23. Connoisseur, the eye-opener

                 – Wiem, panie profesorze... – Nathaly patrzyła w wideofon, poważnie zakłopotana. – Rozumiem, że to rozwiązanie tylko na chwilę.
                – Właśnie. – Profesor Oak przytaknął zdecydowanie i pogroził jej palcem. – Nie mogę tu trzymać Scizora w nieskończoność. Nie mogę nawet wypuścić go do ogrodu, bo od razu zachowuje się agresywnie w stosunku do innych Pokemonów. To zbyt duże ryzyko.
                – Rozumiem – powtórzyła cicho dziewczyna.
               – Praktycznie od kiedy tylko go do mnie przysłałaś, jest na lekach uspokajających. Wypuszczamy go z Pokeballa tylko wtedy, kiedy trzeba podać kolejną dawkę. W końcu zwariuje w tym zamknięciu. Inna sprawa, gdybym miał tylko jego pod opieką, ale biorę odpowiedzialność za wszystkie zostawione u mnie Pokemony…
                – Ale czy dobro każdego z nich nie jest równie ważne? – Nathaly przerwała profesorowi niemal w pół słowa. Bardzo rzadko to robiła, w końcu darzyła staruszka ogromnym szacunkiem. Ta sprawa była jednak dla niej wyjątkowo trudna.
               – Nathaly – profesor Oak spojrzał na nią surowo – nie bierz mnie pod włos. Wiesz, że zrobiłbym wszystko co w mojej mocy, żeby pomóc każdemu Pokemonowi, który tej pomocy potrzebuje. Ale w tym konkretnym przypadku po prostu nie umiem pomóc. Przykro mi. Widzę, że ciebie też to przerasta, ale nie możesz przenosić na mnie swojej odpowiedzialności. Dlaczego zgodziłaś się go w ogóle zabrać? Dlaczego nie zostawiłaś go tym ludziom z Parku Narodowego, albo policji? Oni na pewno wiedzieliby, jak się nim zająć.
                Na pewno… – pomyślała Nathaly, z bezsilności zaciskając zęby. Nie odpowiedziała nic, bo doskonale wiedziała, że profesor miał rację. Kwestia Scizora, którego złapała jakiś czas temu podczas konkursu łapania owadów, od wielu dni spędzała jej sen z powiek. Pokemon był niezwykle agresywny, a Nathaly pozwolono go zatrzymać tylko dlatego, że obiecała oficer Jenny, że nie wypuści go na wolność. Obiecała się nim zająć, zadbać, by już nikomu nie zrobił krzywdy. Obiecała kontrolować Scizora. Problem jednak w tym, że sama bała się go panicznie. Już na samą myśl o wypuszczeniu wielkiego, czerwonego owada z jego Pokeballa, Nathaly czuła na karku zimne dreszcze. Po konkursie, już przy pierwszej okazji, wysłała Scizora do profesora Oaka, mając nadzieję, że może jemu uda się znaleźć jakieś rozwiązanie. Teraz jednak, kiedy wiedziała już, że ten plan nie wypali, nie miała żadnego pomysłu. Dlaczego więc zgodziła się go zatrzymać? Sama przed sobą przyznała, że działała wtedy pod wpływem impulsu, ale nie mogła, po prostu nie potrafiła inaczej. W końcu miała ku temu dobry powód.
                – Znam cię. Wiem, że jesteś uparta, ale nie ma sensu…
                – Proszę mi go przysłać. – Trenerka po raz drugi przerwała profesorowi Oakowi, zanim zdołał dokończyć zdanie.
                – Słucham?
                – Proszę mi przysłać Scizora. Coś wymyślę.
                – No dobrze – profesor odchrząknął i odszedł na chwilę, by dwie minuty później wrócić przed wideofon z biało-zielonym Sport Ballem w dłoni. – Uważaj, żeby nie wypuszczać go w miejscach, gdzie jest tłoczno i hałaśliwie – powiedział powoli. – Przez pierwsze kilka dni może być trochę oszołomiony. To efekt długotrwałego stosowania leków. Jeśli chcesz, możesz poprosić siostrę Joy o jakiś łagodny, ziołowy środek na uspokojenie, ale poprawa będzie niewielka. I, Nathaly, proszę, naprawdę bardzo cię proszę, zastanów się trzy razy, zanim zrobisz coś głupiego.
                Dziewczyna skinęła głową niezbyt pewnie. Wlepiła przestraszony wzrok w maszynę do przesyłania Pokeballi, która uruchomiła się automatycznie, kiedy profesor Oak odpalił swoją. Kilka sekund później rozległ się cichy, buczący dźwięk, przypominający odgłos zatkanego odkurzacza i z porcelanowej dyszy wypadła zielono-biała kula. Ball wylądował miękko na specjalnej, wyściełanej materiałem podstawce, a Nathaly wcale nie spieszyła się z zabraniem go.
               – Muszę już kończyć. Tracey sam robi porządek w papierach. Nie ogarnie tego wszystkiego do później nocy, jeśli mu nie pomogę.
                – Rozumiem. Dziękuję panie profesorze.
                – Trzymaj się Nathaly. Powodzenia.
                Profesor Oak skłonił lekko głowę i rozłączył się. Nathaly westchnęła ciężko, przenosząc wzrok z ciemnego ekranu na niepozorny, zielony Pokeball.
­               – Jakiś problem? – Cichy, kojący głos rozległ się tuż za jej plecami. Dziewczyna spojrzała przez ramię, kątem oka zauważając stojącą tam siostrę Joy.
                  – I to niemały – odparła.
                  – Z Pokemonem?
                 Nathaly pokiwała głową. Miała ochotę się wyżalić, poprosić o radę, choć znała tutejszą Joy dopiero od kilku godzin. Otworzyła usta, nabierając powietrza, ale w końcu nie powiedziała ani słowa. Po co strzępić język na daremno? Przecież nawet profesor Oak nie wiedział co robić. Skąd siostra Joy miałaby to wiedzieć?
                – Wiesz, nic nie obiecuję, bo nie znam twojej sytuacji, ale tu niedaleko mieszka ktoś, kto być może będzie umiał ci pomóc – powiedziała pielęgniarka, zakładając ręce i patrząc na dziewczynę współczująco. Nathaly nie miała pojęcia, że tyle empatii może się zmieścić w jednym człowieku. Ta kobieta z pewnością nie minęła się z powołaniem.
                – Kto to taki? – zapytała beznamiętnie, nie chcą robić sobie na zapas fałszywej nadziei.
             – To bardzo zdolny człowiek. Jest pokemonowym koneserem. Szkolił się za granicą u najlepszych specjalistów.
                 – Zaraz, chwila. Jest pokemonowym czym? – Nathaly popatrzyła na pielęgniarkę niepewnie. Pierwszy raz słyszała o czymś takim.
                – Koneserem. To znaczy takim jakby znawcą, który potrafi ocenić jakość więzi pomiędzy Pokemonem, a jego trenerem. Dużo podróżował po świecie, ale kilka tygodni temu wrócił do Johto i na dobre osiadł w rodzinnym domu. Otworzył nawet swoją poradnię, a ceny ma w miarę przystępne. Nie zaszkodzi go odwiedzić, może akurat da ci jakieś rady, które pomogą. Zapiszę ci jego adres.
                – Znawca, tak? – burknęła dziewczyna, biorąc od siostry Joy niewielką karteczkę, którą tamta czym prędzej wypisała. – No dobrze, jeszcze dzisiaj się tam przejdę – powiedziała. Nie nastawiała się za bardzo, że to coś da, ale ostatecznie wolała stracić trochę czasu i pieniędzy, niż wyrzucać sobie potem, że nie zrobiła wszystkiego, co mogła.
 
