35. Bravery to the end

Witam Was gorąco w tym nowym roku! Tak jak przewidywałam, w starym roku już nic mi się naskrobać nie udało, ale teraz już ruszam z opowiadaniem na pełnej petardzie (heh, ale mi się trafiło w okoliczności z tą petardą ;p). W każdym razie, równie dobrze może to oznaczać rozdziały co dwa tygodnie, jak i co cztery miesiące, ale przynajmniej chęci są ;)
Końcówka mocno nawiązuje do 70-tego rozdziału starego PKA, więc jeśli ktoś miałby ochotę przypomnieć sobie o co c'man, to polecam tam właśnie zajrzeć.
Pozdrawiam cieplutko i jak zawsze zachęcam do odpalenia dokumentów tekstowych i ruszenia z miejsca również Waszych historii. W końcu, pamiętajcie - jaki początek roku, taki... no, czy jakoś tak ;)
 
***
 
Podróż mijała leniwie, a Nathaly wcale to nie przeszkadzało. Nie szukała przygód. Chciała odpocząć, psychicznie i fizycznie, po tym całym szaleństwie z pokręconą sektą i ich chorymi planami składania żywych Pokemonów w ofierze. Nawet teraz, kiedy tylko o ty pomyślała, robiło jej się gorąco. Jedyne, co przynosiło jej ulgę, to świadomość, że wszystko dobrze się skończyło. Przynajmniej dla Mii i Flaaffy’ego. Ciągle miała jednak w głowie szpital psychiatryczny i rozmowę z panem Woodley’em. Nathaly nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, jak ten człowiek musiał się czuć, patrząc na brutalną śmierć ukochanej Chikority… Zresztą ona też, tak samo jak i jej Pokemony, mogła skończyć nieciekawie. Gdyby nie Piloswine, gdyby nie ewolucja Swinuba… Nathaly już rozmawiała o tym ze swoim Pokemonem, dziękując mu z całego serca za przeogromne poświęcenie i odwagę, jaką wykazał się wtedy, w lesie. Od razu zauważyła też wyraźną zmianę w jego usposobieniu. Psotny i ciekawski Swinub, stał się teraz jakby poważniejszy, bardziej ułożony, dojrzalszy. Dziewczyna od razu skojarzyła to sobie z ewolucją Shellder, jednej z podopiecznych Sama, która również po zmianie formy momentalnie spoważniała. Może to było normą dla lodowych Pokemonów? Może one po prostu już tak mają, że ewolucja powoduje u nich nagłą zmianę charakteru?
To przypadkowe skojarzenie przypomniało Nathaly o kolejnej wątpliwości, z którą zmagała się już od dłuższego czasu. Sam. Nie dawał znaków życia od ich ostatniego spotkania. Nagadał jej tyle dziwnych, wręcz niepokojących rzeczy, po czym tak po prostu zniknął i już więcej się nie odezwał. A może powinna na jakiś czas przerwać podróż? Dać sobie spokój ze zbieraniem odznak i skupić się na odnalezieniu przyjaciela? Może coś mu się stało? Tylko że… czy on by tego chciał? Sam wyraźnie powiedział jej kiedyś, że są rzeczy, z którymi musi rozprawić się w pojedynkę. Miała tylko nadzieję, że kiedy już odnajdzie matkę i wszystko sobie z nią wyjaśni, da jej jakiś znak gdzie jest i czy wszystko z nim w porządku. Chociaż Nathaly sama przed sobą musiała przyznać, że to bezradne czekanie z dnia na dzień robiło się coraz trudniejsze do zniesienia.
Z głową pełną ciężkich myśli, usiadła na swojej pryczy i ostrożnie zdjęła skarpetkę z lewej stopy. Zdecydowanym ruchem oderwała niewielki plaster, który do tej pory nosiła kilka centymetrów poniżej kostki. Ostatni, nareszcie! Delikatnie przejechała palcami po zaróżowionej skórze, na której pozostało zaledwie kilka maleńkich strupków. W końcu, po tak wielu dniach, nie było czego bandażować, ani zaklejać. Co prawda noga chwilami jeszcze bolała, ale już coraz mniej i coraz rzadziej. Nathaly odetchnęła z ulgą, pocieszając się w duchu, że razem z tym ostatnim, zerwanym plastrem, może też symbolicznie zerwać z wypadkiem w Goldenrod City. Wciągnęła z powrotem skarpetkę i rozprostowała plecy z zamiarem wygodnego rozłożenia się na swoim posłaniu, kiedy nagle leżąca na podłodze Raichu poruszyła żwawo uszami. Nathaly, która po tak długim wspólnie spędzonym czasie doskonale umiała odczytać mowę ciała swojej podopiecznej, od razu domyśliła się, o co jej chodzi. Najwyraźniej Abby właśnie zbliżała się do kajuty.
Słuch Raichu i tym razem okazał się nieomylny. Dziewczynka weszła do środka, otwierając i zamykając za sobą drzwi wyjątkowo ostrożnie, jak na jej możliwości, po czym stanęła przy ścianie, spoglądając na Nathaly raczej niepewnie.
– Nath, pożyczysz mi swoją apteczkę? – zapytała cicho, niemal szeptem, jakby chciała zachować ten fakt w najgłębszej tajemnicy.
To wystarczyło, żeby poważnie zaniepokoić Nathaly.
