4. Trouble out, trouble in

                Mając za cel swojej podróży Violet City, Nathaly wędrowała uparcie na zachód nieznanego sobie regionu. Od kiedy wraz z Raichu pożegnały gromadkę Pichu, rozbrykanych, elektrycznych maluchów, minęło już kilka dni. Dni, które trenerka i jej wierna podopieczna poświęciły w całości na wędrówkę. Mapa pokazywała wyraźnie, że zanim znajdą drogę do Violet, muszą najpierw znaleźć Cherrygrove City, miasteczko niezbyt duże, ale przynajmniej posiadające w swoich gościnnych progach Centrum Pokemon.
                -Przynajmniej… – sapnęła ciężko Nathaly, marząc o przytulnym budynku z zawsze pełną lodówką. Chyba po raz pierwszy tak wyraźnie poczuła tęsknotę za kuchnią siostry Joy. Nic dziwnego. Skromny prowiant jaki przygotowała sobie na drogę nie przewidywał nieplanowanych wypadów do odległych o parę ładnych kilometrów miast – Myślałam, że po drodze trafimy chociaż na jakąś wioskę, gdzie da się kupić coś do jedzenia. Serio, Raichu, całe Johto nie może być takie opustoszałe.
                -Chu… – przytaknęła zrezygnowana Raichu.
                Obie westchnęły ciężko, monotonnie krocząc przed siebie polną drogą. Nagle w pobliskich krzakach coś się zakotłowało. Ledwie Nathaly zdążyła odwrócić wzrok w tamtą stronę, z zarośli wypadł mały, niebieski stworek. Pokemon wydał się jej znajomy, zwłaszcza kiedy błyskawicznie podniósł się z ziemi i zaczął radośnie przeskakiwać z nogi na nogę. Była pewna, że gdzieś już go widziała.
                -Pokedex powinien pomóc – stwierdziła, rzucając Raichu krótkie, pytające spojrzenie.
                Zanim jednak Pokedex poszedł w ruch, z krzaków wyłonił się jeszcze ktoś. Dwójka zdyszanych chłopaków, na oko nieco starszych od Nathaly, zatrzymała się na sekundę i przeskanowała teren rozbieganym wzrokiem. Obaj byli ubrani w białe fartuchy, jakby dopiero co wyszli z jakiegoś laboratorium czy szpitala i nie zdążyli ich nawet zdjąć.
                -Tam jest! – zawołał jeden z nich, wskazując palcem niebieskiego Pokemona. Tamten momentalnie rzucił się do ucieczki, wydając z siebie charczący chichot. Cała sytuacja musiała być dla niego świetną zabawą – Zatrzymaj go!
                Minęła chwila zanim Nathaly zorientowała się, że nieznajomy krzyknął właśnie do niej. Szybko jednak otrząsnęła się z zamyślenia i skinęła na Raichu, która jednym celnym Piorunem unieruchomiła uciekającego stworka. Pokemon przewrócił się i już nie ruszył się z ziemi, kompletnie zszokowany.
                -Całe szczęście – wysapał drugi z chłopaków, kiedy obaj podbiegli bliżej – Strasznie ci dziękuję. Ganiamy za tym maluchem już od paru dni.
                -Mały łobuz, co? – trenerka uśmiechnęła się lekko – Mam nadzieję, że Raichu nie zrobiła mu zbyt dużej krzywdy – spojrzała na malucha z zakłopotaniem, po czym wreszcie wyjęła Pokedex.
                -Totodile, Pokemon wodny. Jego potężne szczęki są w stanie zmiażdżyć nawet bardzo twardy materiał. Totodile nie zawaha się ich użyć na wszystkim co się rusza, choć często sam nie do końca zdaje sobie sprawę z ich siły.
                -Nic mu nie będzie. Siostra Joy się nim zajmie. To jeden ze starterów przeznaczonych dla początkujących trenerów, więc musi być wytrzymały – zaśmiał się chłopak, po czym wyjął z kieszeni fartucha Pokeball i zamknął w nim nieprzytomnego malca.
                -No tak – Nathaly pstryknęła palcami – starter. Wiedziałam, że skądś kojarzę tego Pokemona – dodała, przypominając sobie pocztówkę, którą Abby pokazała jej niecały tydzień temu.