***

               Na ulicach Goldenrod panował tego dnia przyjemny dla ucha gwar. Odzywające się co chwilę rowerowe dzwonki, dzieci nawołujące swoich rodziców z nadzieją na kolejną porcję lodów, miarowe odgłosy kroków spacerujących w tę i z powrotem mieszkańców – wszystko to budowało ciepły, sielankowy wręcz nastrój niedzielnego popołudnia.
                Sam nie odczuwał jednak otaczającej go sielanki. Pogodny nastrój nie udzielił mu się ani odrobinę. Siedział rozłożony na jednej z ławek przy parkowej alejce i rozmyślał. Rozmyślał głęboko i o wielu rzeczach: o świństwie, jakie zrobił Nathaly, znikając z Centrum Pokemon praktycznie bez słowa pożegnania; o tym, dlaczego nagle tak trudno jest mu znieść jej obecność. Pierwszym, co przyszło Samowi do głowy, kiedy zobaczył Nathaly w poczekalni Centrum kilka dni temu, był pomysł, żeby nie odchodzić stamtąd bez niej. Przez chwilę poczuł, że mógłby jej z miejsca wszystko wyjaśnić i poprosić, tak po prostu, żeby mu pomogła. Kiedy jednak chwilę później Nathaly rzuciła mu się na szyję, coś wykrzyczało mu od środka, że takie rozwiązanie absolutnie nie wchodzi w grę. Nie mógł już skupić się na swoim pomyśle. Marzył tylko o tym, by jak najszybciej odeszła i zostawiła go w spokoju. Dotykanie Nathaly było bowiem jak trzymanie w palcach zapalonej zapałki – przez parę chwil jest niby okej, ale i tak ze strachem czekasz na to, co stanie się później, kiedy drewno już się wypali i żywy ogień dotrze do twojej skóry. A potem po prostu boli. Boli realnie i fizycznie, tak jak realnie i fizycznie bolało Sama wszystko, dosłownie wszystko, kiedy trzymał Nathaly w ramionach tak długo, aż ta nie zasnęła. Był nawet zdziwiony, że nie znalazł po tym na swojej skórze śladów poparzenia. Wiedział, że to głupie i niedorzeczne, i ze znanych mu wyjaśnień tej sytuacji racjonalne jest tylko jedno – zwariował. Naprawdę zaczynał myśleć, że postradał zmysły. Bo jak inaczej wytłumaczyć ten dziwny głos ze środka jego własnej głowy, podpowiadający mu rzeczy najgłupsze z głupich? Jak wytłumaczyć dziwne wrażenia dotykowe, przeczucia i lęki? Jak wreszcie wytłumaczyć to, że zamiast podróżować teraz po Johto w poszukiwaniu swojej matki, on od trzech dni nie ruszył się z miasta? Ciągle tylko przesiaduje na tej samej ławce i wpatruje się bez sensu w tę samą uliczkę, jakby czekał na umówione spotkanie…
               – Przepraszam, masz może ogień? – zapytała jakaś kobieta z papierosem w dłoni, wyrywając go na chwilę z głębi rozmyślań.
               Sam pokręcił tylko głową, nie siląc się na inną odpowiedź. Kobieta, wzdychając cicho, poszła szukać pomocy u kogoś innego, a w alejce, z której Sam spuścił wzrok zaledwie na chwilę, znowu ktoś się pojawił. Niby nic niezwykłego, niby spacerowały tamtędy dziesiątki osób, a jednak na widok tej jednej Sam poczuł dziwne ukłucie w okolicy klatki piersiowej. Może nie tyle na widok samej osoby, choć od razu rozpoznał posuwającego się naprzód niespiesznym krokiem mężczyznę w średnim wieku, co na wspomnienie niezwykłej aury, którą tamten był przesiąknięty.
              – Witaj Sam – powiedział mężczyzna, zanim jeszcze zdążył się zatrzymać. Chłopak poderwał się z ławki na dźwięk jego słów, a czarne oczy same rozszerzyły się nienaturalnie. – Nie wstawaj. Chętnie z tobą przysiądę.
               – Doktorze Oishima? – bąknął Sam, zdziwiony wymuszonym spokojem w głosie tego człowieka.
                – Musi ci się strasznie nudzić w tym Blueberry Town, skoro ciągle przychodzisz tutaj.
                – To nie tak. Ja po prostu...
                – Nie trudź się, Sam – przerwał mu Oishima. – Widzę, że nie umiesz kłamać. Zresztą, nawet gdybyś umiał, zbyt dobrze ją znam. Nie wyprzesz się przede mną podobieństwa do matki.
                Sam zagryzł zęby. To ostatnie zdanie naprawdę go zabolało.
               – Wiedziałem, że nie udało mi się pana oszukać – zaśmiał się ponuro, mimo woli zaciskając pięści.
               – Masz rację, nie udało się. Od pierwszej chwili, od pierwszego słowa, jakie ze mną zamieniłeś, wiedziałem, że przyszedłeś jej szukać.
                – Dlaczego w takim razie od razu mnie pan nie zdemaskował?
                – Nie chciałem cię spłoszyć. Przyznaj, że kiedy powiedziałem, że profesor Stonefield nie ma w mieście, miałeś ochotę wybiec z instytutu.
                – Aż tak beznadziejnie kłamię?
                – Aż tak – zgodził się Oishima, poprawiając okulary. – Bardziej zastanawia mnie jednak, dlaczego nie uciekłeś? Dlaczego ciągnąłeś tę szopkę ze szkolnym projektem?
                – Nie chciałem palić za sobą mostów – odparł niewyraźnie chłopak.
                – Aż tak zależy ci na tym, żeby ją odnaleźć?
                – Aż tak – odparł bez wahania Sam, naśladując ton mężczyzny sprzed kilku sekund.
                – To dobrze. To bardzo dobrze. – Oishima wyraźnie chciał się uśmiechnąć, ale nad jego strapionym obliczem zdawało się coś ciążyć. Nie uśmiechnął się więc i wrócił do tego, do czego zmierzał już od początku rozmowy. – Nie chciałem cię spłoszyć i muszę powiedzieć, że warto było trochę poudawać. Powiedz, co kazało ci tu przyjść?
                – Nie wiem – wyznał chłopak zgodnie z prawdą.