– O rany, Abby, co ci się stało? – zawołała, czym prędzej podchodząc do niej i oglądając ją pobieżnie ze wszystkich stron.
– Mnie nic. To znaczy, trochę tak, ale moje Pokemony mają większy problem…
– Abby? Coś ty znowu wymyśliła?
– Oj, no, nie przedłużaj! Po prostu daj tę apteczkę, okej? Bo chyba masz tam coś przeciw pchłom, prawda?
– Przeciw czemu?! – Nathaly nieomal zadławiła się powietrzem, kiedy dotarły do niej słowa przyjaciółki. – Nie, nie, czekaj. Chcesz mi powiedzieć, że twoje Pokemony złapały pchły?
– Rai rai?! – Raichu skrzywiła się, wyraźnie zaniepokojona i dla własnego dobra odsunęła się od Abby, aż na drugi koniec kajuty.
– Tak mi się zdaje. I na mnie też chyba coś przelazło, bo strasznie swędzi – powiedziała dziewczynka, drapiąc się nerwowo po przedramieniu.
– A… ale skąd? Jak to się stało?
– Nie mam pojęcia. Ale najgorsze jest to, że Sentret i Hoothoot ciągle się drapią. W takim stanie na pewno nie będą mogły wziąć udziału w jutrzejszym pokazie mody…
– Jakim znowu pokazie? – Nathaly zdziwiła się jeszcze bardziej.
– Tym, o którym na pewno byś wiedziała, gdybyś nie przesiedziała prawie całego rejsu zamknięta w kajucie – odparła Abby, podpierając się zdecydowanie pod boki. – Marcus Rodelie organizuje ostatniego dnia rejsu specjalny pokaz, w którym mogą wziąć udział wszyscy chętni. Warunkiem jest własnoręczne przygotowanie dla swoich Pokemonów stroju, który będzie inspirowany motywami zaczerpniętymi z natury. Nath, błagam cię, zrób coś. Tak się cieszyłam na ten występ. Udało mi się nawet zrobić takie urocze kreacje dla całej czwórki moich maluchów, a teraz co? Nie wyjdziemy przecież na wybieg tacy… zapchleni!
Nathaly popatrzyła na błagalną minę Abby. I chociaż była już odporna na trzy czwarte jej słodkich minek, tak czy inaczej nie mogła zostawić jej Pokemonów bez pomocy. A niech faktycznie coś będzie na rzeczy i za chwilę cała Santa Lucia będzie musiała przechodzić obowiązkową dezynsekcję.
– No dobra, wypuść je – powiedziała, wydobywając z plecaka niewielkie, plastikowe pudełko z czerwonym krzyżykiem w górnym rogu. – Nie wiem, czy znajdzie się tu coś na pasożyty, ale najpierw i tak muszę obejrzeć twoje Pokemony.
Abby posłusznie sięgnęła po Pokeballe. Cztery błyski światła rozjaśniły wnętrze kajuty, a zaraz potem mała gromadka stworków dołączyła do towarzystwa. Sunkern, ledwie tylko zdążył się zmaterializować, jednym susem bryknął prosto na poduszkę Nathaly i ziewnął przeciągle. Hoppip zapiszczał radośnie, unosząc się tuż pod samym sufitem. Jego długie listki wirowały nad różowym łebkiem, niczym śmigła najprawdziwszego helikoptera. Za to Hoothoot i Sentret mało interesowały się tym, co się wokół nich dzieje. Zamiast tego zapamiętale drapały się to tu, to tam, ledwie znajdując chwilę przerwy, by zmienić jedno swędzące miejsce na inne.
– Widzisz? – jęknęła Abby, wyraźnie załamana. – I tak jest już od samego rana. Jak tylko zaczęłam z nimi przymiarki kostiumów, one zaczęły się drapać.
– A to, rozumiem, są te wasze urocze kreacje, tak? – zapytała Nathaly, wskazując na długie, zwiewne spódniczki w hawajskim stylu, sklecone z jakiegoś szaro-fioletowego zielska o podłużnych, ostro zakończonych liściach.
Abby pokiwała głową.
– No to sprawa jasna. Twoje Pokemony nie mają żadnych pcheł. – Nathaly wyjęła z apteczki parę gumowych rękawiczek, podała je przyjaciółce, po czym raz jeszcze wskazała na liściaste spódniczki. – Weź to paskudztwo i wyrzuć czym prędzej za burtę. A potem zabierz Sentreta i Hoothoota i weźcie porządną kąpiel. Gwarantuję, że przestaną się drapać.
– Ale… jak to? Mam wyrzucić moje cudne dzieło, nad którym siedziałam wczoraj prawie do północy? A w czym niby moje Pokemony wystąpią jutro na pokazie?
– Abby, jeśli tego nie wyrzucisz, twoje Pokemony prędzej trafią do Centrum, niż na wybieg. Wiesz chociaż co to za liście? Skąd ty je w ogóle wzięłaś, co? O ile wiem, nie występują dziko w tej okolicy.
