siły skupił się na tym, by znów nie odlecieć. 
Było to trudne. Tak koszmarnie trudne. Emocje buzowały w nim niczym wulkan. Czuł pulsującą w tętnicach krew, a bijące szaleńczo serce stukało mu o bębenki w uszach, niemal zagłuszając wszystko inne dookoła. Wahał się między dwoma rzeczami – podbiec do ojca, rzucić mu się w ramiona i z płaczem opowiedzieć całą prawdę, bez względu na konsekwencje, albo uciekać gdzie pieprz rośnie, znaleźć Celebiego i zmusić, żeby przeniósł go z powrotem do teraźniejszości. 
Ostatecznie Ben nie znalazł w sobie dość siły na zrobienie żadnej z tych rzeczy. A dwaj mężczyźni rozmawiali między sobą, jak gdyby nigdy nic, zupełnie nieświadomi tego, że mają najprawdziwszego podróżnika w czasie dosłownie na wyciągnięcie ręki. 
– Praktykanci – westchnął ciężko komendant. – Nasza jednostka zapisała się do interregionalnego programu praktyk i teraz co roku musimy się męczyć z dzieciarnią. 
– I po co wam to było? – zaśmiał się krótko ojciec Bena. 
– Wiesz jak to jest z dotacjami z centrali. A Akademia obiecała spore dofinansowanie, jeśli zgodzimy się przystąpić do tego projektu. I powiem ci, że nawet się nam to opłaciło. Ale to, co przysłali w tym roku, to już naprawdę tragedia… Pierwszoroczniaki. Najmłodsza grupa. Niektórzy nie są jeszcze nawet pełnoletni. Co ja mam z nimi robić, babki z piasku budować, czy strzelać z pistoletów na wodę? 
– Oj tam, nie przesadzaj. W końcu to przyszli policjanci. Od kogoś przecież muszą nauczyć się roboty. 
– Taki jesteś cwany? – odparł komendant z nieprzyjemnym grymasem na twarzy. – Kadeci, przedstawiam wam młodszego inspektora Benjamina Coldfire, który niedawno przyjechał z Kanto, żeby zasilić pracę naszej jednostki. Jedno z was zostanie przydzielone pod jego opiekę. No, dalej Benjamin, wybieraj śmiało. 
– No co ty, porąbało cię? – Młodszy inspektor Coldfire o mało nie zachłysnął się własną śliną, kiedy usłyszał słowa swojego rozmówcy. Przestąpił nerwowo z nogi na nogę, po czym odciągnął komendanta na bok. – Daj spokój, przecież wiesz, że nie jestem tu na wakacjach. Nie mam teraz czasu niańczyć dzieciaków. 
– Nie przesadzaj. W końcu sam masz synów, więc na pewno bez problemu to ogarniesz. Poza tym, no wiesz, od kogoś muszą nauczyć się roboty, no nie? Wybieraj, Benjamin. To polecenie służbowe! 
Benjamin Coldfire skrzywił się, mieląc pod nosem kilka nieprzyjemnych słów. W końcu mruknął tylko: 
– Jeszcze cię za to dojadę. A zemsta będzie dotkliwa. 
Komendant uśmiechnął się paskudnie, widać inaczej nie umiał, po czym założył ręce, czekając na decyzję swego towarzysza. 
– Niech będzie... ten. 
Ben pobladł po raz kolejny, kiedy zobaczył palec swojego ojca wymierzony dokładnie w jego twarz. Nie miał jednak nawet chwili, żeby na nowo przeanalizować sytuację, bo komendant nie zamierzał tracić już ani sekundy swego cennego czasu. 
– Doskonale. Kadecie, wy zostajecie tutaj. Pozostali w lewo zwrot, za mną, odmaszerować! 