                – A czy przypadkiem nie to? – Doktor Oishima sięgnął do wewnętrznej kieszeni kamizelki i wyjął stamtąd znajomy przedmiot, na widok którego serce Sama najpierw na chwilę stanęło, a potem przyspieszyło jak oszalałe.
                – Tak, właśnie to. Na pewno – odparł, tym razem już z przekonaniem. Tajemnicza muszla błyszczała chłodnym blaskiem, odbijając promienie popołudniowego słońca. Sama aż skręciło w środku, kiedy zdał sobie sprawę, jak bardzo duże dłonie doktora Oishimy nie pasują do misternych żłobień na jej powierzchni. Trzymanie muszli w takich dłoniach było wręcz profanacją, zresztą nie tylko w tych – w każdych innych również. Sam wiedział, że jedynymi właściwymi ku temu dłońmi były jego własne. Skąd wiedział? Uświadomiwszy sobie to, potrząsnął nagle głową. Znowu to samo. Znowu coś ze środka, z głębokiego wnętrza jego samego podpowiadało mu, co ma myśleć. Było to okropne uczucie. Pewnie tak czują się chorzy na rozdwojenie jaźni. A może właśnie to go spotkało?
                – Wszystko w porządku? – Oishima zauważył strapienie na jego twarzy. Spojrzał na muszlę, obejrzał ją raz jeszcze ze wszystkich stron, po czym położył chłopakowi na kolanach. Sam złapał ją instynktownie i tak zachłannie, jakby zależało od tego jego własne życie.
                – Nigdy w życiu nie byłem dalej od „w porządku” – wyznał prawie szeptem. – Wariuję.
                – Powiedziałbym raczej, że odkrywasz siebie – poprawił go mężczyzna, przyglądając się z boku jego bladej twarzy.
                – Siebie? O nie, to na pewno nie jestem ja. To ta muszla. Robi ze mną coś dziwnego. Wcześniej nigdy tak nie było. Ona… nie wiem jak to nazwać. Uzależnia?
                Oishima prychnął cicho, wstrząsając ramionami.
                – Ciekawa teoria. – Przyznał. – Tak się czujesz? Jak uzależniony?
                   – Nie wiem ­– odparł Sam zgodnie z prawdą. – Nigdy nie byłem od niczego uzależniony.
                   – Przybyłeś do Goldenrod przedwczoraj, tak koło południa, prawda?
                – Skąd pan wie?
                – Bo za każdym razem, kiedy zbliżasz się do instytutu, ta muszla wyczuwa twoją obecność – wyjaśnił Oishima. – Pierwszy raz, kiedy to się stało, czyli dwa dni temu, myślałem, że ktoś próbował ją ukraść. Właśnie miałem wyjść na obiad, kiedy usłyszałem dziwny hałas, brzdęk tłuczonego szkła i odgłos czegoś ciężkiego, spadającego na posadzkę. Pobiegłem to sprawdzić. I co zastałem? Gablota potłuczona, muszla na ziemi, a w środku nie było żywego ducha. Przestraszyłem się. Wziąłem muszlę do swojego gabinetu i zamknąłem w sejfie. Następnego dnia, kiedy wypełniałem papiery, coś znowu zaczęło hałasować. Tym razem u mnie w gabinecie. Poszedłem za źródłem hałasu. I zgadnij, gdzie mnie doprowadził?
                – Do sejfu? – domyślił się Sam. Powiedział to szybko i cicho, nie chcąc przerywać opowieści, która wciągnęła go bez reszty.
                – Dokładnie tam. Wpisałem kod i otworzyłem drzwi. Ledwie to zrobiłem, muszla wypadła na podłogę. Zupełnie jakby sama stamtąd wyskoczyła. Przez chwilę drżała jeszcze i przesunęła się o parę centymetrów, po czym wszystko ustało. Wyobraź sobie moje zdziwienie! Wtedy zacząłem ją obserwować. Przez cały wczorajszy dzień i dzisiejszą noc dosłownie nie spuszczałem jej z oczu. Nic się jednak nie działo. Aż do teraz. Krótko zanim tu przyszedłem, może z kwadrans, może nawet nie, muszla zaczęła się trząść, jakby coś ją opętało. Jakaś niewidzialna siła wyrzuciła ją przez okno mojego gabinetu. Pal sześć kolejną potłuczoną szybę, ale ledwie zdążyłem wybiec na zewnątrz. Mało brakowało, a rozjechałby ją autobus. Na szczęście w porę zdążyłem zabrać ją z ulicy. A mówię ci to wszystko nie jako ciekawostkę, tylko dlatego, że jestem prawie pewien, że za tymi dziwnymi rzeczami, które dzieją się z muszlą, stoi potężna psychiczna siła. Siła, która próbuje skontaktować się z tobą.
               – Ze mną? – Sam prychnął, nie wiedząc, co powinien o tym myśleć. – Pan wybaczy, doktorze, ale nie czuję się jeszcze na tyle pomylony, żeby mieć ochotę na pogawędki z rzeczami nieożywionymi.
                – Sam, muszla to tylko instrument. Narzędzie. Pamiętasz, jak mówiłem ci, że sama wybiera sobie osobę, która może wydobyć z niej dźwięk? To nie muszla wybiera tę osobę. To Lugia. To ona sprawiła, że udało ci się zagrać na muszli. To Lugia cię wybrała, a teraz wzywa twojej pomocy.
                – I ja mam panu w to wszystko uwierzyć? – spytał sceptycznie Sam.
                – Nie masz mi uwierzyć. Po prostu mi uwierzysz. Uwierzysz, bo nie potrafisz znaleźć innego wytłumaczenia na to, co się z tobą dzieje. Umówmy się, twoja wersja, ta z postradaniem zmysłów, wcale nie jest lepsza od mojej. Po drugie, uwierzysz mi na pewno, bo ja też, tak samo jak ty, nie potrafię kłamać.
                   – I? – zapytał w końcu chłopak, po długiej chwili milczenia, w trakcie której zdążył już kilka razy obrócić w dłoniach antyczny instrument.
                   – Co „i”?
                   – Czego pan ode mnie oczekuje? Przychodzi pan do mnie, daje mi muszlę, opowiada to wszystko. Musi pan czegoś ode mnie chcieć.
                    – Chcę tylko tego samego, co ty.
                    – To znaczy?
                    – Chcę odnaleźć twoją matkę.
 