                -Starter, starter – potwierdził drugi z nieznajomych, w zabawny sposób szarpiąc się z gałązką, która utknęła za kołnierzem jego fartucha podczas pogoni za malcem przez krzaki – Chyba najbardziej nieznośny z całej trójki.
                Dziewczyna zachichotała cicho.
                -Właśnie – zaczęła, korzystając z okazji, że wreszcie ma kogo zapytać o drogę – do Cherrygrove to tędy?
                -Tak – odparł chłopak, pozbywając się w końcu nieproszonego gościa zza kołnierza – Właściwie jesteś już prawie w mieście. Za tymi krzakami powinnaś już zobaczyć tablicę.
                -Wreszcie – odetchnęła trenerka z zadowoleniem.
                Raichu zapiszczała radośnie. Ta wiadomość wlała w nie nowe siły i sporą dawkę optymizmu. Nathaly podziękowała chłopakom za informację, a tamci raz jeszcze podziękowali jej za pomoc i tak, w atmosferze ogólnych podziękowań, trenerka i jej podopieczna ruszyły żwawo w stronę miasta.
                Za krzewami faktycznie stała dumnie tablica witająca wędrowców na terenie Cherrygrove City, a za tablicą leżało oczywiście samo miasto. Nathaly raz jeszcze spojrzała na mapę, przekraczając jego granicę. Zmarszczyła brwi, próbując odczytać kilka rozmazanych słów, które młody wówczas Samuel Oak dopisał pod ciemnoczerwonym punkcikiem na mapie. „Nieduże miasto, nic specjalnego. Małe Centrum Pokemon – najlepsza grochówka na świecie!”
                Nathaly skrzywiła się nieco. Na samo wspomnienie o jedzeniu jej żołądek zaburczał z niezadowolenia, wydając z siebie istną głodową arię.
                -Od czasów profesora na pewno wiele się zmieniło, ale nawet jeśli w Centrum serwują tylko suche bułki, to będą to najlepsze bułki jakie jadłam od bardzo, bardzo dawna – westchnęła dziewczyna, idąc powoli długą ulicą przedmieścia i rozglądając się uważnie na boki.
                Chociaż Cherrygrove było miastem portowym, położonym nad niewielką zatoką, na ulicach ledwie czuło się delikatną, morską bryzę. Nathaly bez trudu odnalazła Centrum Pokemon, idąc wciąż jedną i tą samą ulicą w głąb miasta. Ledwie weszła do nowoczesnego budynku, a już od progu uderzyła ją fala przyjemnego zapachu. Nie było wątpliwości, że siostra Joy lada chwila zacznie wydawać obiad.
                -Rai rai – zapiszczała Raichu, pocierając się po brzuchu, który już od pewnego czasu wtórował brzuchowi jej trenerki w wyburkiwaniu głodowych pieśni.
                -Masz rację – dziewczyna pokiwała lekko głową – Chyba jednak grochówkowe tradycje ciągle trzymają się tu całkiem nieźle. Chodź, zobaczymy, czy mają wolne pokoje.
                W Centrum, ku zdziwieniu Nathaly, panował dość duży tłok. Chociaż wiosna była ciepła, a pogoda jak najbardziej zachęcała do nocowania na dworze, trenerzy jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności postanowili zrobić zbiorowy nalot na Centrum Pokemon, robiąc przy tym niemało hałasu.
                -I to by było na tyle jeśli chodzi o wolne pokoje – westchnęła ciężko dziewczyna, kiedy wreszcie udało jej się dopchać do lady – Może chociaż obiad? Przepraszam, siostro Joy!
                Pielęgniarka podeszła do Nathaly dopiero kiedy ta zawołała po raz trzeci.
                -Podaj proszę swoje nazwisko i gatunek Pokemona – wymamrotała w pośpiechu, przelotnie spoglądając w oczy trenerki.
                -Gatunek? – zdziwiła się Nathaly – Ale ja nie zostawiałam tu żadnych Pokemonów – wyjaśniła szybko.
                -Nie? Och, przepraszam cię najmocniej. Jak widzisz mamy tu spore zamieszanie.