Dziewczynka przez chwilę nic nie mówiła, aż w końcu odetchnęła cicho i powiedziała:
– Bo wiesz, wtedy, jak ty poszłaś z Jenn szukać Flaaffy’ego, a mnie zostawiłaś w pokoju, strasznie mi się nudziło. Pomyślałam, że przecież mogę przeznaczyć ten czas na znalezienie inspiracji do stworzenia stroju. A na wyspie był taki mały ogród botaniczny. Ledwie dwie uliczki dalej od Centrum. Poszłam więc sobie pooglądać co i jak, a te listki miały taki fajny kolor, no to sobie trochę nazrywałam. Tylko kilka, nikt się nawet nie zorientował…
– Serio? Nie, serio?! Zwędziłaś z ogrodu botanicznego liście suchożarki?
– Eee… czego?
– Abby – Nathaly wywróciła oczami. – Ta roślina, nie dość, że jest pod ścisłą ochroną, to jeszcze jej liście, kiedy wysychają, wydzielają taką substancję, która drażni skórę. Pokaż ręce.
Dziewczynka posłusznie wyciągnęła ku Nathaly obie dłonie. Tak jak można się było spodziewać, skóra na jej przedramionach była czerwona aż po łokcie, a gdzieniegdzie zaczęły się nawet pojawiać pojedyncze, małe krostki.
– Widzisz? Musisz to czym prędzej zmyć, a liście wyrzucić.
– Tak? To w takim razie, skoro ta cała sucho-coś tam jest taka niebezpieczna, to dlaczego Sunkernowi nic nie jest? Ani Hoppipowi?
– Bo są typu trawiastego. – Nathaly chciała raz jeszcze wywrócić oczami, ale dała sobie spokój. Jeszcze zeza dostanie, a dla takiej głupoty naprawdę nie warto było ryzykować. – Mają wrodzoną odporność na takie roślinne niespodzianki. A teraz, no już, zabieraj mi to paskudztwo z kajuty. Pokemony porządnie wyszoruj, najlepiej każdego po dwa razy, a ręce potrzymaj pod zimną wodą, to może do jutra ci to trochę zejdzie.
– Okej… – mruknęła Abby, nie kryjąc się ze swoim rozczarowaniem. – A co z…
– Nie! O żadnym pokazie nie chcę nawet słyszeć.
– No dobra…
Dziewczynka, ze smutną miną, przywołała wszystkie swoje Pokemony i powoli, ociągając się, ruszyła posprzątać cały ten bałagan, jakiego sama sobie narobiła.
– A miało być tak fajnie – westchnęła, zamykając za sobą drzwi.
Nathaly syknęła ciężko przez zęby i rzuciła się na łóżko, kompletnie rozbrojona nieodpowiedzialnością swojej towarzyszki. Szybko jednak poderwała się z posłania, przypominając sobie, że jeszcze chwilę wcześniej na jej poduszce wylegiwał się Sunkern w swojej suchożarkowej kreacji.
– Moda – prychnęła z pogardą, odwracając poduszkę na drugą stronę, po czym ponownie położyła się na pryczy, próbując uspokoić ciśnienie. – Byle do brzegu – burknęła jeszcze pod nosem, mając dość i tego rejsu, i modowych pierdół pana Rodelie, i przede wszystkim durnych pomysłów Abby.
 
***
 
To były dziwne dwa tygodnie. Straszne, niczym z pokręconego horroru i pełne niewyjaśnionych wydarzeń, ale przede wszystkim dziwne. Sam wielu rzeczy nie rozumiał. Wielu bał się zrozumieć. A jedynym, co wiedział na pewno było to, że naprawdę nie ma pojęcia, po co go tam trzymano. Traktowano go dość dziwnie, jak na więźnia. Siedział, co prawda, w brudnej, ciemnej celi, ale, wbrew pozorom, bardzo tu o niego dbano. Jedzenie dostawał regularnie, pięć posiłków dziennie. I to nie byle jakich posiłków. Zdrowe, starannie dobrane dania były nie tylko smaczne, ale i w miarę estetyczne z wyglądu. Początkowo, oczywiście, odmawiał jedzenia czegokolwiek, ale po kilkudziestu godzinach spędzonych w ciemności, o pustym żołądku, duma i zdrowy rozsądek przegrały ze zwykłą, ludzką słabością.
Niedługo później zaczęto jeszcze wnikliwiej troszczyć się o jego zdrowie. Codziennie, przed śniadaniem, przychodził do niego któryś z sanitariuszy, laborantów, czy czort wie, kim oni byli, ubrany w biały kitel i gumowe rękawiczki. Sam nigdy nie widział dokładnie ich twarzy, bo zawsze mieli na sobie maseczki higieniczne. Najpierw próbowano mu wciskać jakieś leki. Oczywiście, nie było opcji, żeby zgodził się wziąć cokolwiek po dobroci. Dlatego szybko zmieniono taktykę i zamiast jednego laboranta zaczęło przychodzić trzech. Dwóch trzymało chłopaka, a trzeci na siłę podawał mu jakiś zastrzyk. Sam szarpał się niemiłosiernie i protestował jak tylko mógł, ale w rzeczywistości mógł bardzo niewiele. Za pierwszym razem jeden z sanitariuszy próbował uspokoić go, mówiąc, że nie ma co panikować, bo to tylko mieszanka witamin na wzmocnienie organizmu. Sam oczywiście mu nie uwierzył. Co jednak było w tym wszystkim najdziwniejsze, już po kilku zastrzykach okazało się, że faktycznie czuje się lepiej, zbita głowa przestała boleć niemal od ręki, a zawroty zupełnie przeszły. W ciągu ostatnich kilku dni, oprócz robienia zastrzyków, laboranci zaczęli też badać go na wszystkie strony. Codziennie mierzono mu temperaturę, ciśnienie, osłuchiwano płuca i świecono w oczy małą, lekarską latarką. To wszystko sprawiło, że Sam czuł jeszcze większy niepokój. Do czego właściwie był im potrzebny? Dlaczego skakano wkoło niego, jakby był w jakimś sanatorium? Jedno było pewne – coś z nim zrobić planowano. Bo inaczej po co ten cały cyrk z badaniami i serwowaniem pożywnych obiadków? Ponieważ jednak Sam nie miał żadnego pomysłu, jak wyplątać się z tej trudnej sytuacji, mógł tylko bezsilnie siedzieć w ciemnościach celi i czekać, co przyniesie kolejny dzień. Aż do tej chwili.