***

                Choć Primrose City było dość sporym miastem, poza Johto mało kto o nim słyszał. Nie było tu ani sali lidera, ani nawet hali pokazowej, a tutejsze konkursy koordynatorskie, chociaż odbywały się od czasu do czasu, nie cieszyły się dużą popularnością. Władze Primrose nie inwestowały w turystykę – najwidoczniej wystarczył im status miasta nie wyróżniającego się niczym szczególnym, w którym jest się najwyżej przejazdem. Za sprawą takiej postawy lokalnych włodarzy, Primrose City wyglądało właściwie jak jedno, wielkie osiedle, z niewysokimi blokami, skupionymi wokół ulokowanego w samym środku Centrum Pokemon i mniejszymi, jednorodzinnymi domkami rozsianymi na obrzeżach. Miasto nie miało nawet rynku jako takiego, jeśli nie liczyć dużego, pustego placu przed Centrum, który przechodzący tędy trenerzy traktowali jako boisko treningowe. Żadnych galerii, żadnych pubów ani klubów, może kilka małych restauracji i całe mnóstwo osiedlowych sklepików.
                Nathaly i Abby już dawno opuściły centrum Primrose, a teraz stały przed jednym z domków na przedmieściach. Dom był ładny, biały z ciemnobrązowym dachem i wykończeniami, które nie wyglądały wcale na tandety z najniższej półki. Przed nim znajdował się mały taras, otoczony z trzech stron równo przyciętym trawnikiem, a całość otaczał niski, biały płotek. W szczycie domu było jeszcze coś, czego Nathaly nie spodziewała się tam znaleźć – małe, proste boisko, z nietypowym, bo okrągłym polem walki, wyznaczonym na ubitej równo ziemi. Całość wyglądała przyjemnie i zachęcająco, i Abby kompletnie nie rozumiała, dlaczego Nathaly tak długo zwleka z wejściem do środka.
                – To był twój pomysł, żeby tu przychodzić. Sama chciałaś. A teraz co? Długo jeszcze będziemy tu tak stać i gapić się w furtkę?
                Nathaly nie odpowiedziała nic. Po prostu stała i myślała, co właściwie powie temu całemu koneserowi, kiedy już spotka się z nim twarzą w twarz. No bo jak to tak, przyjść do zupełnie obcego człowieka i prosto z mostu wygarnąć mu, że nie potrafi się zapanować nad własnym Pokemonem? Poczuła na skórze lekki chłód, kiedy pomyślała o Scizorze w ten sposób. Tak właściwie, nawet nie mogła z czystym sumieniem nazwać go swoim Pokemonem. Nie miała z nim nic wspólnego, oprócz tego, że w ostatniej chwili udało się jej zamknąć go w Pokeballu, zanim skrócił ją o głowę swoimi szczypcami. To chyba jednak zbyt mało, żeby mówić o jakiejkolwiek relacji Pokemon-trener. Nawet ani razu nie wypuściła go jeszcze z Pokeballa.
                – Nath! – Abby szturchnęła ją pod żebra, szybko wskazując palcem na coś po drugiej stronie płotu.
                   Na taras wyszło właśnie dwoje ludzi, rozprawiając o czymś uprzejmie. Jeszcze przez chwilę zajmowali się tylko sobą i swoimi sprawami, aż wreszcie jeden z nich, nastolatek przy kości, o okrągłej twarzy i rozbieganym spojrzeniu, zwrócił uwagę na okupujące furtkę dziewczyny.
                    – Chyba masz kolejnych gości – powiedział nieco głośniej niż do tej pory. – No nic, polecę już. Dzięki za pomoc, może z następnym Pokemonem też do ciebie zajrzę.
                    – Nie ma sprawy, polecam się – odparł grzecznie ten drugi i odprowadził gościa aż do furtki.
                    Nathaly mimowolnie powiodła za nim wzrokiem, choć sama przed sobą przyznała, że nie było to zbyt grzeczne. Był młodym mężczyzną, który mógł najwyżej przekroczyć trzydziestkę, a i to raczej niezbyt dawno. Na przystojnej twarzy o wyraźnych, męskich rysach widniał kilkudniowy zarost, a krótkie, gęste włosy o rozjaśnionych końcówkach układały się w modną fryzurę, rodem z pierwszych stron kolorowych magazynów. Ubrany był na luzie, ale stylowo, co nie umknęło uwadze Abby, która od razu pokiwała z uznaniem głową.
                   – Czym mogę służyć? – zapytał, kiedy jego poprzedni gość pożegnał się i poszedł w swoją stronę. Jego głos był niski, ale łagodny. Nathaly pomyślała, że ten człowiek idealnie nadawałby się na radiowego spikera.
                   – Emm… – odchrząknęła niepewnie. – Czy pan Quentin La Fa.. La Valo… Falosę?
                  – La Vailose – poprawił ją tamten, uśmiechając się po części uprzejmie, po części zawadiacko, ale przede wszystkim absolutnie uroczo.
                   Nathaly poczuła, jak zalewają ją rumieńce. Super, już na samym początku zrobiła z siebie idiotkę. Tutejsza siostra Joy to złota kobieta, ale pismo ma okropne…
                   – Właśnie – odetchnęła krótko, zgniatając w dłoni kartkę, z której przed sekundą próbowała rozczytać to nieszczęsne nazwisko. W myślach dziękowała niebiosom, że facet miał na sobie szerokie, przeciwsłoneczne okulary. Przynajmniej nie musiała patrzeć mu prosto w oczy. – Siostra Joy mi pana poleciła, chodzi o…
                  – Proszę, wystarczy Tino – mężczyzna przerwał jej niespodziewanie. Miał dziwny akcent, trochę jakby zagraniczny. Zapewne była to pozostałość po wieloletnich podróżach, o których wspominała pielęgniarka. – Wszyscy klienci się tak do mnie zwracają. Zapraszam, nie będziemy przecież rozmawiać na ulicy. Z kim właściwie mam przyjemność?
                  Nathaly i Abby przedstawiły się czym prędzej i weszły do ogrodu.
                  – Jest na co popatrzeć – szepnęła Abby, lekko ciągnąc przyjaciółkę za ubranie.
                 Nathaly zgromiła ją spojrzeniem, kątem oka zerkając na Tino. Mężczyzna cały czas uśmiechał się delikatnie, ale nie do końca wiedziała, czy dlatego, że usłyszał drobną uwagę dziewczynki, czy po prostu taki miał zwyczaj.
                  Quentin poprowadził swoich gości prosto na niewielkie boisko w szczycie domu.
                  – Rozumiem, że przychodzicie do mnie po poradę? – zapytał. – Kiedy klient zjawia się u mnie po raz pierwszy, najważniejsze to poznać jego nastawienie do Pokemonów i rozeznać się w stylu ich prowadzenia, jaki sobie wypracował. A nie ma lepszego sposobu, niż sprawdzić to w walce.
 