                -Widzę. Czy coś się stało?
                -Nie mam za bardzo czasu ci tego teraz tłumaczyć – rzuciła w pośpiechu kobieta i wskazała coś jednej z dwóch uwijających się jak w ukropie Chansey – Skoro nie przyszłaś odebrać podopiecznych, czym w takim razie mogę ci służyć?
                -Chciałam zapytać czy są wolne pokoje. Liczyłam też, że załapię się na obiad, a moja Raichu na małe badanie. Przewędrowałyśmy spory kawałek i chyba dobrze by było, żeby ktoś rzucił na nią okiem.
                -Z pokojem nie będzie problemu – odparła szybko pielęgniarka, niedbale rzucając na ladę złoty kluczyk z podczepioną zawieszką i wypisanym na niej numerkiem – Obiady zaczniemy wydawać za pół godziny, jeśli uda się trochę opanować ten tłum. Pokemonów niestety w tej chwili nie przyjmujemy. Na razie zajmujemy się tylko nagłymi przypadkami. Spróbuj jutro.
                Nathaly już nabrała powietrza żeby coś powiedzieć, jednak zanim wydała z siebie jakikolwiek dźwięk, siostra Joy zniknęła jej sprzed oczu. Chwilę później dziewczyna zauważyła ją, jak wykłóca się z dwoma wysokimi nastolatkami gdzieś po drugiej stronie lady.
                -W Centrum nie przyjmują Pokemonów? – Nathaly spojrzała na Raichu z niewyobrażalnym zdziwieniem – Co tu się wyprawia?
                Widząc, że od pielęgniarki nie uda się już wydobyć więcej informacji, trenerka postanowiła zadomowić się w pokoju i tam poczekać na obiad. Zaczęła po raz kolejny przeciskać się wśród napierających w kierunku lady trenerów, co nie było sztuką łatwą. Raichu kilkakrotnie musiała uwolnić ostrzegawczą iskrę, żeby ona i jej opiekunka nie zostały stratowane przez tłum. Wreszcie jednak udało im się wydostać ze ścisku, na co obie odetchnęły z ulgą.
                Przy ścianie pod oknem stał wideofon, automat z napojami i kilka małych, okrągłych stolików, przy których nie siedział niemal nikt. Jedynie przy ostatnim tkwił samotnie pewien młody człowiek. Był ubrany w fartuch laboratoryjny, zupełnie jak tych dwoje, których Nathaly spotkała wcześniej i wyglądał na tak zaczytanego w swoich notatkach, że panujący wokół harmider zdawał się mu w ogóle nie przeszkadzać. Nieznajomy w zamyśleniu oparł się łokciem o blat, zrzucając przy tym kilka kartek na podłogę. Dziewczyna nie zastanawiała się długo. Podeszła do stolika i pozbierała leżące przy nim notatki.
                -Przepraszam, to chyba twoje – powiedziała uprzejmie, podając zapiski młodemu człowiekowi, który spojrzał na nią z lekkim zdziwieniem i poprawił zabawne okulary w cienkiej, drucianej oprawce – Zdaje się, że przy wejściu do miasta spotkałam twoich znajomych. Próbowali złapać Totodile. Mam nadzieję, że udało im się go w końcu opanować?
                Nieznajomy przez chwilę patrzył bez słowa na trenerkę, która uśmiechała się do niego przyjaźnie. Wreszcie potrząsnął lekko głową i zaczął ożywionym tonem:
                -Tak, tak. Wysłałem moich asystentów na poszukiwanie Totodile i reszty. To znaczy, że im się udało?
                -Z moją skromną pomocą – przyznała cicho Nathaly.
                -Naprawdę? W takim razie jestem ci ogromnie wdzięczny. Jesteś trenerką?
                Dziewczyna skinęła głową.
                -Mam na imię Nathaly – powiedziała – Niedawno przyjechałam tu z Kanto. A ty?
                -Profesor Albert Elm – przedstawił się nieznajomy, wyciągając do niej dłoń.
                -P… profesor? – zająknęła się trenerka. W jednej chwili poczuła jak jej policzki robią się czerwone – Najmocniej przepraszam, panie profesorze. Strasznie młodo pan wygląda.