Tego ranka sanitariusze przytargali ze sobą nie tylko zastrzyki, termometr i stetoskop, ale i szpitalne łóżko, czyste i starannie pościelone. Jedynym, co zniechęcało do położenia się na nim, były grube, skórzane pasy, które zwisały po obu stronach, dzwoniąc niepokojąco metalowymi spinkami przy każdym, najdrobniejszym ruchu. Widząc to, Sam od razu nabrał pewności, że dokądkolwiek chcą go dziś zabrać, pójdzie z tymi ludźmi i nawet nie będzie miał szansy zrobić tego z własnej woli. Nie mylił się. Dwóch sanitariuszy, jak zwykle, przytrzymało go w bezruchu, podczas gdy trzeci wbił w jego ramię cienką igłę. W strzykawce musiało jednak być coś więcej, niż zwykłe witaminy, bo Sam szybko poczuł się senny. Ciążąca mu głowa zaczęła mimowolnie opadać na bok, a oczy zamykały się, jakby ktoś posmarował mu powieki klejem. Kiedy kładziono go na łóżko, już ledwie kojarzył, co się dzieje. Ostatnim dźwiękiem, który zapamiętał, było skrzypienie klamry przy jednym ze skórzanych pasów, który ktoś ostrożnie zacisnął wokół jego ramion i klatki piersiowej. Potem łóżko ruszyło, pchane rękoma któregoś z laborantów, a Sam odpłynął na dobre.
Nie spał zbyt długo. Takie przynajmniej odniósł wrażenie. Jednak gdy jego powieki znów stały się na tyle lekkie, by mógł je uchylić, pierwszym, co rzuciło mu się w oczy, był elektroniczny zegarek, stojący na metalowym stoliku pod ścianą, który wyświetlał godzinę szesnastą dwadzieścia osiem. Sam szybko oprzytomniał, zdając sobie sprawę, że to, co zdawało się być zaledwie chwilą, w rzeczywistości było niemal całym dniem. Zabawne, że pierwszym, o czym pomyślał, było jedzenie. Pewnie regularnie pory posiłków, do których przywykł przez kilkanaście dni pobytu w celi, na dobre wbiły mu się w podświadomość. O dziwo, nie czuł się jednak głodny. Chociaż pamiętał doskonale, że nic jeszcze dziś nie jadł – zabrano go przecież bez śniadania. Chłopak szybko zrozumiał, w czym rzecz, zauważając mlecznobiałą, plastikową butelkę na kroplówkę, wiszącą na blaszanym stojaku, tuż obok jego łóżka. Więc teraz będą go hodować i podlewać jak roślinę?
– Witaj, chłopcze. Witaj. Jak dobrze, że cię przywieźli. Już myślałem, że nie zdążą tu nikogo przywieźć, zanim…
Słaby, niemłody już szept urwał się nagle, a Sam momentalnie oderwał głowę od poduszki, żeby zobaczyć, kto jeszcze jest w pomieszczeniu. Nie mógł jednak pozwolić sobie na żaden większy ruch. Ciągle był przypięty pasami.
– Kim jesteś? – zapytał odruchowo.
Ledwie jednak zaczął mówić, zmarnowany staruszek podszedł do jego łóżka i gwałtownym gestem nakazał mu milczenie.
– Ciiiszej – syknął, ledwie słyszalnym głosem. – Fuji jest za ścianą. Nie może nas usłyszeć.
– Jaki Fuji? Kim pan jest? – wyszeptał pospiesznie Sam.
Stał nad nim starzec o szerokiej, ale licho wyglądającej twarzy i dość długich, koszmarnie przetłuszczonych włosach, poprzedzonych bardzo wysokim czołem. Mógł mieć pięćdziesiąt lat, ale równie dobrze mógł mieć i siedemdziesiąt. Jego styrany wygląd nie pozwalał chłopakowi na dokładniejsze określenie wieku. Co jednak najdziwniejsze, wyglądał trochę znajomo.
– Jak się nazywasz?
– Sam… Samuel Stonefield.
– Samuel… Ładnie. Jak mój znajomy, profesor Oak.
– Właściwie dostałem to imię na jego cześć – odparł cicho chłopak, samemu nie wiedząc, do czego właściwie ma prowadzić ta dziwna rozmowa.
– Ach tak? A znasz go może osobiście? – zapytał staruszek. Sam pokiwał głową. – To się doskonale składa. Posłuchaj mnie teraz uważnie, Sam. Ja nazywam się Gabriel Kurt i bardzo potrzebuję twojej pomocy.
