34. Dark shine of a special night

Pozwoliłam sobie na taki trochę "gwiazdkopodobny" tytuł. A co tam, w końcu święta za pasem. Tym bardziej, że w tym roku nic się już raczej na blogu nie ukaże. Ale kto komu zabroni wierzyć w cuda, prawda? ;)
Wszystkim więc tym, którzy w cuda nie wierzą, życzę, aby choć na ten magiczny, świąteczny czas odrobinkę w nie uwierzyli. A pozostałym, aby najbliższe dni upływały Wam ciepło i rodzinnie. Niech towarzyszy Wam ciche beczenie Mareepów w stajence, a kołysanka napotkanego przypadkiem Jigglypuffa brzmi jak Wasza ulubiona kolęda. I oby nikt nie pomylił wigilijnego karpia z mozolnie trenowanym, złotym Magikarpiem, na którego tak długo polowaliście ;) A na Nowy Rok? Najlepiej spełnienia wszystkich noworocznych planów i postanowień. Dla mnie będzie to pewnie dokończenie wreszcie Johto Specials...
Pozdrawiam gorąco i wspaniałych świąt wszystkim życzę!

***

                Było już po obiedzie, a Nathaly i Abby od dobrego pół godziny wylegiwały się na łóżkach. Leżały, patrząc w sufit, bo co innego miały robić? Konkurs odwołany, rejs wstrzymany, wszędzie pełno zaniepokojonych porannymi wydarzeniami trenerów. I choć popołudnie było naprawdę piękne, nikt nie odważył się nawet wyjść potrenować na małe boisko przed budynkiem. Ogólnie atmosfera w Centrum była jakaś taka nieprzyjemna, a w powietrzu, na korytarzach i w poczekalni, unosił się dziwny zapach niepokoju. Nawet Abby, która zazwyczaj była przecież istnym wulkanem energii, leżała tak jakoś bez życia, co kilka minut sprawdzając, czy wciąż jeszcze ma wszystkie Pokeballe w plecaku. Z jednej strony Nathaly uważała, że Abby troszkę za bardzo panikuje, ale z drugiej wiedziała, że dobrze to o niej świadczy – w końcu martwiła się o swoje Pokemony. Nathaly też się martwiła. Tak samo, jak martwiło się kilkuset trenerów i trenerek, przebywających na wyspie. I chociaż podejrzany o kradzież Marcus Rodelie został zatrzymany, nad Centrum i okolicą ciągle wisiało blade widmo strachu.
Nathaly tak bardzo znużyło to bezczynne leżenie, że zaczynała już powoli przysypiać, kiedy nagle ktoś energicznie zastukał do drzwi.
– Kto tam? Złodziej?! – wydarła się piskliwie Abby, która jako pierwsza zerwała się z posłania i stanęła w pełnej gotowości do konfrontacji z włamywaczem. Z poduszką w ręku i potarganymi włosami na głowie wyglądała co prawda tak groźnie, jak, nie przymierzając, nowo wykluty Pidgey, ale cóż, liczą się chęci...
– Wręcz przeciwnie. Policja – rozległ się znajomy głos zza zamkniętych drzwi.
Nathaly wstała, przecierając oczy.
– To Jenn – powiedziała, ziewając krótko. – Wpuść ją.
Faktycznie, chwilę później Jennefair wpadła do pokoju i z rozmachem rzuciła coś na łóżko Abby.
– To nie on. Dam sobie rękę uciąć, że to nie on! – warknęła poirytowana, przechadzając się nerwowo po pokoju.
Abby patrzyła na nią lekko skołowana, ciągle trzymając dłoń na klamce zamkniętych już drzwi.
– Nie… kto? I nie co? – zapytała, wodząc wzrokiem za zdenerwowaną dziewczyną, która chodziła wciąż w kółko i w kółko, jakby chciała wydeptać na środku podłogi miniaturowe rondo.
– Ten wasz projektant. Rodelie. Jestem przekonana, że on nie ma nic wspólnego z tą kradzieżą.
– Oczywiście, że nie! On jest świetny! Gdybyś tylko widziała, jakie superowe ubrania potrafi wymyślić! – Abby z miejsca wzięła mężczyznę w obronę.
Nathaly przekrzywiła lekko głowę, z założonymi rękoma opierając się o ścianę przy oknie.
– Też mi się nie wydaje, żeby to on zrobił – powiedziała niezbyt głośno. – Ale chyba potrzebne byłyby jakieś dowody… jakieś mocne alibi, nie wiem, cokolwiek. Nie znam się na tym tak dokładnie.
– Właśnie, skoro już mówimy o dowodach… – Jenn usiadła na łóżko, choć zrobiła to tak dynamicznie, że równie dobrze mogłaby na nie wskoczyć i zaczęła przewracać kartki starej, rozsypującej się gazety, którą wcześniej rzuciła na zmiętą pościel. – Razem z naszym inspektorem poszliśmy pogadać z konkursową komisją. W sumie nie powiedzieli nam nic ciekawego, ale na zapleczu tutejszego Centrum, gdzie ich przesłuchiwaliśmy, siostry Joy mają małe archiwum. Może archiwum to za duże słowo. Po prostu lubią sobie kobieciny zostawiać co ciekawsze numery lokalnej prasy. Ten tutaj tygodnik jest z ich kolekcji najstarszy. Leżał na samym dnie całkiem pokaźnej sterty, ale coś mnie tknęło, żeby zacząć od końca i… jest!
Nathaly i Abby aż podskoczyły, kiedy Jennefair niespodziewanie podniosła głos, wskazując palcem na jeden z artykułów. Duże, czarne litery u góry strony układały się w tytuł: „UDAREMNIONA PRÓBA KRADZIEŻY PODCZAS DOROCZNEGO KONKURSU KOORDYNATORÓW”. Drobna czcionka artykułu słabo kontrastowała na pożółkłej kartce, a niezbyt wyraźne, czarno-białe zdjęcie przedstawiało młodego mężczyznę i jego Vileplume’a, stojących wraz z dwójką policjantów na tle konkursowego namiotu.
– Co to takiego? – zapytała Nathaly, z zaciekawieniem pochylając się nad gazetą.
– Sama przeczytaj. – Jenn posunęła się na łóżku, robiąc jej miejsce i podtykając artykuł pod sam nos.
Nathaly wzięła lekki wdech i zaczęła czytać na głos:
– W ubiegłą środę lokalna policja udaremniła próbę kradzieży Pokemona należącego do jednego z uczestników tegorocznego konkursu. Sprawcy zbiegli z miejsca zdarzenia i jak do tej pory nie udało się ich ująć. Policja podejrzewa, że złodzieje kierowali się motywem finansowym. Vileplume, który miał stać się celem kradzieży, należy do rzadko spotykanej odmiany shiny, która to jest wysoko wyceniana zarówno na legalnym, jak i na czarnym rynku. Jak informują mieszkańcy, nie był to pierwszy taki incydent w historii tutejszych konkursów. Niespełna dwadzieścia lat wcześniej również doszło do podobnego zdarzenia. Skradzionego Pokemona nie udało się wówczas odnaleźć.
– Czyli to nie pierwszy raz? – zapytała z przejęciem Abby.
– Dokładnie. – Jenn pokiwała głową. – Co więcej, te wszystkie sprawy mają ze sobą trochę wspólnego. Po pierwsze, z tego co udało mi się dowiedzieć, wszystkie trzy Pokemony były shiny. Po drugie, popatrzcie na to zdjęcie. Widzicie coś ciekawego?