                -Wystarczy Albert – zaśmiał się profesor, a w jego głosie rzeczywiście można było usłyszeć młodzieńczą nutę – Nie jestem w końcu aż taki stary. Poza tym, skoro i tak jesteśmy już po imieniu…
                Nathaly poczuła się jeszcze bardziej nieswojo, kiedy młody profesor puścił do niej oczko i gestem zaprosił by przysiadła się do jego stolika.
                -Więc pochodzisz z Kanto? – zagadnął uprzejmie ale i z pewną dozą ciekawości – Pewnie znasz Samuela Oaka, co?
                -Profesora Oaka? Oczywiście, to mój dobry znajomy. Zresztą… w Kanto chyba nie ma osoby, która by go nie znała.
                -Słuszna uwaga – przytaknął Elm – I co tam u niego? Mam nadzieję, że jakoś się trzyma?
                -Jakoś? – zaśmiała się Nathaly – Śmiało przeskoczyłby niejednego dwudziestolatka. To znaczy, gdyby nie to jego lumbago.
                -Stara wymówka – tym razem to Elm zaśmiał się krótko – Cierpiał na to już kiedy byłem jego studentem. Ciekawe, że plecy bolały go najbardziej zawsze wtedy, kiedy trzeba było zrobić porządek z papierami w archiwum.
                -Był pan… – zaczęła dziewczyna, po czym szybko poprawiła się, widząc proszące spojrzenie młodego profesora – to znaczy, byłeś uczniem profesora Oaka?
                -O tak. I powiem nieskromnie, że podobno jednym z lepszych. Chciał nawet żebym został w Kanto i zajął jego miejsce kiedy odejdzie na emeryturę, ale potem udało mi się załapać na staż w Johto. Wyjechałem więc i miałem zostać tylko na kilka miesięcy, ale poprzedni profesor zmarł nagle na atak serca i potrzebowali kogoś, kto zajmie się przydzielaniem starterów. Biedny profesor Pine. Może i trzy czwarte Johto uważało go za dziwaka, ale był wspaniałym naukowcem. Szkoda takiej głowy… No, w każdym razie wyszło jak wyszło i już tu zostałem. Dużo pracy, ale zawsze chciałem zajmować się badaniami. Już od dziecka…
                -Tak… – Nathaly przerwała nieśmiałym chrząknięciem, zmieszana wylewną wypowiedzią nowego znajomego – Mogę o coś zapytać? Dlaczego startery biegają po okolicy zamiast czekać w laboratorium na nowego trenera. I czy przypadkiem twoje laboratorium nie jest w innym mieście? – dodała, przekonując się wreszcie do nazywania młodego profesora po imieniu.
                -Masz rację, mieszkam i pracuję w New Bark Town – Elm zdecydowanie skinął głową – ale w New Bark nie mamy Centrum Pokemon. Najbliższe jest tu, w Cherrygrove. Dlatego wysłałem tu startery na ostatnie sprawdzenie zanim miały trafić do nowych trenerów. Niestety tutejsze Centrum miało kilka dni temu jakąś poważną awarię systemu przesyłania Pokeballi. Kilka Pokemonów zaginęło, a wiele innych wydostało się ze swoich Balli i rozbiegło po okolicy. Większość z nich sama wróciła do swoich opiekunów, ale nasze startery są jeszcze głupiutkie i nie do końca znają okolicę. Dlatego sami musieliśmy je znaleźć.
                -O rany – Nathaly zmartwiła się nie na żarty – Zaginęły jakieś Pokemony? Mam nadzieję, że maluchy już się odnalazły.
                -Chikorita jest już bezpieczna w swoim Pokeballu – oświadczył Elm, wymownym gestem klepiąc się po kieszeni fartucha – Totodile też, przynajmniej ty tak twierdzisz. Nie wiem tylko co z Cyndaquillem. Mam nadzieję, że moi asystenci odnaleźli i jego.
                -Nie chcę cię martwić, ale jeśli idzie im tak samo jak z Totodilem, to kiepsko to widzę.
                -Nie można ich za to obwiniać – Elm lekko wstrząsnął ramionami – Całymi dniami siedzą w laboratorium. Nie są przyzwyczajeni do ganiania po krzakach.