Ledwie z ust mężczyzny padło jego imię i nazwisko, Sam od razu skojarzył, skąd znał tego człowieka. Przecież to był mistrz Kurt, znany twórca Pokeballi z Johto. Widział go kilka razy w telewizji. Chyba nawet zdarzyło mu się przeczytać jakąś jego książkę. I chociaż Sam był o tyle do przodu, że wiedział już, kim jest ów mizerny staruszek, nadal nie mógł zrozumieć, co Kurt tutaj robił. Co obaj tu robili.
– Posłuchaj, dobrze? Jakiś czas temu zostałem napadnięty we własnym domu i porwany. Team Rocket torturował mnie, żeby wyciągnąć ze mnie informacje na temat mojego największego wynalazku, Pokeballa tak skutecznego, że jest w stanie złamać i uwięzić nawet najpotężniejsze, legendarne Pokemony. Jednak pomimo całej brutalności, jaką się wobec mnie wykazali, wolałbym zginąć, niż zdradzić tym ścierwom jakikolwiek sekret Master Balla.
Sam słuchał z uwagą. W jednej sekundzie zrozumiał, skąd ten umęczony wygląd. Tortury? Szybko zdał sobie sprawę, że on, w przeciwieństwie do Kurta, wcale nie trafił tak najgorzej. Chociaż w głowie bez przerwy migała mu mała, czerwona lampka, że cokolwiek planują z nim zrobić, to przecież jeszcze nie koniec. Wręcz przeciwnie, to mógł być dopiero początek… W każdym razie, rozmowa dwóch Rocketsów, którą usłyszał jakiś czas temu, ta, o ćwiartowaniu go na kawałki, ani trochę nie napawała optymizmem.
– Z drugiej jednak strony, zdaję sobie sprawę, że wiele z moich sekretów jest dla świata zbyt cennych, bym mógł sobie pozwolić na zabranie ich do grobu. Dlatego wpadłem na pewien pomysł. Od jakiegoś czasu udawałem przed Fujim, że przez to ich – Kurt odchrząknął znacząco – serdeczne przyjęcie, jestem zbyt słaby i większość czasu przesypiam, a tak naprawdę, kiedy tylko on wychodził, ja spisywałem najważniejsze tajniki mojego fachu. Wyglądasz mi na uczciwego chłopaka. Wiem, że to trochę mało, by móc ci w pełni zaufać, ale chyba nie mam innego wyjścia. Dlatego muszę cię o coś poprosić. Usłyszałem ostatnio rozmowę Fujiego z jednym z Rocketsów. Znaleźli jakiś sposób, żeby wydrzeć ze mnie wszystkie informacje wbrew mojej woli. Tym razem już bez tortur, ale za to skutecznie. Nie mogę na to pozwolić, rozumiesz?
Sam pokiwał głową bez przekonania. Kierunek, w którym zaczynała zmierzać ta rozmowa, bardzo mu się nie podobał.
– Nie mogę też już dłużej czekać. Z tego, co słyszałem, bardzo im się spieszy. Lada chwila mogą spróbować dobrać się do mojej wiedzy. Widzisz ten stolik pod ścianą?
– Ten z zegarem? – upewnił się chłopak, odruchowo spoglądając na wyświetlacz, który teraz pokazywał parę minut po wpół.
– Tak, właśnie. Jeśli go odsuniesz, znajdziesz na podłodze pękniętą płytkę. To właśnie pod nią ukryłem notes z moimi zapiskami. Jeśli kiedykolwiek uda ci się stąd wydostać, proszę, obiecaj mi, że weźmiesz go ze sobą. Albo, że chociaż spróbujesz to zrobić. Zabrać notes i dostarczyć go do Samuela Oaka. Obiecujesz?
– Obiecuję – odparł cicho, ale zdecydowanie Sam.
– Dziękuję ci, Sam. Jestem teraz o wiele spokojniejszy.
Kurt uśmiechnął się lekko i odszedł od jego łóżka, sięgając po coś z jednego z metalowych wózków, których w pomieszczeniu było aż kilka. Zaniepokojony Sam wyciągnął szyję tak mocno, jak tylko był w stanie, starając się śledzić wzrokiem ruchy staruszka. Jego niepokój wzrósł jeszcze bardziej, kiedy zobaczył w dłoni mężczyzny dużą, pustą strzykawkę z tłokiem naciągniętym do maksimum. Kurt niezgrabnie odwrócił ją między palcami i umieścił w otworze wenflonu, wbitego w zgięcie jego lewego łokcia i oklejonego dużym, postrzępionym plastrem.
– Naprawdę, bardzo ci dziękuję. Żegnaj, Samuelu Stonefield – powiedział spokojnie, po czym zdecydowanym ruchem wstrzyknął sobie całe powietrze. Plastikowy tłok pyknął ledwie dosłyszalnie, sięgając końca strzykawki.
– Panie Kurt, co pan robi? – zapytał Sam, coraz bardziej przerażony.
Tymczasem staruszek powoli podszedł do drugiego łóżka, które stało może z cztery metry od łóżka Sama i położył się na nim, jakby na coś czekał. Minęło kilka sekund, kilkanaście, pół minuty. Oddech Kurta był coraz szybszy i coraz głośniejszy. Sam słyszał to wyraźnie. Zaraz potem zaczął się dziwny, stłumiony kaszel i nienaturalne charczenie. Teraz było już pewne, że z Kurtem dzieje się coś złego. Bardzo złego.