                   – W walce? – zdziwiła się Nathaly. Przynajmniej kwestia obecności boiska się wyjaśniła.
                   – O tak. No, śmiało, która z was chciałaby poddać się ocenie?
                   – Wygląda na to, że ja – powiedziała cicho Nathaly. – Raichu, powalczymy?
                   – Chu – przytaknął stworek, od razu wskakując na sam środek pola walki.
                  Jego trenerka ustawiła się za linią.
                   – Jesteśmy gotowe – zawołała.
                  Tino skinął głową i sięgnął do kieszeni po Pokeball.
                   – Mówił ci ktoś kiedyś, że masz bardzo miły głos? – zapytał ni stąd ni zowąd, powiększając kulę w dłoni. Nathaly spuściła wzrok, mocno zmieszana, a Abby już zacierała ręce, nastawiając swoje romansowe radary na mocniejszy odbiór. – Do rzeczy – zawołał Tino, rzucając Ballem prosto przed siebie.
                   Nad polem walki zjawił się ogromny nietoperz. Miał dwie pary skrzydeł, których rozpiętość spokojnie przekraczała dwa metry, a jego małe, żółte ślepia z wściekle czerwonymi tęczówkami, obserwowały Raichu z podejrzanym wręcz spokojem. Stwór był o wiele większy od nietoperzy, które Nathaly widywała w Kanto i trochę się od nich różnił, więc od razu przeskanowała go Pokedexem.