Nathaly wlepiła wzrok w czarno-białą fotografię. Była niewyraźna, w dodatku dość stara. Ani jedna z osób na niej uwiecznionych nie wyglądała w żaden sposób znajomo. Vileplume też nie wyróżniał się niczym szczególnym. Pokemon jak Pokemon. Duże płatki, krótkie rączki. Jego niezwykłej barwy i tak na zdjęciu widać nie było. Nic, na czym można by zawiesić wzrok. Zaraz, zawiesić…
– Wisiorek! – wykrzyknęła nagle, odruchowo prostując plecy.
Faktycznie. Jak mogła nie zauważyć tego wcześniej? Mała, okrągła zawieszka na szyi Vileplume’a nie rzucała się może w oczy jakoś specjalnie, ale wciąż jej podobieństwo do naszyjnika Flaaffy’ego było niezaprzeczalne.
– Właśnie, wisiorek. – Jenn raz jeszcze pokiwała głową, tym razem bardzo powoli. – Z nagrań tegorocznego konkursu wynika, że Flaaffy miał taki sam, albo bardzo podobny. Chciałam zapytać Mii skąd Flaaffy go ma, ale nie wróciła jeszcze do Centrum. Pewnie dalej szuka swojego Pokemona po wyspie.
– Ani trochę jej się nie dziwię – przyznała Nathaly.
– Ja w sumie też nie. Ale, ale. To jeszcze nie wszystko. Sprawdziłam jeszcze dokładne daty poprzednich dwóch kradzieży i porównałam je z dzisiejszą datą. Okazuje się, że te trzy wydarzenia dzielą mniej więcej równe, dwudziestoletnie odstępy. Wpisałam to wszystko do przeglądarki i jedyną rzeczą, jaka łączy te trzy daty jest to.
Jennefair wyciągnęła w stronę Nathaly swój telefon z włączoną jakąś stroną internetową dla miłośników astronomii.
– Co to jest… ko-niun-kcja? – zapytała Abby, zaglądając Nathaly przez ramię.
– To znaczy, że danej nocy jakieś dwie gwiazdy, planety, albo coś innego na niebie jest widoczne bardzo blisko jedno obok drugiego – wyjaśniła Jenn najlepiej jak umiała. – Nie wiem, czy to tylko zwykły zbieg okoliczności, czy to faktycznie ma jakiś związek ze sprawą, ale zarówno dzisiaj, jak i w dwóch wcześniejszych przypadkach, konkurs zbiegał się w czasie z koniunkcją księżyca w pełni i największej gwiazdy z konstelacji Gyaradosa, którą astronomowie nieoficjalnie nazywają Smoczym Okiem. To dość rzadkie zjawisko, zdarza się raz na dwadzieścia lat. Problem w tym, że nie do końca wiem, jak je powiązać z tym, co stało się dziś rano.
– Uff… – odetchnęła Abby, wachlując się dłonią. – Sporo się dowiedziałaś. Tyle tego jest, że aż mi się gorąco zrobiło. Nath, mogłabyś uchylić okno?
– Jasne – odparła dziewczyna i sięgnęła do klamki.
Zanim jednak na dobre uchyliła okienne skrzydło, poczuła na sobie świdrujący, zamyślony wzrok Jennefair.
– Co? – zapytała zbita z tropu.
– Nic, nic. Po prostu coś mi przyszło do głowy – wyjaśniła tamta ogólnikowo. – W każdym razie popytałam trochę mieszkańców wyspy i dowiedziałam się, że ten koordynator od pierwszej kradzieży nazywał się Craig Woodley. Pochodził z sąsiedniej wyspy, a po stracie Pokemona tak się załamał, że trafił do tutejszego szpitala psychiatrycznego. I tak właściwie, to przychodzę do was właśnie w tej sprawie. Chciałabym porozmawiać z tym człowiekiem. Ale, no wiecie… – Jenn zająknęła się, drapiąc się z zakłopotaniem po policzku – nie chcę tam iść sama. Zgodziłybyście się pójść ze mną?
– Ale, Jenn, to było prawie czterdzieści lat temu. – Nathaly zmarszczyła brwi. – Myślisz, że on tam wciąż będzie?
– Z tego, co mówili tutejsi, to nikt nic nie słyszał, żeby go wypuścili. Umrzeć też raczej nie umarł. Ktoś na pewno by o tym wspomniał. Widać, że ludzie tutaj lubią plotkować, zwłaszcza ci starsi.
– No dobrze. Jeśli chcesz, to z tobą pójdę. Ale Abby na pewno zostaje.
– Dlaczego? – Jenn zdziwiła się lekko, ale szybko sama doszła do odpowiednich wniosków. – No tak, w sumie racja. Szpital psychiatryczny to średnio odpowiednie miejsce dla małej dziewczynki.
Nathaly nic nie odpowiedziała, tylko odwróciła się, zaalarmowana tym, że Abby nie zareagowała ani na to, że przyjaciółka nie chce jej ze sobą zabrać, ani na nazwanie jej małą dziewczynką. Tymczasem Abby najprawdopodobniej nie słyszała nawet żadnej z tych rzeczy, bo z przejęciem szukała czegoś w Internecie, bez pytania pożyczając sobie telefon Jennefair.
– Mam! – pisnęła wreszcie. – To nie Marcus Rodelie zrobił!
– Skąd wiesz? – spytała Jenn, kiedy obie z Nathaly wbiły w nią zaciekawione spojrzenia.
Dziewczynka zrobiła taką minę, jakby właśnie została zapytana o najbardziej oczywistą rzecz na świecie i spokojnym, rzeczowym tonem wyjaśniła:
– No jak to? Same mówiłyście, że żeby ktoś był niewinny, to musi mieć mocne libido, a tutaj jest napisane, że wielu mężczyzn ma mocne libido nawet do późnej starości…
– Alibi – wrzasnęła Nathaly, wyrywając jej telefon z rąk. – Chodziło o alibi!
– Oj, może i tak. Sorki, mój błąd. Ale w takim razie… co to jest to libido?
Nathaly zastygła z na wpół otwartymi ustami, czując, jak na policzki wypływa jej rumieniec, a Jennefair podsumowała to wszystko lekkim półuśmiechem. Żadna jednak nie spieszyła się, żeby wyjaśnić młodszej koleżance, czym libido różni się od alibi. Na szczęście dla nich, nie było to zbyt istotne dla sprawy.
***
Ani Nathaly, ani Jenn nie spodziewały się, że nawet z włączonym GPS-em odnalezienie drogi do szpitala będzie aż takie trudne. Dziesiątki skrzyżowań i wąskich uliczek o podobnie brzmiących nazwach wcale nie ułatwiały im zadania. Ktoś, kto odpowiadał tu za administrację, miał naprawdę ograniczoną wyobraźnię. Wodna, Morska, Nadmorska… i jak tu się nie pogubić? A jeszcze gorzej było, kiedy próbowały zapytać kogoś o drogę. A co? A po co? A do kogo?... Jennefair chyba faktycznie miała rację, że tutejsi kochają plotkować. Chociaż, z drugiej strony, nie codziennie spotyka się na ulicy dwie młode dziewczyny, urządzające sobie wycieczkę do szpitala psychiatrycznego.
Kiedy wreszcie były już na tyle pewne, że są na dobrej drodze, że Jenn przestała nerwowo stukać w ekran swojego, ciągle gubiącego zasięg telefonu, Nathaly zapytała o coś, o co chciała zapytać już dawno, ale była zbyt przejęta błądzeniem po ulicach i ciągłym szukaniem właściwego kierunku.