Ben posłusznie usunął się z szeregu. Podczas gdy kadeci odchodzili mniej lub bardziej wyćwiczonym marszowym krokiem, on stał nieruchomo, oko w oko ze swoim ojcem i bił się z myślami. Co powinien teraz zrobić? Co powiedzieć? Co może, a czego nie może zdradzić? Największy wysiłek wkładał jednak w to, by powstrzymać się przed rzuceniem się na swojego tatę i wtuleniem się w niego, jak dawniej, kiedy był jeszcze małym chłopcem. Ben zawsze czuł, że brakowało mu ojca, ale tak naprawdę dopiero teraz przekonał się, jak bardzo. 
– W porządku? Na imię jakoś masz? 
– B… Bob – zająknął się Ben, w ostatniej chwili gryząc się w język i powstrzymując przed zdradzeniem swego prawdziwego imienia. 
– Bob. Fantastycznie. – Jego ojciec wywrócił oczami. – Prawdziwie męskie imię. Godne ogrodnika – dodał do siebie pod nosem. – I co ja mam niby z tobą robić, co? 
Ben milczał. Nieprzyjemna cisza między nimi zdawała się ciągnąć i ciągnąć w nieskończoność. Młodszy inspektor Coldfire najwidoczniej nie był w stanie jej już dłużej znieść, bo pokręcił nerwowo głową i warknął zrezygnowany: 
– No dobra, zacznijmy od tego, co w pracy policjanta najważniejsze. Chodź, zabieram cię na pączki. 
Położona kilka uliczek dalej cukiernia była średnio eleganckim miejscem. I, z której strony by nie patrzeć, średnio czystym. Wyblakłe na słońcu i styrane wiatrem, wielkie parasole, których para stała przed budynkiem, osłaniały nie mniej zniszczone, odrapane i miejscami popękane plastikowe stoły. Każde ze stojących przy niech krzeseł było z innej parafii – jedno drewniane, dwa metalowe, a kilka pozostałych zrobionych z plastiku, ale nawet te pochodziły z różnych kompletów. Na samych krzesłach i pod nimi aż roiło się od okruszków. W sumie, gdyby tak im się lepiej przyjrzeć, spokojnie można byłoby odgadnąć, co się tu serwuje. I to bez proszenia o menu. Jedyną rzeczą, która tak naprawdę przemawiała na korzyść lokalu, były same pączki. Duże, świeżutkie, pachnące, aż chciało się zatopić zęby w ich kuszących, drożdżowych ciałkach. 
Przez pierwsze pół godziny siedzieli w milczeniu. Ojciec Bena kończył już chyba siódmego pączka i właśnie oblizywał palce, kątem oka namierzając na tacy swoją ósmą ofiarę. Ben za to mielił i mielił wciąż ten sam kęs, nie mogąc zmusić się do jego przełknięcia. Tyle chciał powiedzieć, tyle zrobić, ale bał się, że zanim zdąży to przemyśleć, chlapnie coś, czego nie powinien. No bo jak niby miał porozmawiać ze swoim ojcem, wiedząc, że przecież tamten już wkrótce zginie? Ben nie był do końca pewien, do którego dokładnie momentu w czasie cofnął go Celebi, ale wiedział, że tragedia musiała wydarzyć się już wkrótce. Pamiętał, że jego ojciec stracił życie wczesnym latem, a pogoda i otoczenie wyraźnie wskazywało właśnie na tę porę roku. Wiedział też, że nigdy wcześniej jego tata nie był wzywany do Johto w celach służbowych. Nie było innej możliwości. Ten moment musiał nastąpić lada dzień… 
– Nie smakuje ci? – Głos ojca wyrwał go z głębokiego zamyślenia. 
Ben potrząsnął lekko głową i skupił wzrok na stoliku, tylko po to, żeby zobaczyć Jigglypuffa, który podgryza jego pączka, brudząc sobie lukrem cały pyszczek. 
– Wiesz, myślę, że powinieneś przestać się tak spinać. 
Chłopak popatrzył na ojca pytająco. 
– No co? Widzę, że się denerwujesz. Pewnie to twoje pierwsze praktyki, pierwszy raz poza Akademią. Ale, hej, przecież nikt was nie rzuci od razu na ulicę, żebyście ganiali bandziorów. Spokojnie, będziesz miał czas przywyknąć do tego wszystkiego, uwierz mi. 