                   – Crobat, latający Pokemon toksyczny, najwyższa forma ewolucyjna Zubata. Podczas walki Crobat, bardziej niż na wzroku, polega na słuchu i odczytywaniu ruchów powietrza dookoła jego ciała. Przekształcenie nóg w dodatkową parę skrzydeł u tego Pokemona sprawiło, że lata znacznie szybciej, ale jest bardzo niezgrabny podczas chodzenia.
                   – Nie krępuj się, możecie zacząć – zachęcił uprzejmie Tino.
                   – Okej. – Nathaly skinęła głową. Nie do końca wiedziała, czego spodziewać się po walce, podczas której jej przeciwnik ma ją jednocześnie oceniać. Pierwszy raz w życiu brała udział w czymś takim. – Zacznijmy ostrożnie. Raichu, atakuj Piorunem!
                   Szybka i silna, ale niezbyt szeroka błyskawica powędrowała w górę.
                   – Omiń z lewej! – zawołał Tino bez chwili wahania. Ledwie jego podopieczny zrobił szybki zwrot, od razu przeszli do kontrataku. – Szybko, Trujący Kieł!
                   Raichu sama nie wiedziała, kiedy Crobat znalazł się tuż przy niej. Uskoczyła czym prędzej w bok, a błyszczące fioletem kły ogromnego nietoperza ledwie musnęły ją po nastroszonej sierści na karku.
                   – Mało brakowało – mruknęła do siebie Nathaly. – Szybki Atak, póki jest nisko!
                   Krótki, biały błysk pojawił się dosłownie znikąd, a zaraz potem, niemalże w tej samej chwili, Crobat upadł na ziemię, trafiony Szybkim Atakiem.
                   – Chu! – pisnęła Raichu, bardzo z siebie zadowolona.
                   – Widzisz? My też potrafimy być szybkie. Dalej Raichu, pora na Elektroakcję!
                   Stworek rozpędził się czym prędzej, a po jego pomarańczowej sierści zaczęły tańczyć iskry elektryczności. Kiedy jednak był już bardzo blisko przeciwnika, Tino krzyknął tylko „w górę!” i Crobat ponownie poderwał się do lotu. Raichu zdołała zahaczyć zaledwie jedno z jego skrzydeł. Pojedyncza iskra przeskoczyła między Pokemonami. Crobat skrzywił się na chwilę, ale szybko się otrząsnął.
                   – Niech to – warknęła dziewczyna. Wiedziała, że przy wysokiej skuteczności, jaką miały na Crobata ruchy elektryczne, ten atak mógł być już ostatnim. Gdyby oczywiście trafił trochę celniej.
                   – Krzyżowe Zatrucie! – krzyknął krótko Tino.
                   Pokemon natychmiast skrzyżował jedną parę skrzydeł, a potem rozprostował je prędkim ruchem. Wielki, jaskrawofioletowy krzyż popędził prosto na Raichu, tnąc powietrze z cichym sykiem.
                   – Kontruj! Żelazny Ogon!
                   Raichu wybiła się w górę, robiąc w powietrzu szybkie salto, a jej błyszczący ogon trafił w sam środek toksycznego krzyża, torując jej tym samym bezpieczną drogę do przeciwnika. Jednak Tino nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
                   – Promień Konfuzji! – krzyknął niespodziewanie.
                  Cienka wiązka czarnej energii wystrzeliła z błyszczących mrocznym fioletem oczu Crobata. Raichu, rozpędzona po poprzednim ataku, nie miała szans ani wyhamować, ani uniknąć. Promień trafił ją bezpośrednio, sprawiając, że upadła na ziemię. Podniosła się szybko, ale była tak skołowana, że jedyne co mogła zrobić, to siedzieć w miejscu, kołysząc się chwiejnie na boki.
                   – Mamy cię – zawołał radośnie Tino. – Crobat, Trujący Kieł!
                   Nathaly zmrużyła oczy, w ułamku sekundy analizując sytuację. Na celność i szybkość Raichu nie mogła już liczyć. Pozostało jej tylko liczyć na szczęście.
                   – Piorun Kulisty, już! – wrzasnęła, mając nadzieję, że jej podopieczna nie jest aż tak zdezorientowana, by nie rozumieć jej słów.
                   Do Raichu najwidoczniej coś jednak dotarło, bo z trudem skupiła niewielką kulkę elektryczności na końcu ogona. Impuls przeskoczył nagle pod skórę Raichu, przepłynął przez jej ciało i dosłownie eksplodował z żółtych policzków w postaci iskrzącej chmury elektryczności, nad którą stworek zupełnie nie miał kontroli. Pech chciał, że próbujący zaatakować, Crobat wpadł prosto w tę chmurę i zamiast użyć na Raichu Trującego Kła, upadł sparaliżowany na ziemię.
                   Tino przez chwilę zrobił zamyśloną minę, jakby wsłuchiwał się w jakiś sobie tylko znany dźwięk, aż wreszcie wyciągnął przed siebie Pokeball.
                   – Dziękuję Crobat, już wystarczy – powiedział, gdy jego podopieczny zniknął już w swojej kuli.
                   – Jak to? Już? – Nathaly zdziwiła się nieco tak nagłym przerwaniem walki, ale od razu podeszła do Raichu, by pomóc jej się otrząsnąć. – Wszystko okej? – zapytała, delikatnie klepiąc ją po policzku?
                   Pokemon w pierwszej chwili popatrzył na nią nieprzytomnie, ale zaraz potem potrząsnął żwawo łebkiem i zapiszczał radośnie.
                   – Tak, już po sprawie. Poradziłaś sobie – pochwaliła ją dziewczyna.
                   Quentin podszedł bliżej i odchrząknął znacząco.
                   – Nie jesteście ciekawe mojego zdania? – zapytał. Nathaly i Raichu spojrzały na niego wyczekująco. – No więc, jak wskazuje na to wasz styl walki, jesteście bardzo zgranymi partnerkami. Raichu ufa ci w stu procentach, do tego stopnia, że wykonuje niektóre twoje polecenia bez własnej analizy sytuacji. To bardzo dobra i przydatna sprawa, bo pozwala zmniejszyć czas jej reakcji. Znacie się na tyle dobrze, że potraficie przewidzieć swoje wzajemne zachowania. W pewnych sytuacjach pewne rzeczy są dla was oczywiste, jak na przykład uniki. Ty o tym nie mówisz, Raichu po prostu to robi. Idealne zgranie, czyli tak zwane porozumienie bez słów. Moim zdaniem jesteście wspaniałymi partnerkami i w waszej wzajemnej relacji nie widzę nawet najmniejszych problemów.
                   Trenerka i jej podopieczna popatrzyły na siebie, nieco zdezorientowane.
                   – Oczywiście… oczywiście, że nie – zająknęła się dziewczyna. – Bo ja wcale nie przyszłam po poradę w sprawie Raichu.
                    – Nie? Och, przepraszam, mój błąd! – Tino puknął się lekko w głowę, jakby właśnie coś do niego dotarło. – Przecież jesteście u mnie pierwszy raz. Zapomniałem ci powiedzieć, żebyś użyła w walce tego Pokemona, z którym masz problem.
                   – Miałam użyć… w walce?... Jego? – bąkała nieskładnie Nathaly. Na samą myśl o przywołaniu Scizora poczuła narastającą panikę. A co dopiero, gdy wyobraziła sobie, że miałaby pokierować nim w walce. Niby jak?
                    – Nic się nie stało, możemy powtórzyć…
                    – Nie, nie. Wiesz co, dzięki. Myślę, że to nic nie da – zaoponowała szybko. – Zresztą… tyle to i ja wiem, bez twojej oceny. To, co powiedziałeś mi o Raichu, przecież to wszystko widać już na pierwszy rzut oka.
                    – Myślisz?
                    – Tak, jasne. Każdy to widzi.
                   Tino uśmiechnął się tajemniczo.
                    – Chyba jednak nie każdy – powiedział, powoli ściągając swoje ciemne okulary.
                   Kiedy Nathaly zobaczyła, co kryło się za nimi, dosłownie zamarła. Małe, zniekształcone oczy o dziwnie mętnym spojrzeniu wyraźnie odznaczały się na tle pięknej, idealnej wręcz twarzy, burząc cały jej obraz i harmonię. Nathaly nie wiedziała dokładnie co, ale była na sto procent pewna, że z oczami Quentina coś było bardzo nie tak.
                   – Rany, co ci się stało? – Abby wepchnęła się mężczyźnie tuż przed nos, przyglądając się mu ze skrzywioną miną.
                   – Nic mi się nie stało – odparł tamten spokojnie. – To wada genetyczna. Taki się po prostu urodziłem, niewidomy.
                   Nathaly zagryzła wargi. Nie umiała nawet opisać, jak głupio zrobiło jej się w tamtej chwili. Za to Abby, jak to Abby, beztrosko obnosiła się ze swoją bezpośredniością.
                   – I nic nie widzisz? Tak zupełnie? – zapytała, machając Quentinowi ręką zaledwie parę centymetrów od twarzy.
                   – Prawie nic – odpowiedział jej, wyraźnie niezrażony, a nawet lekko rozbawiony reakcją dziewczynki. – Czasem, kiedy patrzę na coś bardzo jasnego, mam wrażenie, że rozpoznaję światło. Ale musi być naprawdę bardzo intensywne.
                   – Tino, ja… nie chciałam. Strasznie mi przykro – wyznała ze skruchą Nathaly.
                   – Przykro? A dlaczego? Czy to twoja wina, że nie widzę? – Tino zaśmiał się serdecznie. Był to melodyjny i naprawdę przyjemny dla ucha dźwięk. Machnął na wszystko ręką i na powrót ubrał okulary. – Dajmy już temu spokój. Chodźcie, zapraszam was na coś do picia, a potem porozmawiamy o tym prawdziwym problemie, z którym do mnie przyszłyście.
                   – Super! A masz sok truskawkowy? – zapiszczała entuzjastycznie Abby.
                   – Może coś się znajdzie. – Tino zaśmiał się po raz kolejny.
 