– Panie Kurt? Panie Kurt! Pomocy! Słyszy mnie ktoś?! Pomocy!!!
Spanikował. Zaczął krzyczeć ile sił w płucach, podczas gdy na łóżku obok staruszek Kurt zaczął drżeć w konwulsjach, zaciskając chude pięści na prześcieradle.
– Pomocy!!!
Jednocześnie z kolejnym krzykiem Sama, rozległ się dźwięk zamaszyście otwieranych drzwi i chudy, rozczochrany nieznajomy w brudnym, białym fartuchu wpadł do pomieszczenia, niczym gwałtowny poryw wiatru.
– Co tu się wyprawia? Cholera jasna, Kurt!
Nieznajomy podbiegł do łóżka, szybko sprawdzając stan staruszka i jego oddech. Jednym, sprawnym ruchem założył mu na twarz maskę z tlenem, ale charczenie nie ustało. Pomieszczenie wypełnił odgłos pikania jakiejś aparatury, która zapewne właśnie została włączona. Mężczyzna w fartuchu kręcił się obok leżącego Kurta przez kilka długich minut, w panice sprawdzając odczyty aparatury, to znów podając jakieś leki, aż wreszcie do uszu Sama dotarł mrożący krew w żyłach, przeciągły pisk.
– Nie! Ty stary durniu, nie! Nie wolno ci umierać! Jeszcze nie teraz! Zabraniam! – wykrzykiwał nieskładnie mężczyzna, rytmicznie uciskając klatkę piersiową nieprzytomnego Kurta.
Pisk nie ustawał. Nieznajomy w fartuchu męczył się tak jeszcze przez dobre piętnaście minut, aż wreszcie, widząc, że tym razem ze śmiercią nie wygra, opadł bezsilnie na posadzkę.
– Jak mogłeś mi to zrobić!? – warknął, rozzłoszczony i załamany zarazem. – Jak mogłeś?! Teraz, kiedy miałem taki dobry plan?
Sam nie mógł co prawda dosięgnąć wzrokiem siedzącego na podłodze mężczyzny, ale usłyszał, jak w złości uderza o coś pięścią. Przyrządy medyczne i leki z któregoś z metalowych wózków posypały się z brzdękiem na ziemię. Chłopak raz jeszcze odwrócił głowę w stronę leżącego Kurta i ze strachem spróbował przełknąć ślinę, choć miał w ustach niemal zupełnie sucho. Właśnie w tej chwili jedna z dłoni staruszka osunęła się z łóżka i bez życia zawisła nad podłogą.
– Tu Fuji – po długiej chwili ciszy zabrzmiały wreszcie słowa rozwścieczonego mężczyzny, wypowiedziane najpewniej do telefonu albo innego nadajnika. – Przyślijcie mi tu zaraz paru agentów. Trzeba się pozbyć ciała.
 
***
 
Nathaly czuła się bardziej niż szczęśliwa, mogąc wreszcie opuścić pokład Santa Lucii. Chociaż cieszyła się bardzo, że tak szybko udało jej się dotrzeć do Cianwood City, to całe to modowe wariactwo zabierało jej zdecydowanie zbyt dużo energii. Dlatego też, ledwie wycieczkowiec zawinął do portu, jako pierwsza wybiegła na ląd i odetchnęła z ulgą.
– A mnie tam trochę szkoda, że to już koniec rejsu – powiedziała nostalgicznie Abby. Nostalgia w jej wykonaniu była dla Nathaly czyś zupełnie nowym i do tej pory niespotykanym. – Lubiłam patrzeć na te wszystkie stroje i modelki. Cieszę się, że płynęłyśmy tym statkiem.
– Ja, na twoim miejscu, cieszyłabym się, że uczulenie po suchożarce tak szybko zniknęło. – Nathaly zaśmiała się pod nosem.
– Wredna jesteś, wiesz? – bąknęła dziewczynka, lekko obrażona. Wszystkie fochy szybko jej jednak przeszły, jak to zwykle z Abby bywało. – To co, gdzie ta twoja sala?
– Pewnie gdzieś tam – odparła Nathaly, wskazując na malownicze, portowe miasto, które rozciągało się przed nimi w całej swej okazałości.
Cianwood City było naprawdę spore. Sama wędrówka długą, prostą ulicą, ciągnącą się od portu w głąb lądu, zajęła im sporo ponad pół godziny. Dopiero kiedy oddaliły się od wybrzeża, znalazły jakieś konkretniejsze wskazówki, co do położenia tutejszej sali. Kierując się drogowskazami, starą mapą profesora Oaka i radami pytanych przechodniów, dotarły na miejsce krótko przed dwudziestą. Powoli robiło się szarawo, ale to wcale nie przeszkodziło im wejść do środka. Budynek, zarówno z zewnątrz, jak i wewnątrz, bardzo przypominał tradycyjne dojo, co idealnie pasowało do Pokemonów typu walczącego. Pole walki było raczej zwyczajne, wyznaczone na drewnianej podłodze przy pomocy grubych, białych linii i wysypane cienką warstwą piasku. Z jednego boku boiska ciągnęły się trzy rzędy niskich ławeczek, po drugiej stronie, natomiast, siedziało po turecku kilkoro nastoletnich chłopaków, ubranych w luźne, białe spodnie, przewiązane pasami w różnych kolorach i w zasadzie w nic poza tym. Chłopcy w skupieniu oglądali walkę, która właśnie toczyła się na boisku. Mały, średnio umięśniony jak na swój gatunek Machop, prowadzony przez nastolatka w identycznym stroju, jak jego siedzący pod ścianą koledzy, podejmował całkiem spore, okrągłe coś, wyglądające niczym różowa beza, owinięta w biały fartuszek. Z przodu, z kieszeni owego fartuszka, wystawało coś na kształt jajka, a na głowie stworzenia wiły się śmieszne, różowe loczki.