Ben zagryzł zęby, a jego pięści mimowolnie zacisnęły się pod stolikiem. Ja może i będę miał czas na wszystko, ale ty… – pomyślał z bólem serca. 
– Wiesz dlaczego cię wybrałem? – zapytał niespodziewanie jego ojciec. 
Ben tylko pokręcił głową. 
– Bo strasznie przypominasz mi moją żonę – odparł mężczyzna, po czym, zdając sobie sprawę, jak niezręcznie mogło to zabrzmieć, szybko wyjaśnił: – To znaczy nie, żebym miał jakieś chore zamiłowanie do młodych chłopców, czy coś! Po prostu w twoim wyglądzie jest coś takiego… 
– Wiem, często to słyszę – odezwał się Ben, odchrząkując lekko, by przeczyścić gardło po długim milczeniu. – Pochodzę z policyjnej rodziny z długimi tradycjami i ludzie często mi powtarzają, że gdybym urodził się dziewczynką, byłbym uroczą oficer Jenny. 
– To wiele wyjaśnia – zaśmiał się inspektor Coldfire. – Też na początku strasznie mnie denerwowało, że te wszystkie jej kuzynki są do siebie takie strasznie podobne. Ale ona jest inna. W życiu bym jej z nikim nie pomylił… 
Mężczyzna zamyślił się na chwilę, zatrzymując nieodgadnione spojrzenie na twarzy Bena. 
– No, mniejsza o to – powiedział, gdy już wrócił do rzeczywistości. – Był też drugi powód. Ze wszystkich kadetów tylko ty miałeś jaja, żeby przyjść tutaj ubrany po cywilu i z różową kulką zamiast Growlithe’a. Przyznaję, ciekawy wybór partnera. Zdradzisz, co tobą kierowało? 
– Mam na koncie dość długi epizod z konkursami Pokemon – wyjaśnił szybko Ben, rękawem ocierając pyszczek Jigglypuffa, który wyraźnie nie radził sobie z klejącym lukrem. 
– Rozumiem. Osobiście nie mam nic przeciwko temu, ale komendant Doleway to człowiek dość trudny w obyciu i raczej tradycjonalista. Zresztą pewnie już zdążyłeś się zorientować, że czepia się o każdą pierdołę. Więc jutro lepiej przyjdź jednak w mundurze, tak dla własnego dobra, okej? 
Chłopak bezmyślnie skinął głową. Jutro? Nie myślał o jutrze. Wydawało mu się, że jutro jest oddalone o milion lat. Poza tym – czyje jutro? Jego? Jego ojca? Czas jeszcze nigdy nie był dla Bena tak względnym pojęciem, jak w tej chwili. Czuł, że ma w głowie coraz większy bałagan. 
– Nie za bardzo wiem, co mógłbym ci pokazać. – Mężczyzna bezradnie rozłożył ręce. – Wiem, że powinienem wprowadzić cię w policyjne obowiązki, ale większość mojej pracy na dziś, to nudna papierkowa robota. Może umówmy się tak, że na razie po prostu pokręcisz się po komendzie, obejrzysz sobie co i gdzie, a na jutro coś dla ciebie wymyślę. Może być? 
Ben znowu pokiwał głową. Na razie i tak nie miał lepszego pomysłu, niż po prostu odgrywać swoją rolę. Postanowił wziąć sprawę na przeczekanie i zobaczyć, jak się sytuacja potoczy. 
Jego ojciec odchrząknął, wytarł palce papierową serwetką, zostawił na tacy napiwek i wstał od stolika. W tej samej chwili coś zapiszczało w jego kieszeni. 
– Muszę odebrać – stwierdził, wyjmując telefon, duży i niezgrabny model, jeden z takich, jakie były w użyciu dekadę temu. – Poczekaj chwilę. Kiedy skończę rozmawiać, odstawię cię na komendę, w porządku? 