– Słuchaj, skoro jesteście tutaj w trójkę, to dlaczego nie poprosiłaś swoich kuzynów, żeby tu z tobą przyszli?
– No… właściwie, to z dwóch powodów. Po pierwsze, nie szczególne za sobą przepadamy. Sama słyszałaś, jak mnie nazywają.
– Fakt, to nie było zbyt miłe – zgodziła się Nathaly, potakując lekko głową. – A po drugie?
– A po drugie… Trochę głupio się przyznać, ale zależy mi na samodzielnym rozwiązaniu tej sprawy.
– Jak to? Przecież mnie poprosiłaś o pomoc.
– No tak, ale ty to co innego.
– Nie rozumiem.
– Oj, no wiesz… – Jenn zaczerwieniła się lekko, plącząc się w zeznaniach – bo my wszyscy, całą trójką, staramy się o stypendium do szkoły policyjnej. Nasz inspektor obiecał nam, kiedy tu płynęliśmy, że osobiście rekomenduje przełożonym tego kadeta, który najbardziej przyczyni się do rozwiązania zagadki tej kradzieży.
– Nie wierzę. – Nathaly aż pokręciła głową ze zdumienia. – Ale zdajesz sobie sprawę, że to chodzi o dobro Pokemona, żywego stworzenia, a nie tylko o jakąś tam szkołę czy stypendium?
– Tak. Oczywiście, że tak. Ale, Nathaly, zrozum, to dla mnie ogromna szansa.
– Dobrze, rozumiem. Tylko, że sprawa wydaje się naprawdę poważna. A jeśli coś pójdzie nie tak? Ale tak wiesz, bardzo nie tak. To co my niby same zrobimy, co?
– Nic się nie martw. – Jenn popatrzyła na nią uspokajająco, unosząc w dłoni telefon. – Wtedy od razu dzwonię po wsparcie.
– No ja myślę – bąknęła Nathaly średnio entuzjastycznie.
– Patrz. Chyba jesteśmy na miejscu.
Budynek, przed którym się zatrzymały, najbardziej przypominał Nathaly sierociniec ze starych horrorów. Samotny, otoczony jedynie kilkoma, równie samotnymi, drzewami. Wokół żywego ducha. Jedynie z wewnątrz, przez nieszczelne okna, dobiegały dziwne, niereformowalne piski i wrzaski. Smutny, szary tynk, miejscami poodrywany, odsłaniał równie smutne i równie szare cegły, z których wzniesiono szpital. Już na pierwszy rzut oka można się było domyślić, że włodarze wyspy nie przeznaczają zbyt wiele pieniędzy na ochronę zdrowia psychicznego mieszkańców. A już na pewno nie na ten budynek.
– Wchodzimy? – zapytała Nathaly, zupełnie bez przekonania.
– Skoro już przyszłyśmy tak daleko…
Jenn nabrała powietrza i zbierając się w sobie przez dłuższą chwilę, mocno zapukała w wysokie, drewniane drzwi, z których szarozielona farba olejna schodziła podłużnymi płatami. Miała trochę racji. Wypadało wejść. W końcu sporo się natrudziły, żeby tu w ogóle trafić. Zajęło im to parę ładnych godzin. W sumie było już na tyle późno, że zaczynało zmierzchać. Raczej kiepska pora, by odwiedzać takie miejsca. Albo idealna, pod warunkiem, że jest się fanem filmów grozy.
Dziewczyny raczej nimi nie były. Pewnie dlatego obie drgnęły lekko, kiedy drzwi ze zgrzytem uchyliły się i wyjrzała zza nich niezbyt przyjemna, męska twarz. Mężczyzna był zapewne portierem, albo kimś w tym rodzaju, bo ledwie wpuścił je do środka, spisał ich imiona i nazwiska do grubego zeszytu, po czym bez słowa skinął głową, wskazując drogę w głąb korytarza. Przed nimi były jeszcze jedne drzwi. Szklane, z grubą, drewnianą ramą okalającą oba skrzydła. Nathaly pchnęła je z niemałym wysiłkiem i poszły dalej.
Świat, do którego wkroczyły, był zupełnie inny od tego, który został za drzwiami. Dorośli ludzie, którzy teoretycznie powinni być rozsądni i wywarzeni, tutaj zachowywali się jak dzicy. Jedni wyli, drudzy gnali bez celu, obijając się o ściany. Były też, oczywiście, mniej skrajne przypadki. Ci z kolei milczeli zupełnie, lub mruczeli coś do siebie pod nosem, licząc niewidzialne pieniądze, albo odganiając niewidzialne owady. Nathaly zdjęło głębokie przerażenie, na myśl, że to dopiero korytarz. A kto wie, ile tego ludzkiego nieszczęścia kryło się jeszcze po szpitalnych salach? Zza uchylonych drzwi jednej z nich dochodziło to cichsze, to znów głośniejsze łkanie. Ktoś płakał jak małe dziecko. Przerażona tym wszystkim Raichu przykleiła się do nogi swojej trenerki tak mocno, że Nathaly czuła jej rozedrgane łapki, wbijające jej się w łydkę. Nie protestowała jednak. W końcu sama była nie mniej wystraszona.
Po krótkim spacerze wzdłuż korytarza, który wydawał się Nathaly trwać całą wieczność, ktoś wreszcie zwrócił na nie uwagę. Niska, krępa pielęgniarka, dobrze po czterdziestce, albo krótko przed pięćdziesiątką, wyszła z jednej z sal i od razu skierowała się w stronę dziewczyn, które teraz wcale nie były już takie pewne, że przyjście tutaj było dobrym pomysłem. Krótkie, mocno kręcone, farbowane włosy podskakiwały z każdym krokiem kobiety, niczym czarne sprężynki.
– A wy czego tu szukacie? – zapytała. Jej głos był średnio przyjemny. Mówiła trochę tak, jak surowa matka do swoich zbuntowanych dzieci.
– My… chciałyśmy odwiedzić pana Craiga Woodley’a. Znajdziemy go tu może? – odezwała się jako pierwsza Jennefair.
Pielęgniarka zmierzyła ją wzrokiem od stóp do czubka głowy.
– Zdajecie sobie sprawę, że to szpital psychiatryczny i nie wpuszczamy tutaj przypadkowych dzieciaków z ulicy, które akurat mają taki kaprys? – powiedziała groźnie. – Po co przyszłyście?
Dziewczyny popatrzyły po sobie, kompletnie zmieszane. Musiały szybko wymyślić jakiś wiarygodny powód, inaczej mogą zostać odesłane z kwitkiem.
– Chciałyśmy porozmawiać z panem Woodley’em, bo… – zaczęła Jenn, po czym zacięła się, panicznie szukając w głowie dobrego argumentu.
– Bo to znajomy naszej babci – wtrąciła się Nathaly, próbując uratować sytuację. – Babcia i pan Craig podróżowali razem, kiedy byli w naszym wieku.
– Właśnie. – Jennefair pokiwała prędko głową, obdarzając Nathaly spojrzeniem pełnym wdzięczności. Szybko podłapała wątek i ciągnęła dalej: – A teraz nasza babcia jest bardzo chora. Lekarze mówią, że nie zostało jej już wiele czasu. Bardzo nas prosiła, żebyśmy odnalazły pana Woodley’a i porozmawiały z nim w jej imieniu, skoro sama nie będzie mogła się już pożegnać…
Dziewczyny raz jeszcze popatrzyły na siebie i po mistrzowsku otarły udawane łzy spod oczu. Widać obie okazały się wystarczająco dobrymi aktorkami, bo po dłuższej chwili zastanowienia, pielęgniarka skinęła na nie dłonią.