Nathaly pierwszy raz widziała coś takiego. Jej naturalną reakcją było więc sięgnięcie po Pokedex.
Blissey, Pokemon typu normalnego, wyższa forma Chansey. Blissey jest z natury stworzeniem bardzo pomocnym i współczującym. Nawet żyjąc w dzikości, zdarza się, że Pokemony tego gatunku opiekują się innymi, rannymi lub chorymi. Jak do tej pory, nie odnotowano jeszcze żadnego przypadku napotkania samca Blissey. Wszystkie spotkane okazy to samice.
Nathaly schowała Pokedex do plecaka i odwróciła się gwałtownie, bo ktoś właśnie poklepał ją po ramieniu.
– Cześć. Przepraszam, czy dobrze pamiętam? Ty jesteś może Nathaly?
Trenerka zrobiła duże oczy, bo właśnie stała przed nią dziewczyna, którą nie do końca kojarzyła. To znaczy, z jednej strony, kojarzyła ją aż za dobrze. Choć bez pielęgniarskiego fartuszka, z rozpuszczonymi włosami i w cienkim sweterku w kolorze pastelowego błękitu, to jednak stała przed nią wyjątkowo młodziutka siostra Joy, pewnie nawet jeszcze nie pełnoletnia. Do którego jednak miasta przykleić tę pielęgniarkę, do którego Centrum, tu już Nathaly nie miała pojęcia.
– O… Widzę, że chyba jednak mnie nie pamiętasz. Ale jesteś Nathaly, tak? – zapytała dziewczyna, a Nathaly tylko pokiwała głową. – Wiedziałam. Jestem Dwójka. Coś ci się kojarzy?
– Dwójka? Dwójka, Dwójka… – Nathaly z zakłopotaniem podrapała się po skroni. – Zaraz, już wiem! Wyspy Pomarańczowe? – wykrzyknęła nagle. – Zatrzymałam się kiedyś w waszym Centrum. Było was tam tak dużo sióstr, że musiałyście się numerować, żeby się w tym wszystkim nie pogubić.
– Czyli coś jednak pamiętasz. – Dwójka zaśmiała się delikatnie, zasłaniając usta dłonią. – Co cię tu sprowadza? Pewnie przyszłaś starać się o odznakę?
– Dokładnie – Nathaly przytaknęła zdecydowanie. – A ty? Chyba mi nie powiesz, że postanowiłaś porzucić lekarską karierę i zajęłaś się trenowaniem Pokemonów.
– Ja nie. Ale jedna z moich sióstr i owszem. Pamiętasz Miku?
To mówiąc, Dwójka wskazała na prawą stronę boiska, gdzie stała lichutka, przesadnie chuda dziewczynka, na której ubranie dosłownie wisiało. Miała mizerną twarzyczkę, kolorową chustkę zawiązaną na głowie i brzydkie cienie pod zapadniętymi oczami. Nathaly pamiętała Miku, może nie jakoś dokładnie, ale wiedziała, że dziewczynka już wtedy była blada. Teraz jednak nie była już tylko blada, a biała jak ściana. Krótko mówiąc, zmieniła się bardzo i Nathaly nie mogła pozbyć się wrażenia, że nie była to dobra zmiana.
– Miku zdecydowała się jednak zostać trenerką. A że nie czuje się ostatnio najlepiej, nasza mama poprosiła, żebym towarzyszyła jej w podróży.
– Rozumiem – mruknęła cicho Nathaly.
W tej samej chwili Abby pociągnęła ją za ramię.
– Nath, popatrz – pisnęła, wskazując na boisko, gdzie Lodowy Promień Blissey na dobre wyeliminował Machopa z dalszej walki.
– Wspaniale, moja Miku wygrała – zawołała ucieszona Dwójka. – Lecę jej pogratulować. Może pójdziecie ze mną? Nathaly, Miku na pewno ucieszy się na twój widok.
– Jasne – zgodziła się Nathaly, po czym wszystkie razem ruszyły w stronę boiska.
Miku i jej przeciwnik stali już na środku, rozmawiając z wąsatym, brzuchatym, ale i umięśnionym facetem, który jeszcze chwilę wcześniej sędziował ich pojedynek. Małe, czarne oczka mężczyzny śmiały się wesoło do obu trenerów, a on sam omawiał ich walkę ze szczegółami, chwaląc za kilka konkretnych akcji, to znów ganiąc za inne.
– Miku, słonko, gratuluję wygranej – powiedziała Dwójka, ściskając siostrę serdecznie.
– Dzięki – odparła tamta. Mówiła z lekkim trudem, jakby miała zadyszkę. – Hej, czy ja dobrze widzę? Nathaly?
– We własnej osobie – zaśmiała się Nathaly i wyciągnęła dłoń, by przywitać dawną znajomą. – Więc udało ci się pokonać lidera? Moje gratulacje.