Ben nie odpowiedział. Wzrokiem odprowadził ojca, który oddalił się za budynek cukierni. Odczekał kilka sekund, po czym sam również wstał i ostrożnie przysunął się do ściany, próbując podejść jak najbliżej. Uważając, by nie zostać spostrzeżonym, przykucnął za stertą pustych kartonów, które leżały w szczycie budynku. Nastawił uszu, starając się wyłapać z rozmowy ojca jak najwięcej. 
– Tak, szefie. Tak, wszystko gotowe. Jestem z nimi ustawiony na dzisiejszy wieczór. Jeśli Pokeballe faktycznie okażą się znakowane, wreszcie będziemy mieć konkretny dowód. Giovanni liczy na duży zysk, więc obiecał, że stawi się osobiście. Nie, tu w jednostce raczej nic nie podejrzewają. Nawet Doleway. Zorientowałbym się, gdyby coś wiedział o naszej akcji. Myślę, że można mu ufać, ale i tak wolę utrzymać wszystko w tajemnicy, tak dla spokojnego sumienia. Na razie wszystko idzie zgodnie z planem, tylko… właśnie mają tu jakieś praktyki, czy coś. Doleway wcisnął mi dzieciaka z Akademii do pilnowania. Nie, nie mogłem odmówić, to byłoby za bardzo podejrzane. Spokojnie, szefie, poradzę sobie. Spławiłem chłopaka do jutra, a jutro i tak będę już w domu. Tak, oczywiście. Odezwę się, kiedy tylko będzie po wszystkim. Rozumiem, ale nie mogę sobie pozwolić na wsparcie. Muszę być sam, inaczej nie będę dla Giovanniego wiarygodny. Oczywiście, jesteśmy w kontakcie. 
Ben cofnął się z powrotem za ścianę, a potem, na miękkich nogach, wrócił do stolika, zanim jeszcze jego ojciec zdążył wynurzyć się zza budynku cukierni. To co usłyszał kompletnie rozłożyło go na łopatki. Tajna akcja dziś wieczorem? Jutro będę już w domu? Chłopak z przerażeniem stwierdził, że wie, co to wszystko oznacza. Drżącą ręką sięgnął po leżący obok tacy z pączkami paragon i spojrzał na wybitą na nim datę. Trzydziesty czerwca. 
O nie… To dziś! 
Uderzyła w niego bolesna świadomość, że ze wszystkich możliwych dni, Celebi cofnął go akurat do tego, w którym ginie jego ojciec. Jednocześnie dotarło do niego, że żadną miarą nie był na taki obrót spraw przygotowany. 
Młodszy inspektor Coldfire dołączył do niego chwilę później i od razu westchnął ciężko. 
– No dobra, synu, zbieramy się – zaczął mówić. Szybko jednak zamilkł, widząc, jak twarz Bena zmieniła się w ułamku sekundy. Broda chłopaka zaczęła drżeć, a oczy nabrały łez, chociaż widać było, jak bardzo Ben z nimi walczył. – Hej, co się znowu stało? Coś nie tak? 
Ben potrząsnął głową i odruchowo odsunął się w tył, kiedy mężczyzna spróbował położyć mu dłoń na ramieniu. 
– Nie, to nic – wyjąkał, zły na siebie, że nie jest w stanie opanować własnych emocji. Przecież powinien być teraz twardy, w końcu los dał mu niepowtarzalną szansę. Ale jego tata nazywający go synem w momencie, kiedy być może tylko godziny dzielą go od śmierci, to było dla niego zbyt wiele. – Po prostu… mój ojciec, on… też był policjantem. Zginął na służbie i… 
Benjamin Coldfire nie do końca wiedział, jak powinien zareagować. Okej, sam był ojcem, ale płaczący po utracie rodzica nastolatek to przypadek zdecydowanie wykraczający poza jego ojcowskie umiejętności. 
– Hej, słyszysz mnie? – zapytał w końcu, trochę na siłę łapiąc chłopaka za oba ramiona i odwracając go przodem do siebie. – To przez to, że nazwałem cię synem, tak? Rozumiem, że jest ci smutno, że cierpisz, ale przecież nie mogłem tego wiedzieć. Tak się po prostu czasem mówi w policji. Obiecuję więcej tego nie robić, jeśli ci to nie odpowiada, w porządku? 