– No dobrze. Chodźcie za mną – powiedziała, podprowadzając je pod jedne z zamkniętych drzwi. – Zanim jednak tam wejdziecie, muszę wiedzieć, czy nie macie przy sobie zapałek albo zapalniczki?
Nathaly i Jenn zgodnie pokręciły głowami.
– Nic, czym można by wskrzesić ogień? Jesteście pewne?
Dłoń Nathaly drgnęła lekko w stronę Pokeballa z Cyndaquilem, ale dziewczyna szybko doszła do wniosku, że lepiej siedzieć cicho, niż oddać swojego Pokemona tej obcej kobiecie. Zresztą, pielęgniarce na pewno nie chodziło o Pokemony. Miała nadzieję, że nie. Jenn szybko odwróciła uwagę kobiety, widząc niepewność na twarzy Nathaly.
– Nic nie mamy. Dlaczego pani pyta?
– No cóż, ten pacjent już kilka razy próbował podpalić meble w swoim pokoju. Wolałabym nie ryzykować.
– Jasne, rozumiemy. – Dziewczyna skinęła głową. – Proszę się nie niepokoić, to zajmie nam tylko chwilę. Porozmawiamy z panem Woodley’em i już nas nie ma.
– Oby – odparła pielęgniarka głosem dalekim od uprzejmości i uchyliła drzwi. Nathaly zaczęła się zastanawiać, czy ta jej nadmierna surowość to przypadkiem nie wpływ tego okropnego miejsca. – Panie Woodley, ktoś do pana.
Chwilę potem dziewczyny były już w środku, a duże, białe drzwi zamknęły się za nimi z cichym kliknięciem. Nathaly spojrzała za siebie przez ramię, szybko przekonując się, że pokoje bez klamek w tego typu miejscach, to tylko legenda. Wnętrze sali było równie przygnębiające, jak cała reszta budynku. Brudny, brzoskwiniowy kolor na ścianach zlewał się z jasnym gumolitem na podłodze, a białe, odrapane meble wcale nie polepszały ogólnego wrażenia. Pan Woodley siedział na łóżku i zdawał się w ogóle nie zauważyć, że ktoś obcy pojawił się w jego sali. Był chudy, zupełnie siwy. Zapadnięte policzki sprawiały, że smutne, szare oczy mężczyzny wydawały się jeszcze większe i jeszcze smutniejsze. Bose stopy, obute w rozdeptane, brązowe kapcie, szurały lekko po podłodze to w przód to w tył, a długie, kościste palce oplatały z pewną niezrozumiałą czułością jakieś brudne, materiałowe zawiniątko.
– Panie Woodley? Możemy porozmawiać? – zapytała cicho Jenn. Nie był to może zbyt oryginalny początek rozmowy, ale naprawdę trudno było wymyślić coś oryginalnego w takiej sytuacji. – Panie Woodley? Słyszy mnie pan?
– Chciałyśmy zapytać o Pana Pokemona – dołączyła do rozmowy Nathaly. Choć ciężko było nazwać rozmową ich mizerne próby złapania kontaktu z tym człowiekiem. – Tego, którego panu ukradziono czterdzieści lat temu.
Niespodziewanie, na wspomnienie o Pokemonie, mężczyzna ożywił się, jak przebudzony z głębokiego snu.
– Moja Chikorita? Ona tu jest. Mam ją, o tutaj – wymamrotał, poluźniając wychudzone palce. – Oni wszyscy mi nie wierzą, ale mam ją tutaj. Moja biedna Chica…
Nathaly popatrzyła na Jenn, zastanawiając się, czy powinna zadać pytanie, które właśnie chodziło jej po głowie. Mimo wszystko postanowiła zaryzykować.
– Panie Woodley, co pan ma w tej szmatce?
– Chcecie ją zobaczyć? Moja biedna Chica. Biedna Chica…
Mężczyzna załkał żałośnie, po czym delikatnie rozwinął wybrudzony materiał. Obie dziewczyny wstrzymały powietrze, kiedy ich oczom ukazała się kupka ciemnoszarego prochu.
– Tylko tyle po niej zostało. Biedna Chica… Oni mi nie wierzą. Mówią, że dostałem na głowę. Ale ja wszystko widziałem. Związali mnie i nie mogłem nic zrobić. Te… te potwory bez twarzy. Mogłem tylko krzyczeć. Tylko patrzeć. Najpierw była moja Chica, a potem, o. – Pan Woodley schylił się żałośnie nad kopczykiem szarego pyłu. – Garść popiołu. Tyle mi po niej zostało, kiedy wzeszło słońce. Oni mi nie wierzą, a przecież widziałem. Moja biedna Chica. Biedna Chica…
– Chce pan powiedzieć, że to jest pana Chikorita? – zapytała Jennefair, starając się, by jej głos nie zdradzał braku przekonania co do słów mężczyzny.
Nathaly była nieco bardziej skłonna, by uwierzyć w to, co opowiadał.
– Pana Chica, co jej się stało? – spytała spokojnie.
– Nie ma. Już nie ma. Pożarł ją smok patrzący na księżyc. To była ofiara. A ja tam byłem. A ona płonęła. A oni wszyscy mi nie wierzą. Mówią, że jestem wariat. A ja już nie mam nic więcej, tylko garść popiołu. O, jak bardzo bym chciał sam też zamienić się w popiół! Byłoby mi wtedy o wiele łatwiej...
– Może nie męczmy go już dłużej? – szepnęła Nathaly, pochylając się w stronę Jenn.
Nie potrafiła opanować ogromnego współczucia, jakie czuła do tego człowieka. Jakoś tak mu wierzyła. Wiedziała, że jest niepoczytalny i wiedziała, że może nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, co mówi, a mimo to wierzyła w jego nieskładną opowieść.
– Jeszcze tylko jedno pytanie – powiedziała cicho Jennefair, wyciągając z zapiętej wokół pasa torby złożoną na cztery gazetę. – Czy kojarzy pan ten wisiorek ze zdjęcia?
Szare oczy mężczyzny zatrzymały się na fotografii sprzed dwudziestu lat, a na wychudzoną twarz na chwilę powróciło coś, co śmiało można było nazwać zdrowym rozsądkiem.
– Widziałyście ten medalion? Gdzie? – zapytał. Jego głos był zupełnie inny, niż do tej pory. Mocny, zdecydowany i jakby… zupełnie przytomny.
– Podobny wisiorek miał na sobie Pokemon, którego skradziono dziś rano – wyjaśniła Jenn najzwięźlej jak się dało.
– Kto mu go dał? Ktokolwiek mu go dał, znajdźcie go. I to szybko. Szybko, zanim rozpalą ogień.
– Panie Woodley, co to za medalion? – dopytywała uparcie Jenn.
– Oni w ten sposób znaczą swoje ofiary. Ktokolwiek dał go temu biednemu Pokemonowi, skazał go na śmierć w strasznych męczarniach. Musicie go szybko znaleźć. Inaczej… inaczej potwory bez twarzy i garść popiołu.
Razem z tymi ostatnimi słowami, do oczu pana Woodley’a powróciła dzikość i otępienie. A Nathaly i Jenn miały słuszne przeczucie, że nie dowiedzą się już niczego sensownego.