                -Dosłownie – mruknęła pod nosem dziewczyna – Więc to o to chodzi z tym całym zamieszaniem w Centrum? Awaria sprzętu?
                -Tak. Siostra Joy dwoi się i troi, ale nawet jej ciężko ogarnąć tylu zdenerwowanych trenerów.
                -Nie dziwię się. Też byłabym nieźle wkurzona, gdyby któryś z moich Pokemonów zaginął bez śladu.
                -Co nie zmienia faktu, że biedaczka już od paru dni stoi po kilka godzin przy ladzie i wydaje Pokeballe. A uwierz mi, po takiej awarii ciężko cokolwiek znaleźć.
                -Na pewno – dziewczyna popatrzyła na pielęgniarkę ze współczuciem. Nagle przypomniała sobie coś i szybkim ruchem wymierzyła w profesora Elma palec – A co z nowymi trenerami? Skoro ty i startery jesteście tutaj, to czy oni nie czekają przypadkiem w New Bark i nie zastanawiają się co się dzieje?
                -Daj spokój – Elm wywrócił oczami i zaśmiał się cicho – Może i jestem słabo zorganizowany, ale nie aż tak. Oczywiście dałem im znać, że startery będą mogli odebrać w Cherrygrove z kilkudniowym opóźnieniem. Dwie osoby są ze mną umówione na jutro rano. Jedna była już dziś, ale nie miałem jeszcze żadnego ze starterów, więc mogłem jej dać tylko Pokedex i Pokeballe. Zaproponowałem żeby poczekała, ale ona się uparła.
                -Ona? – Nathaly zmarszczyła brwi i uśmiechnęła się lekko – Chyba wiem o kim mowa.
                -Nie pamiętam imienia, ale była strasznie roztrzepana.
                -Na pewno wiem o kim mowa – poprawiła się dziewczyna, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu.
 
***
 
                Cassidy i Butch szli wolno wzdłuż wybrzeża. O tej porze nie było tam zbyt wielu przechodniów. Jedynie kilku marynarzy nawoływało na siebie, rozładowując jeden z zadokowanych nieopodal statków. Nieco dalej, na długim, wcinającym się w spokojne morze molo, widniały sylwetki nielicznych spacerowiczów.
                -Daj spokój – rzuciła ostro blondynka. Widać byli już od jakiegoś czasu w trakcie zażartej dyskusji. Dyskusji, w której Butch już od początku był na przegranej pozycji – Mieliśmy kolejne kilka godzin siedzieć pod Centrum Pokemon i gapić się w okno?
                -Mieliśmy ją obserwować – wtrącił bez przekonania mężczyzna.
                -To wracaj tam i sobie obserwuj. Ja wolę się przejść. Może uda mi się choć trochę opalić – powiedziała Cassidy, nadstawiając twarz ku grzejącemu przyjemnie słońcu – Strasznie jestem blada po tym więzieniu.
                -Cassidy, siedzieliśmy w więzieniu tylko miesiąc. Nawet nie cały.
                -I co z tego? I tak tej smarkuli nie daruję – warknęła gniewnie tamta – W końcu wylezie z tego pokoju. A wtedy będzie mogła się pożegnać ze swoją ukochaną Raichu.
                Butch zatrzymał się momentalnie i spojrzał na towarzyszkę z niedowierzaniem.
                -Co? Nadal chcesz jej ukraść Raichu?
                -Oczywiście. A niby po co tu jesteśmy?
                -Mieliśmy ją obserwować i składać raporty.
                -Szef wyciągnął nas z więzienia, wysłał do innego regionu i w dodatku dał nowe Pokemony. Czy zrobiłby to wszystko, gdybyśmy mieli tylko łazić za nią i się na nią gapić?
                -A nie?
                -Nie – mruknęła groźnie Cassidy – To jasne, że zależy mu na Raichu. I to bardzo. A my mu ją przyniesiemy.
                -Skoro tak mówisz… – westchnął Butch zrezygnowanym tonem.