***
 
                   – Moja matka chciała schwytać legendarną Lugię? – Sam, z niedowierzaniem w głosie, powtórzył ostatnie słowa doktora Oishimy.
                   – Od dawna się do tego przygotowywała. Szukała jej po całym Johto przez prawie dziesięć lat. Nie chciała robić wokół sprawy rozgłosu, ale na badania potrzebne były pieniądze. Dlatego Margot przyszła z tym do mnie. Wiedziała, że też interesuję się tą sprawą. Połączyliśmy siły i założyliśmy instytut. Pracowaliśmy po cichu, pod przykrywką badań nad historią regionu, a dzięki mojej pozycji w naukowym świecie, nikt nie robił nam problemów. Najpierw znaleźliśmy muszlę. To był ogromny przełom. Wszystkie starożytne teksty mówiły o mitycznym instrumencie, którego dźwięk przywoła Strażnika z morskich głębin. Ale sama muszla nie wystarczyła. Przez ostatnie kilka lat próbowaliśmy znaleźć wybrańca, który potrafiłby na niej zagrać. Margot nigdy jednak nie wpadłaby na pomysł, że to możesz być ty. Sam nie wiem, co mnie podkusiło, żeby dać ci wtedy tę muszlę. Przypadek, jak powiedziałaby twoja matka.
                    – Co się z nią stało, z moją matką?
                   – Znalazła Lugię. Walczyła z nią. Podobno nawet schwytała. Ale potem… Nie wiem dokładnie, co stało się potem. Blastoise twojej matki przyszedł do mnie kilka dni temu, kompletnie wycieńczony. Nie do końca udało mi się zrozumieć, co chciał mi przekazać. Wygląda na to, że pojawił się ktoś trzeci, kto zabrał i Margot i Lugię. Wrócił tylko Blastoise i to. – Mężczyzna wskazał na niezwykłą muszlę, której Sam nie wypuścił z dłoni ani na chwilę, od kiedy Oishima zdecydował się mu ją oddać.
                   – Dlaczego przychodzi pan z tym do mnie? Co ja mogę zrobić?
                   – Myślę, że ktokolwiek je zabrał, Lugia i Margot mogą być w tym samym miejscu. Lugia cię wzywa, wzywa twojej pomocy. Na pewno pomoże ci się odnaleźć, jeśli tylko jej na to pozwolisz. Dla mnie muszla jest bezużyteczna, ale z twoją pomocą… Sam, po to tu przecież przyszedłeś. Przyszedłeś odnaleźć swoją matkę. Pomóż mi, a ja pomogę tobie. Razem mamy na to o wiele większe szanse.
                   Sam zamilkł na dłuższą chwilę, wlepiając wzrok w ziemię. Nie miał powodu by ufać temu człowiekowi, ale nie miał też powodu by mu nie ufać. Zresztą, i tak nie miał teraz żadnego innego tropu.
                   – Dobrze – powiedział cicho. Odchrząknął i powtórzył nieco głośniej: – Dobrze, zróbmy to razem.
                   Na twarzy Oishimy wreszcie pojawił się lekki uśmiech – uśmiech ulgi. Sam nie przejął się tym, nawet nie zwrócił na to uwagi. Chciał tylko odnaleźć matkę, tylko z nią porozmawiać. Nie myślał o niczym więcej. Chciał ją tylko zapytać i dowiedzieć się wreszcie, dlaczego mu to zrobiła. Dlaczego zostawiła go samego.
 