– Okej, jak dla mnie to wystarczy. Szybko, musimy iść – wymamrotała pospiesznie Jennefair i czym prędzej ruszyła do wyjścia.
Nathaly udało się ją dogonić dopiero, kiedy była już na ulicy.
– Możesz mi chociaż powiedzieć, dokąd tak pędzimy? – wydyszała, z trudem łapiąc oddech.
Jenn jednak nie odpowiedziała jej od razu. Zamiast tego wydobyła ze swojej torby kawałek czarnego materiału i Pokeball. Zaraz potem, w krótkim błysku białego światła, pomiędzy dziewczynami pojawił się mały, ale masywnie zbudowany niebieski stworek z zabawną trąbą i całkiem sporymi uszami. Nathaly, widząc, że na wyjaśnienia nie ma na razie co liczyć, sięgnęła przynajmniej po Pokedex.
– Phanpy, Pokemon typu ziemnego. Pomimo niewielkich rozmiarów, gatunek ten cechuje ogromna siła. Nawet średnio okazały Phanpy potrafi bez problemu unieść na grzbiecie dorosłego człowieka.
Phanpy, nie zwracając najmniejszej uwagi na mechaniczny głos Pokedexa, zawzięcie obwąchiwał materiał, który Jenn podtykała mu pod nos.
– Co to takiego? – Nathaly zadała kolejne pytanie, licząc, że Jenn wreszcie powie jej coś więcej.
– To? Skarpetka Cesara. Zwinęłam ją ukradkiem, kiedy byłyśmy w ich pokoju.
– Że co? Po co ci jego skarpetka?
– Żeby Phanpy mógł złapać trop, to jasne – bąknęła zniecierpliwiona Jennefair. – Od początku coś mi w tym chłopaku nie pasowało. A teraz, jeśli możesz, daj proszę mojemu partnerowi skupić się na swojej pracy.
Nathaly przez chwilę rzeczywiście stała spokojne, w milczeniu przyglądając się, jak Phanpy obwąchuje czarną skarpetkę ze wszystkich stron. W końcu jednak nie wytrzymała i znów zapytała:
– Dlaczego myślisz, że powinnyśmy szukać akurat Cesara?
– Nathaly, serio chcesz teraz tracić czas na wyjaśnienia? Wiem, słabo się znamy, ale bardzo cię proszę, pozwól sobie chociaż na odrobinę zaufania do mnie, dobrze? W końcu obie chcemy pomóc odnaleźć tego Pokemona.
– A jeśli się mylisz?
– Jeśli się mylę, a ten staruszek ze szpitala mówił choć trochę do rzeczy, to jutro może już nie być czego szukać. Nie, na pewno się nie mylę. Oby…
Nathaly przyjęła tę odpowiedź w milczeniu. Dosłownie kilka sekund później Phanpy zawachlował nerwowo uszami i wydając z siebie dźwięk podobny do brzmienia rozstrojonej trąbki, ruszył czym prędzej przed siebie.
– Złapał trop. Idziemy! – zarządziła zdecydowanie Jennefair i pobiegła za nim.
To nie była łatwa pogoń. Phanpy, jak na swoje krótkie nóżki, pędził niesamowicie szybko. Jenn bez trudu dotrzymywała mu kroku. Raichu też nie miała większego problemu, by dorównać im w biegu. Jedynie Nathaly została w tyle niemal od razu. Choć z jej kondycją wcale nie było tak źle, to poharatana podczas pobytu w Goldenrod noga ciągle dość mocną ją pobolewała. Co prawda po silnie otartej skórze zostały już tylko zaczerwienienia i strupy, ale do końca w porządku z jej stopą jeszcze nie było. Raz czy dwa, Nathaly musiała się nawet zatrzymać i tylko jakimś cudem nie straciła z oczu reszty pościgu. Sprawa była o tyle trudniejsza, że kiedy prowadzone przez Phanpy’ego dziewczyny wybiegły za miasto, było już zupełnie ciemno. Wprawdzie bezchmurne niebo i wielka tarcza księżyca w pełni nie pozwalały, by nocne ciemności rozpanoszyły się na dobre, ale trop poprowadził Phanpy’ego prosto w głąb gęstego, mrocznego lasu, który rozciągał się na zachód od miasta. Grube pnie starych drzew co i rusz stawały im na drodze, a rozłożyste korony dębów i apricornów zatrzymywały blask księżyca, dodatkowo utrudniając zadanie.
Wreszcie niebieski stworek zaczął zwalniać. Z każdym kolejnym krokiem starał się stąpać coraz ciszej i coraz ostrożniej, jakby wyczuł lub usłyszał coś, czego nie chciał spłoszyć. Jenn bez trudu odczytała jego intencje, bo sama również zwolniła i odwróciła się, gestem nakazując Nathaly, żeby była cicho. Ta ostatnia, doganiając wreszcie resztę ekipy, zrobiła kilka głębszych wdechów i starając się stawiać stopy tak, by wysuszona ściółka nie szeleściła zbytnio pod jej trampkami, ruszyła we wskazanym przez Panphy’ego kierunku.
Dziewczyny szły jeszcze przez chwilę pośród mroków lasu, aż wreszcie usłyszały czyjeś głosy, a pomiędzy drzewami pokazała się wyraźna, pomarańczowa łuna rozpalonego ogniska. Podeszły jeszcze bliżej i ukryły się za grubym, powalonym pniem, który, na ich szczęście, leżał akurat w idealnym miejscu, by podejrzeć, co dzieje się na niewielkiej polanie kilkanaście metrów dalej. A działo się tam całkiem sporo. Co więcej, ani Jenn, ani Nathaly widok ten nie podobał się ani trochę.
Na środku rzeczywiście płonął ogień. Był dość spory, podłużne języki strzelały i odrywały się od ogniska, szybując w górę, by po chwili zniknąć na tle nocnego nieba. Płomień tańczył łagodnie, to rosnąć, to malejąc i pożerał coraz to kolejne pęki suchych gałęzi, które czyjeś ledwie widoczne w mrokach nocy ręce dorzucały co kilka chwil. Postaci zgromadzonych wokół ogniska było pięć, może sześć. Trudno było je wszystkie dokładnie policzyć w ciemności. Tym trudniej, że wszystkie one odziane były od góry do dołu w czerń. Nawet twarz zasłaniało im coś, co niepokojąco przypominało czarne, workowate maski średniowiecznych katów. Potwory bez twarzy – Nathaly z przerażeniem uświadomiła sobie, że może jednak biedny pan Woodley nie mówił tak do końca od rzeczy. Najbardziej przerażające było jednak to, że Mia i Flaaffy też tam byli. Dziewczyna siedziała na ziemi, przywiązana do jednego z pni. Jej usta były zakneblowane, a oczy zamknięte. Wyglądała na nieprzytomną. Flaaffy natomiast leżał związany grubym sznurem, zaledwie kilka kroków od ogniska. Pobekiwał cicho i bezsilnie. Widać, że nie miał już sił się bronić. Te ubrane na czarno postaci musiały go wcześniej nieźle wymęczyć, żeby teraz nie sprawiał problemów.
Nathaly czuła, że serce wali jej jak szalone. Przełknęła ślinę, wytężyła wzrok i wsłuchała się w to, co wysokim, ale wciąż męskim głosem zawodziła jedna z postaci.