Ben na chwilę zastygł w bezruchu. Miał już w głowie kilka pomysłów, kilka luźnych planów, kilka naprędce obmyślonych sposobów, jak rozwiązać całą tę sytuację, jak pomóc swojemu ojcu i uchronić go przed śmiercią. Wszystkie one wzięły jednak w łeb w ułamku sekundy, bo Ben zwyczajnie nie dał rady. Nie miał już siły udawać, wymyślać i kombinować. Nie widział ojca od niemal dziesięciu lat, przez większość życia był pół sierotą i kto wie, czy wkrótce nie straci go po raz kolejny, tym razem na własnych oczach. 
– Nie idź tam – ryknął, niespodziewanie obejmując mężczyznę z całej siły w pasie. Ledwie to zrobił, poczuł, jakby coś w jego życiu, co od dawna niewygodnie uwierało, nagle wskoczyło na swoje miejsce. Zaczął drżeć na całym ciele. Choć starał się opanować, długo skrywany żal po utracie ojca i niewyobrażalna radość z odzyskania go, choćby na chwilę, choćby po części, wezbrała w nim do tego stopnia, że wreszcie wylała, zmieniając Bena z powrotem w małego, ufnego chłopca, który za żadne skarby świata nie chce wypuścić taty do pracy. – Cokolwiek zamierzasz zrobić dziś wieczorem, nie możesz tam pójść. Błagam, obiecaj mi, że tam nie pójdziesz! Błagam! 
Inspektor Coldfire stał jak sparaliżowany. Czuł się jak ugodzony nożem. Nie wiedział do końca, co się właściwie stało, ale czuł, że coś go nagle zabolało. Tyle, że nie był to ból fizyczny. To bolało współczucie. Współczucie i bezradność. 
– Okej, dobra. Dość – powiedział w końcu. – Dość! – powtórzył z jeszcze większą stanowczością, odrywając Bena od siebie. – Nie pisałem się na coś takiego. Bardzo mi przykro z powodu tego, co cię spotkało, ale nie jestem w stanie ci pomóc. Ty potrzebujesz, nie wiem, psychologa, albo innego specjalisty, który zna się na rzeczy. Rozumiem, że każdy ma prawo do chwili słabości i obiecuję, że nie powiem nic Doleway’owi o tym, co się tu stało, ale ty zgłosisz się do niego jeszcze dziś i poprosisz o zmianę opiekuna. Czy to jest jasne? 
Ben poczuł ukłucie w sercu na dźwięk służbowego tonu, jakim odezwał się do niego ojciec. Zdawał sobie jednak sprawę, że to nie jego wina. W końcu jego tata nic nie wiedział, nic nie rozumiał. A on nie mógł mu tego wytłumaczyć. Przecież nawet sam sobie by nie uwierzył, gdyby powiedział prawdę… 
– To jak, sam załatwisz sprawę z komendantem, czy ja mam to zrobić? – zapytał niecierpliwie mężczyzna. 
Chłopak cofnął się o parę kroków i przystanął, spoglądając mu prosto w oczy. 
– Naprawdę nie powinieneś tam iść – powiedział cicho, po czym odwrócił się i ruszył biegiem przed siebie, rękawem wycierając mokre od łez policzki.

3 komentarze:

  1. Cześć,
    Widzę, że jedziesz po ostrej linii. Wygląda wszystko ciekawie, czekam na następne z niecierpliwością! Ps. Znalazłaś te pokemonowe na moim blogu?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, tak, znalazłam i trochę poczytałam. Ale muszę przyznać, że troszkę ciężko się na Twoim blogu odnaleźć. Nie myślałeś może o dodaniu jakiegoś spisu postów, żeby je trochę posegregować i żeby łatwiej było znaleźć poszczególne serie?

      Usuń
  2. Cześć, powiem ci, że muszę się tym zająć, bo z wp jestem kompletnie zielony, ale będę grzebał w jego ustawieniach, żeby ładnie wszystko ustawić.

    OdpowiedzUsuń