– Co takiego? – Wąsaty sędzia zaśmiał się tak potężnie, że aż po jego dużym brzuchu rozeszła się fala zabawnych drgań. – Lidera, a to dobre. Wybacz, Brandy, ale sam przyznasz, że do lidera trochę ci jeszcze brakuje – powiedział do pokonanego chłopaka, którego jego reakcja najwidoczniej trochę uraziła. – Panienko, to był dopiero trening. Oficjalny pojedynek mamy jeszcze przed sobą. Bo tak się składa, że to ja jestem Chuck, lider tej sali.
– Ach tak? – Nathaly szybko otrząsnęła się z lekkiego zmieszania, w jakie wprawiły ją słowa mężczyzny. – W takim razie i ja rzucam ci wyzwanie. Nazywam się Nathaly Root i przyszłam tu, żeby zawalczyć o twoją odznakę.
– Hmm… dwie wyzywające, tak? – zamruczał Chuck z głębi gardła. – Wiecie co, dziewczyny? Mam pomysł. Zróbmy sobie pojedynek łączony. Wy dwie, przeciwko dwóm moim Pokemonom. Czuję, że to może być niezła zabawa.
– Co ty na to? – Zapadnięte oczy Miku zwróciły się z pytaniem w stronę Nathaly.
– Jasne, wchodzę w to! – zawołała tamta, z ogromnym entuzjazmem zaciskając przed sobą pięści.
– I to mi się podoba. – Lider wystawił kciuk, pochwalając jej zapał. – Przyjdźcie do mnie jutro o dziewiątej. Będę tu na was czekał.

6 komentarzy:

  1. Dawno mnie nie było na pokemonowych blogach. Może mnie jeszcze nie zapomniałaś. Dla przypomnienia to ta fanka Vulpix xD Ale po tym jak onet się zmienił nieco zaniechałam pisania, a potem jeszcze ta kasacja :< Nie mam tamtego bloga niestety bo w między czasie zmieniłam komputer, a co za tym idzie wszystko trzeba było instalować od nowa. Potem pisałam w innych uniwersach ale do rzeczy. U ciebie jak widzę przygody trwają w najlepsze. Nie wiem czemu ale strasznie mi się podoba ten kontrast w przejściu z położenia Sam'a w radosny nastrój Nathaly. Szykuje się dwuwalka? Super. Nie wiem czemu ale bardzo je lubię :) Ok. Ja też chyba wracam do pisania pokemonowych opowiadań. Nie wiem czy coś z tego wyjdzie bo... tu wstaw masę problemów dorosłego życia... oraz faktu, że równocześnie piszę już coś z uniwersum Death Note(na razie do szuflady, więc linku nie ma) ale jako, że kolejne pokemonowe pomysły chodzą mi po głowie postanowiłam przelać je na papier a potem na bloga ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Alonse, pewnie, że Cię pamiętam! Nawet na nasze stare, dobre PMR co jakiś czas zaglądam, żeby pospamić na chatboxie ;D
      Widzę, że masz bloga z fandomu Fairy Tail, ale że anime nigdy nie oglądałam, zabierać się za niego nie będę, bo i tak nie wiem co i jak. Za to o Death Note chętnie bym poczytała, jeśli zdecydujesz się "wyjść z szuflady". I oczywiście liczę na info, jeśli Twoja pokemonowa historia się rozkręci!
      Masę problemów dorosłego życia rozumiem. Wciąż uczę się skutecznie je ignorować... ;)
      Pozdrawiam i życzę weny.

      Usuń
  2. No tak. Przecież ty również uwielbiasz DN. W sumie co mi szkodzi założyć bloga i wrzucić po szybkiej korekcie pierwszy rozdział by nie wyszło coś w stylu "Kali jeść, Kali spać". PMR. Kiedy to było. Aż się łezka w oku kręci na same wspomnienia.

    OdpowiedzUsuń
  3. https://secrets-of-death.blogspot.com/ - ok no to "Wyszłam z szuflady" i wrzuciłam pierwszy rozdział. Na porządną grafikę trzeba będzie jednak poczekać bo zupełnie się na tym nie znam...

    OdpowiedzUsuń
  4. I ten rownież przeczytany :)
    Ok. Sytuacja Sam nadal tajemnicza, ale śmierć Kurt to majstersztyk.
    Abby zawsze mnie irytuje, ale tym razem zapewniła mi niezły uśmiech na twarzy ;)
    Chuck może być ciekawym przeciwnikiem i bardzo ciekawie zapowiada się walka 2 na 2.
    Czekam na więcej ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. A już miałem się przyczepić, że brakuje mi wtrąceń co tam zespół R wymyślił w sprawie Lugi, ale przecież jesteś doświadczoną pisarką i wiesz kiedy wejść z tematem. Ten rozdział był jakoś lepszy od poprzedniego. Może mniej się działo, ale był jakiś taki - treściwy.
    Szkoda, że Kurt tak zakończył swoją przygodę, ale lepsze to niż zespół R z receptą na Masterball, myślę, że nawet Arceus nie mógłby spokojnie już istnieć. Powoli nadrabiam Twojego bloga, sam coś skrobnę, bo zatęskniłem.
    Pewnie niebawem każdy post będzie zaopatrzony w mój komentarz :D

    OdpowiedzUsuń