– Szlachetna bestio, w której świętym oku odbija się blask księżyca w całej jego okazałości, wejrzyj na swoje wierne sługi i ofiarę, jaką ci składają tej niezwykłej nocy. Pokaż swoją siłę i nieokiełznaną dzikość i zwróć ją przeciwko naszym wrogom, aby poznali jak wielki i święty jest twój gniew!
– Co on pieprzy? – szepnęła nerwowo Jennefair.
– Widzisz? Tam jest Flaaffy. Jenn, ten ogień… Oni chyba nie zamierzają?...
Nathaly nie znalazła w sobie tyle psychicznej siły, żeby dokończyć to pytanie. Coś w jej głowie powoli zaczęło się układać. Czy to wszystko faktycznie mogło zmierzać do aż tak tragicznego finału? Czy ci zwyrodnialcy naprawdę chcą spalić biednego Flaaffy’ego żywcem?
– Dosyć tego. Dzwonię po posiłki – postanowiła twardo Jenn. Sięgnęła dłonią do swojej torby i momentalnie znieruchomiała. – Niech to szlag. Niech to wszystko jasny szlag…
– Co się stało? – Nathaly popatrzyła na nią w trwodze.
– Mój telefon. Musiałam nie dopiąć do końca torby, kiedy sięgałam Pokeball Phanpy’ego. Pewnie teraz moja komórka leży gdzieś w lesie. Po prostu świetnie – wyjaśniła Jennefair przez zaciśnięte zęby.
Nathaly poczuła, jak z jej twarzy odpływa cała krew. Nie było jednak czasu na panikę. Musiała działać.
– Raichu – szepnęła do swojej podopiecznej – biegnij szybko do miasta i sprowadź pomoc. Tylko błagam, pospiesz się. Dobrze?
– Rai rai? – Stworek pokręcił łebkiem bez przekonania.
– Wiem, wiem. Też wolałabym mieć cię przy sobie, jeśli dojdzie do walki. Ale tylko ty znasz drogę i jesteś wystarczająco szybka, żeby dać sobie radę. No, leć już.
Elektryczny stworek nie miał zadowolonej miny kiedy znikał, pędząc między drzewami. Nie sprzeciwiał się jednak, bo w głębi swego pokemonowego rozumku wiedział, że jego trenerka miała rację. Nathaly zacisnęła pięści, w myślach życząc mu bezpiecznej drogi i znów popatrzyła w stronę ogniska. Jedna z postaci jeszcze przez chwilę plotła jakieś wzniosłe farmazony o świętej bestii i księżycu w pełni, aż wreszcie dała znak dwóm innym, by przynieśli Flaaffy’ego.
– Chyba nie możemy już dłużej czekać – szepnęła Jenn, nerwowo zagryzając dolną wargę. – Co robimy?
– W życiu nie pozwolę na to, co oni chcą zrobić – odparła Nathaly, twardo, ale głosem pełnym przerażenia. Odpięła od paska trzy Pokeballe, przygotowując je w dłoni. – Idę.
I poszła. A raczej pobiegła, przeskakując przez powalony pień, który do tej pory krył ją w swym bezpiecznym cieniu. Na polanę wpadła dość niezgrabnie, lekko kulejąc i dysząc ciężko, bardziej ze strachu, niż ze zmęczenia. Kilka zamaskowanych twarzy zwróciło się zgodnie w jej kierunku. W wyciętych na oczy dziurach ich czarnych masek zobaczyła złowrogie błyski. A może tylko jej się zdawało.
– Co to ma znaczyć? Kto śmie przerywać ofiarną ceremonię?! – krzyknął ten sam wysoki, męski głos.
– To tylko jakieś śmieci, mistrzu. Zaraz posprzątamy – odparła śmiało inna postać, najniższa ze wszystkich.
Nathaly zrobiła wielkie oczy, uświadamiając sobie, że ten akurat głos gdzieś już słyszała, i to całkiem niedawno. Cesar? Niemożliwe!
– Łapska precz od tego Pokemona! – warknęła tak groźnie, jak tylko potrafiła.
Piątka zamaskowanych postaci stanęła pomiędzy nią, a swoim mistrzem, bez najmniejszego wahania. Wszyscy dzierżyli w dłoniach Pokeballe, z których kilka sekund później wyłoniła się zgraja rozwścieczonych stworów.
– Nathaly! – krzyknęła krótko Jenn, chcąc dodać towarzyszce odwagi, choć sama trzęsła się jak osika.
Dopiero teraz Nathaly zdała sobie sprawę, że ona i Phanpy już od dłuższej chwili stoją u jej boku. Skinęła głową i cisnęła przed siebie wszystkie trzy kule. Sekundę później, obok Phanpy’ego, stanęły w równym rzędzie Cyndaquil, Wooper i Swinub. Dziewczyny zacisnęły pięści. To był ich front. Ich linia obrony i ataku zarazem. I chociaż Nathaly wierzyła w swoje Pokemony całym sercem, nie mogła zignorować liczebnej przewagi przeciwnika. Naprzeciw czwórki ich podopiecznych stała bowiem aż szóstka rywali. Większych, groźniejszych… ale czy silniejszych?
– Dalej Houndour, pozbądź się ich!
Zaraz po tej komendzie, Pokemon przypominający rozwścieczonego szczeniaka, ruszył do ataku. A tuż za nim ruszyło też pięć wyższych, rogatych stworów, strzelając długimi ogonami jak z bicza. Czarne psiska obnażyły kły, kłapiąc groźnie szczękami, a z ich pysków zaczęła toczyć się piana, najbardziej widoczna oznaka ich wściekłości.
– Ten Houndoom z lewej jest nasz – krzyknęła pospiesznie Jennefair, a jej Phanpy odważnie zaszarżował naprzeciw wspomnianemu Pokemonowi.
Nathaly nie zdążyła nawet skinąć głową, zanim pierwsze słupy ognia wystrzeliły w stronę jej podopiecznych.
– Wooper, Bąbelki!
Stworek wystrzelił z pyszczka strumień baniek, które w ostatniej chwili osłoniły jego i Swinuba przed podmuchem ognia. Cyndaquil w tej samej chwili odskoczył na bok, by od razu odpowiedzieć Szybkim Atakiem. Przemknął niczym strzała pomiędzy smukłym łapami Houndoomów, powalając dwa z nich. Tylko na chwilę. Psiska pozbierały się czym prędzej, a jednemu udało się nawet w akcie zemsty zatopić ostre kły w tylnej łapce Cyndaquila.
– Wykończ tego szczura! – wrzasnął któryś z zamaskowanych typów.
Zanim jednak sprawy potoczyły się jeszcze gorzej dla biednego Cyndaquila, seria ostrych, lodowych pocisków trafiła prosto w rogaty łeb mrocznego Pokemona. Atak nie był zbyt skuteczny, ale wystarczył, żeby poluźnić uścisk jego szczęk, a zadowolony z siebie Swinub prychnął przez nos. Jego chwila triumfu nie trwała jednak długo, bo dosłownie ułamek sekundy później dwa silne Miotacze Płomieni odepchnęły go na bok, rzucając nim brutalnie o najbliższe z drzew.