***
 
                   – Więc chodzi o to, że twój Scizor ma problemy z agresją? – Tino pokiwał głową ze zrozumieniem.
                   Siedzieli całą trójką na skąpanym w czerwonym blasku zachodzącego słońca tarasie, popijając sok truskawkowy z wysokich szklanek. Abby wyglądała na przeszczęśliwą. Wystarczyło dać jej truskawki, a już gotowa była zapomnieć o całym świecie. Za to Nathaly daleko było do tak błogiego nastroju.
                   – Myślę, że to wcale nie jego wina – powiedziała powoli. – Policja ustaliła, że ktoś celowo rozjuszył go i wpuścił na teren Parku Narodowego. To miał być niby taki żart. Ładny mi żart. Scizor o mało co nie odrąbał mi głowy, Raichu po walce z nim wyglądała jak po zderzeniu z kombajnem, a wcale nie byłyśmy pierwszymi, które się na niego natknęły.
                   – Faktycznie, niezły żart. – Quentin skrzywił się z niesmakiem. – Co gorsze, Scizor płaci za niego aż do tej pory. Powiedz, dlaczego właściwie zechciałaś się nim zająć?
                   – Ja wcale nie chciałam – odparła szybko Nathaly. – Trenowanie wściekłego Scizora to ostatnie, na co miałabym ochotę, możesz mi wierzyć. Tym bardziej, że…
                   – Że? – Tino zachęcił ją, by mówiła dalej.
                   – Że ja się go strasznie boję. Okropnie. I to nawet nie dlatego, że próbował posiekać mnie na kawałki. Zdarza się, wpadł w szał i stracił nad sobą kontrolę. Ja to wszystko rozumiem i myślę, że nie zareagowałby tak, gdyby był świadomy tego, co robi. Widzisz, chodzi o to, że kiedy byłam mała, zabłądziłam w lesie i zaatakowało nie stado Scytherów. Od tamtej pory mam głęboki uraz do tych Pokemonów. Zawsze, kiedy spotkam dzikiego Scythera, czuję, jakby coś mnie sparaliżowało od środka. Scythera, a co dopiero takiego olbrzyma!
                   – Rozumiem. – Tino zadumał się głęboko. – W takim razie dlaczego go zabrałaś? Rozumiem, że policja nie kazała ci wypuszczać go na wolność, ale sama powiedziałaś, że zaproponowali, żebyś oddała go im, jeśli nie czujesz się na siłach.
                   – To prawda, mogłam go zostawić oficer Jenny, ale… – Nathaly zacięła się. Spojrzała na Abby, która beztrosko siorbała sok przez długą, fioletową słomkę. Nie chciała tego mówić na głos. Nie przy niej. Pochyliła się i wyszeptała coś Quentinowi do ucha, najciszej i najszybciej jak tylko umiała.
                   Mężczyzna milczał przez długi moment. Dopiero po chwili poprawił się w wiklinowym fotelu i odetchnął ciężko.
                   – Rozumiem – powiedział, kiwając powoli głową. – Jest już późno. Pozwól, że prześpię się z tym problemem. Może przez noc coś wpadnie mi do głowy. Bez sensu, żebyście wracały teraz do Centrum. Pościelę wam w salonie, a jutro rano porozmawiamy. Zostaniecie?
                   Nathaly skinęła głową, patrząc na niego z wdzięcznością. Tino, choć nie mógł tego zobaczyć, to najwidoczniej poczuł na sobie jej wzrok, bo od razu szczerze się uśmiechnął.

7 komentarzy:

  1. Ale ze mnie leń. Rozdział dawno przeczytany, a komentarza brak. A jest co komentować. Na pierwszy ogień idzie nowy bish. Przykmnijmy oczko na jego małe oczka i pozwólmy się oczarować piękną osobowością i umiejętnie poprowadzoną walką. A ten tekst w stronę Nathaly... Jakoś wątpię, żeby to był podryw, a tylko zwykła uprzejmość. Ale co ja, głab w kwestii romansów, mogę wiedzieć :P Zacierałabym rączki jak Abby, ale Nathaly i Sam to kanon, a tego nawet szalony Scizor nie rozwali. Oczywiście Nath może nabyć trochę doświadczenia po drodze, póki jej muszlomaniaka nie ma na horyzoncie, bo czego oczy nie widzą, prawda (sorki, Tino :3).
    Ciekawi mnie bardzo sprawa Scizora. Czerwony ze złości i jak Angry Bird. Pewnie jednego "birda" by skasował swoimi szczypcami, jakby się jakiś na niego z dziobem zasadzał :P Najchętniej całą winę za jego zachowanie zrzuciłabym na Bereta, bo kto jak kto, ale białowłosy bish ma w sobie tyle gniewu, że może się nim bez problemu dzielić z innymi bez obawy, że jemu samemu nie starczy. A Nathaly, jeszcze nie wiem jak, ale niech go ma i szlifuje jak zawodowa superniania. Będzie go zasadzała na karnego Cyndaquila, jako że jest podwójnie podatny na ogień xD
    A profesor Dąb umywa ręce. Ty Piłacie! Tracey'ego do roboty zagnał i sam udaje, że jest zarobiony :P
    W ogóle byłam mile zaszkoczona, że rozdział pojawił się tak szybko. Oby ta passa trwała jak najdłużej :)

    OdpowiedzUsuń
  2. bardzo dobra decyzja o przeniesieniu się, większość ludzi ze starej ekipy onetowskiej wybiera blogspota i są zadowoleni, mam nadzieję, że Ty tez będziesz :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. No dobra, czas tam kiedyś wrócić, odłożyć inne pozycje książkowe i wrócić do Twojego opowiadania.

    Najpierw się poużalam, bo świetnie piszesz i ech, to takie smutne, że ja nawet w połowie nie umiem tak pisać. Bardzo dobry styl, aż zazdroszczę. Może masz swoje tajniki? Jak się uczyłaś, etc.?

    A co do początku, bo to zdanie od razu mi się rzuciło:" I, Nathaly, proszę, naprawdę bardzo cię proszę, zastanów się trzy razy, zanim zrobisz coś głupiego" - serio, przecież bierze tego niebezpiecznego pokemona w bliskie otoczenie Abby. Z tego nic dobrego nie może wyjść, ona przecież zawsze ma swój sposób na rozwiązanie problemu. Hmm... mam nadzieję, że nie zrobi tylko potrawki ze szczypiec Scizora.

    I coś czuję, że Sam sobie nie poradzi i Nathaly będzie go ratować. #romantic #feminist - te hashtagi oddają całą sprawę XD

    Pozdrawiam :)
    A poprawiłem sobie komentarz, oj, bo no

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O.O Żyjesz! *ulga i zaciesz - sama nie wiem, które bardziej!* :)

      Usuń
    2. Żyję, żyję i robię dramat, jak zawsze ^_^

      Usuń
  5. GUESS WHO'S BACK ʢ◉ᴥ◉ʡ

    Och. Racja. Nath miała Scizora. ;-;
    Good luck, Nathy. :<

    Muszę wreszcie ogarnąć te opisy... Zawsze mam wrażenie, że te moje są strasznie wymuszone, a Twoje czyta się jakoś tak... naturalnie.

    IT'S YA BOY, SAM <3 Gimme more OwO
    Oh, Sammy, you lovesick fool. :'<
    Stary, i Ty po trzech dniach jeszcze nie zgłodniałeś? XD
    To ship or not to ship...

    I haven't SEEN that coming. *ba dum tss*
    Jestem okropnym człowiekiem.

    It's ya boy again!
    Oww.

    Rany, przeczytałabym następny rozdział, ale ciut późno już. :/
    I pod koniec uderzył we mnie ten żart z tytułu. Yesus, powolna jestem. XD
    Miłego dnia i dużo weny! :D

    OdpowiedzUsuń