Tymczasem Wooper prowadził zacięty pojedynek jeden na jeden z Houndourem. Kule mrocznej energii i lepkiego błota zderzały się w powietrzu, to znów rozbijały o najniższe gałęzie, tylko od czasu do czasu trafiając w któregoś z walczących. Wooper okręcił się wokół własnej osi, ogonem odbijając jedną z Kul Cienia, po czym potknął się niefortunnie, zupełnie tracąc równowagę. Przed tragicznym zderzeniem z kolejnym mrocznym pociskiem uchronił go jednak Phanpy, który w ostatniej chwili skoczył naprzód, osłaniając i siebie i jego półprzezroczystą kopułą Ochrony. Nawet to jednak nie zdołało ocalić dwójki dzielnych stworków przed silnymi szczękami Houndoomów, które zaszły maluchy od tyłu, brutalnie wbijając kły w ich grzbiety. Wooper i Phanpy zapiszczały boleśnie. Cyndaquil poderwał się, by ruszyć im z pomocą, ale sam ledwie ogarniał sytuację z odpieraniem ciosów dwóch czarnych psisk, które natychmiast zastąpiły mu drogę. Najlepiej z całej drużyny radził sobie Swinub, którego ziemne ataki okazały się w tej walce prawdziwym wybawieniem. Mimo to Nathaly i Jennefair przegrywały, widziały to jasno i wyraźnie.
– Uważaj Cyndaquil, po lewej!
Ognisty stworek odskoczył sekundę za późno, przez co duża Kula Cienia trafiła go w bok i powaliła na ziemię. Podniósł się z ogromnym trudem i warknął bezsilnie. Wooper też ledwie utrzymywał się na nogach, a Phanpy już nawet nie próbował wstać. Tymczasem zgraja warczących wściekle psów otoczyła całą czwórkę stworków, odcinając im ze wszystkich stron drogę ucieczki.
– Phanpy, nie! – wrzasnęła Jennefair, głosem pełnym rozpaczy.
Piątka Houndoomów i nie mniej agresywny, choć mniejszy, Houndour, zaczęły powoli zbliżać się do swoich ofiar. Niektóre z nich dyszały trochę ciężej, jeden kulał lekko na tylną łapę, ale żaden nie był w tak złym stanie, jak Pokemony przerażonych dziewczyn. Nathaly błyskawicznie przeanalizowała sytuację, choć prawdę mówiąc nie widziała niczego, czego można by się złapać. Walcząc z narastającą w jej gardle paniką, zwróciła się błagalnie do jedynego ze swoich Pokemonów, który jeszcze jako tako nadawał się do walki.
– Swinub, proszę! Tylko ty możesz nas z tego wyciągnąć!
Stworek prychnął cicho, rozglądając się bezradnie dookoła. Wrogie Pokemony były już niebezpiecznie blisko. Coraz bliżej. Nathaly jednak nie dawała za wygraną. Jeśli mogła teraz na coś liczyć, to tylko na to. Tylko na Swinuba.
– Są wrażliwe na ziemne ataki! Swinub, błagam!...
Nie było innego wyjścia. Brązowy stworek stanął twardo na ziemi, a w jego wąskich ślepkach w jednej chwili odbił się gniew i odwaga. Napiął całe ciało, po czym podniósł przednie łapki, stając dęba. Kiedy się tak wyprostował, już nie tylko jego oczy błyszczały w blasku księżyca. Błyszczało całe, włochate ciałko. Owo niezwykłe światło w zaledwie parę sekund sprawiło, że mała, kudłata kulka rozrosła się kilkukrotnie, osiągając całkiem słuszny, niemal półtorametrowy rozmiar. Po obu stronach różowego ryjka wyrosły potężne kły, a sierść na grzbiecie i bokach stała się jeszcze dłuższa i grubsza niż do tej pory. Ledwie blask zniknął, dwie masywne łapy opadły na ziemię, uderzając o nią z ogromną potęgą. Silna, rozchodząca się we wszystkich kierunkach, sejsmiczna fala Trzęsienia Ziemi, rozrzuciła Houndoomy na boki, biorąc je z zaskoczenia.
Przewaga typu okazała się nie do przecenienia. Psiska długo zbierały się po tym niespodziewanym ciosie, a zanim pozbierały się na dobre, pomiędzy koronami leśnych drzew zagrało echo policyjnych syren. To był koniec. Trzy wielki Arcanine’y wskoczyły na polanę, wyprzedzając swoich opiekunów, którzy dotarli na miejsce tuż za nimi. Houndoomy przestały warczeć. Zaczęły cicho skamleć. To naprawdę był koniec.
***
Następnego ranka Nathaly i Abby siedziały przy stoliku, powoli żując kanapki z żółtym serem, których siostra Joy przygotowała cały stos dla wszystkich gości Centrum. Wielu z nich zaraz po śniadaniu zamierzało wyruszyć w swoją drogę. Większość to koordynatorzy, którzy punkt szósta rano otrzymali oficjalne oświadczenie, że wstrzymana do wyjaśnienia wczorajszej kradzieży, druga część konkursu mimo wszystko się nie odbędzie. Oficjalnym powodem takiej decyzji był brak konferansjera, który poprowadziłby imprezę do końca. Marcus Rodelie, choć zwolniono go natychmiast po zatrzymaniu prawdziwych sprawców, poczuł się tak oburzony i upokorzony niesłusznymi oskarżeniami skierowanymi w jego stronę, że odmówił dalszego prowadzenia pokazów. Stwierdził też, że musi to wszystko przemyśleć i poważnie się zastanowić, czy jeszcze kiedykolwiek zgodzi się zostać konferansjerem tutejszej imprezy. Organizatorzy konkursu uznali więc, że zamiast naprędce szukać kogoś na jego miejsce, lepiej zrezygnować z drugiej rundy, a w przyszłym roku przygotować się solidnie na każdą ewentualność i od początku mieć kogoś w zapasie.
Przy stoliku dziewczyn panowało milczenie. Nathaly była tak bardzo niewyspana, że aż półprzytomna. Wczorajszej nocy przesłuchiwano ją prawie do godziny trzeciej, jako bezpośredniego świadka wydarzeń, które miały miejsce na leśnej polanie. I choć dziewczyna czuła niewyobrażalną ulgę, że dla Flaaffy’ego i jego trenerki wszystko dobrze się skończyło, a jej Pokemony były już całe i zdrowe po ekspresowym leczeniu, jakie zastosowała siostra Joy, Nathaly nic nie mogła poradzić na swoje zmęczenie. Najchętniej padłaby na łóżko tak, jak stała, a raczej jak siedziała przy stoliku. Nie mogła jednak pozwolić sobie na drzemkę, bo za niecałą godzinę Santa Lucia miała odbić od brzegu, by wyruszyć w dalszy rejs.
Właśnie po raz kolejny ziewała nad swoją kanapką, kiedy ktoś niespodziewanie zarzucił jej na szyję swoje szczupłe ramiona i z całej siły ją uściskał.
– Dziękuję! Tak bardzo ci dziękuję! Z całego serca! – Wyprostowana sztywno Nathaly rozpoznała pomiędzy kolejnymi pochlipywaniami wzruszony, pełen wdzięczności głos Mii. – Gdyby nie ty… Nie chcę nawet myśleć, co stałoby się z moim biednym Flaaffy’m.
– Nie ma sprawy – odparła bez zastanowienia. – My, trenerzy, powinniśmy sobie pomagać.
Mia odsunęła się od niej, grzbietem dłoni ocierając gorące łzy, spływające po jej porcelanowych policzkach. Nathaly zauważyła, że razem z nią zjawiła się też Jennefair, która obserwowała całą scenę z iście grobowym wyrazem twarzy.
– Wręcz przeciwnie, Nathaly, jest sprawa. I to całkiem gruba – powiedziała, włączając się do rozmowy. – Ta grupa popaprańców, z którą wczoraj walczyłyśmy, okazała się być ostatnim działającym odłamem jakiejś chorej sekty, której członkowie sami siebie nazywają Bractwem Pełni Księżyca. Te czubki wierzą, że raz na dwadzieścia lat, dokładnie w noc, kiedy ma miejsce koniunkcja Smoczego Oka i księżyca w pełni, muszą złożyć w ofierze shiny Pokemona, żeby zjednać sobie łaskę jakiejś kosmicznej bestii.
– To rzeczywiście chore – zgodziła się Nathaly, kiwając smutno głową. – Jak można chcieć spalić żywcem jakiekolwiek żywe stworzenie?
– Ale najgorsze, że raz im się to udało.
– Chica?
Jenn potaknęła w cichym potwierdzeniu.
– To przez nich ten biedak, pan Woodley, postradał zmysły – powiedziała.
– Wcale się mu nie dziwię – odezwała się cicho Mia. – Gdyby Flaaffy… To znaczy, gdyby nie wy, pewnie sama skończyłabym podobnie. Teraz mam nauczkę na przyszłość, żeby ostrożniej dobierać sobie przyjaciół.
– Bez przesady – odparła Nathaly, próbując ją jakoś pocieszyć. – Co prawda nikomu nie życzę takiej akcji, ale na dobrą sprawę. to mogło się przytrafić każdemu.
– Wiem. Ale Cesar był taki miły… Cały czas się o mnie troszczył. Przed konkursem dał mi nawet na szczęście ten przeklęty medalion. Nigdy nie pomyślałabym, że może zrobić coś takiego. Nie miałam najmniejszych powodów, żeby go podejrzewać. Dopiero wczoraj, kiedy poszliśmy szukać Flaaffy’ego i Houndoura, a on zaproponował mi coś do picia, zrozumiałam, że coś jest nie tak. Wzięłam tylko dwa małe łyki i od razu zaczęło mi się kręcić w głowie. Musiał tam czegoś dosypać.
– Cwaniak jeden – prychnęła pod nosem Jennefair.
Nathaly popatrzyła na nią, mocno zaciekawiona.
– Właśnie, Jenn, miałaś mi wyjaśnić skąd wiedziałaś, że to Cesar maczał w tym wszystkim palce.
– Wcale nie było prosto go rozgryźć – odparła tamta, drapiąc się w skupieniu po brodzie. – Skubany, dobrze się przygotował. Od kilku miesięcy pracował na zaufanie Mii, a w rzeczywistości chciał tylko zwabić ją na wyspę. Miał wszystko dokładnie zaplanowane. Jego wczorajsze zeznania wiele nam wyjaśniły. Wczoraj rano, kiedy Mia poszła pobiegać, zabrał Pokeball Flaaffy’ego i wysłał Houndoura, żeby gdzieś go ukrył. Potem sam rozwalił sobie czoło, otworzył okno i udał nieprzytomnego. A na koniec sprzedał nam tę całą historyjkę o włamaniu i człowieku w płaszczu.
– W takim razie skąd wiedziałaś, że to on? – dopytywała ciekawie Nathaly.
– Zgubiły go szczegóły. Pamiętasz, co nam powiedział, kiedy z nim rozmawiałyśmy? Podobno ktoś zapukał do drzwi, a on zaraz otworzył, bo myślał, że to Mia. Ale, Nathaly, serio? Ile razy zdarzyło ci się pukać do własnego pokoju? Gdyby faktycznie ktoś przyszedł i faktycznie miałaby to być Mia, to po prostu by weszła i tyle. Zresztą, to było oczywiste, że do pokoju nikt nie wchodził. Przecież szczotka na stoliku blokowała przejście. Gdyby naprawdę ktoś wcześniej otworzył drzwi, to spadłaby już wtedy, a nie dopiero, kiedy Mia wróciła z biegania. Poza tym, pamiętasz, jak przyglądałam ci się, kiedy otwierałaś okno? Właśnie wtedy dotarło do mnie, że sprawca musiał być leworęczny. Ty jesteś praworęczna, więc sięgnęłaś do prawego skrzydła. To zupełnie naturalne. Tak samo Marcus Rodelie, on też jest praworęczny. Zauważyłam to, kiedy podpisywał swoje zeznania. Za to okno w pokoju Mii i Cesara miało otwarte lewe skrzydło. A zgadnij, kto jest leworęczny? Kiedy rzeczy Mii spadły na podłogę, Cesar sięgnął po nie lewą ręką, lewą otwierał też drzwi i robił większość rzeczy, kiedy tam byłyśmy.
– Jesteś świetną obserwatorką – stwierdziła Nathaly z uznaniem.
Jenn tylko się uśmiechnęła.
– W policji tak trzeba. A tak poza tym wszystkim, to… wiesz, ja naprawdę mogłam się wtedy mylić. To, że faktycznie Cesar był wszystkiemu winien, było naszym ogromnym szczęściem. Ale szczęście też jest w policji bardzo potrzebne.
– Nie tylko w policji, Jenn. Nie tylko w policji.
Jennefair pokiwała lekko głową, wyrażając w ten sposób, że zgadza się z Nathaly w stu procentach. Za to Nathaly stłumiła kolejne ziewnięcie, które bezczelnie pchało się jej na usta. Teraz, kiedy wszystko się już wyjaśniło, a skradziony Pokemon cały i zdrowy wrócił pod opiekę swojej trenerki, wiedziała doskonale, że pierwsze co zrobi po wejściu na pokład Santa Lucii, to odeśpi tę niebezpieczną przygodę. Choćby i miała spać całą drogę do Cianwood City. I nikt, nawet Abby, nie zdoła jej w tym przeszkodzić.

4 komentarze:

  1. OwO Powoli znajduję czas żeby wszystko nadrabiać, zaczęła przerwa świąteczna więc trochę jest chwil na odpoczynek. Życzę Ci wesołych świąt pełnych miłych chwil i wszystkiego co przyjemne <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej!
    Jak coś, życzę baaaardzo wesołego i szczęśliwego nowego roku pełnego weny.
    Co do rozdzialiku, fajnie że Swinub ewoluował, ale czy to nie za wcześnie? No, takiego czegoś się nie spodziewałem, ale ten cały Cesar coś tu jakby ukrywał.
    Życzę weny i powodzenia.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja żyję :D Rozdzialik świetny i zaraz biorę się za kolejny.
    Swinub jak dla mnie był słabiutki ale jego ewolucja to już całkiem co innego ;) Świetne wplotłaś w kradzież ten motyw z tą "sektą" był naprawdę ciekawy :)
    Pozdrawiam i lecę na kolejny rozdział.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ojej, ponad rok mnie nie było u Ciebie, ale to dobrze. Czas nadrobić zaległości i poczytać, a teraz jakiś ruch na tych pokemonowych blogach.
    Przyznam, że jakoś liczyłem, że pociągniesz temat na dwa, trzy rozdziały, taka mini akcja, w tej niby mini serii. Miało być kilka rozdziałów, a jest nowa seria. Oczywiście, mnie to cieszy!
    Super opis walki i pierwsza ewolucja w Johto, przynajmniej pokemona Nathaly. Jakoś tak po cichu liczyłem na Cydnaquila, w końcu jesteś fanką Quilavy. Coś czuję, że i na to przyjdzie czas.
    Ogólnie to wszystkiego najlepszego w nowym 2020 roku!

    OdpowiedzUsuń