                -Rób co mówię, a awans mamy w kieszeni. Tym bardziej jeśli dostarczymy szefowi Raichu z małym bonusem – blondynka uśmiechnęła się złośliwie i wskazała palcem na wybetonowany brzeg, wzdłuż którego szedł nieduży stworek, szybko przebierając krótkimi łapkami. Pokemon wyglądał na kompletnie zagubionego, co Cassidy było jak najbardziej na rękę – O tak. Z małym, niewinnym bonusem. Butch, pora sprawdzić jak nasze nowe Pokemony spisują się w akcji – Powiedziała, wyjmując Pokeball i ściskając go w dłoni.
 
***
 
                Świat jest o wiele piękniejszy, kiedy podziwia się go z pełnym żołądkiem. Nathaly i Raichu miały okazję sprawdzić tę tezę na własnej skórze, kiedy późnym popołudniem wybrały się na zwiedzanie miasta. Niezależnie jednak od stopnia napełnienia brzuchów zwiedzających, Cherrygrove i tak było niezwykle urokliwym miejscem. Małe drzewka na miejskich skwerach urzekały zapachem i widokiem kwiatów wiśni. Białe i różowe płatki dosłownie zasypywały chodniki, a stąpanie po nich byłoby czystą przyjemnością, gdyby tylko tak bardzo nie kleiły się do podeszwy.
                Nathaly dotarła wreszcie nad brzeg morza i zrobiła głęboki wdech. Delikatna bryza niosła pachnące świeżością powietrze, którym aż miło było oddychać. Spokojne morze odbijało promienie słońca, a sylwetki wodnych Pokemonów od czasu do czasu przemykały tuż pod jego powierzchnią.
                -Szybki spacer wzdłuż molo? – zaproponowała trenerka.
                Pomysł ten w pierwszej chwili bardzo spodobał się Raichu. Jednak już kilka sekund później stworek stanął jak wryty.
                -Co? – szepnęła wyraźnie dziewczyna.
                Raichu tylko zastrzygła uszami i pędem ruszyła wzdłuż brzegu.
                -Niektórych zwyczajów nie da się ciebie oduczyć, prawda? – mruknęła pod nosem Nathaly, po czym pobiegła za swoją podopieczną.
                Raichu wpadła jak szalona pomiędzy wielkie kontenery, które stały nad samym brzegiem i kiedyś pewnie służyły do transportu bliżej nieokreślonego czegoś drogą morską. Pomiędzy wysokimi, metalowymi pojemnikami od razu zauważyła dwie znajome postaci, które niemal w tym samym momencie zauważyły też ją. Jako ostatnia zauważyła to wszystko Nathaly, wybiegając zza jednego z kontenerów i dysząc ciężko.
                -Wy?! – krzyknęła zaskoczona i prychnęła gniewnie, widząc przed sobą dwójkę Rocketsów.
                Butch i Cassidy popatrzyli na nią przez krótką chwilę, po czym oboje wybuchnęli śmiechem.
                -Jak zwykle – parsknęła złośliwie blondynka – Sama pchasz się w nasze ręce.
                -Co tu robicie? – warknęła groźnie trenerka.
                -A jak myślisz? – odparła kobieta przedrzeźniającym tonem – Bierzemy sobie to to małe. I twoją Raichu też.
                -Nigdy! – wrzasnęła odważnie Nathaly – Zaraz… małe co?
                Dopiero wtedy Nathaly zdała sobie sprawę, że oprócz Rocketsów za kontenerami znajdowały się jeszcze trzy Pokemony. Żadnego z nich Nathaly nigdy jeszcze nie widziała na żywo, więc odruchowo sięgnęła po Pokedex.
                -Shuckle, Pokemon typu robak/skała. Pokemon ten przechowuje wewnątrz swojej skorupy różne rodzaje jagód, które po pewnym czasie fermentują i zamieniają się w sok o niezwykle cenionym smaku.
                -Hitmontop, Pokemon walczący. Najskuteczniejsze ataki wyprowadza podczas niesamowicie szybkich obrotów wokół własnej osi. Jeśli osiągnie odpowiednią prędkość, potrafi wykorzystywać wyrostek na głowie do drążenia w ziemi tuneli.
                Trzeciego Pokemona Nathaly nie zdążyła już zeskanować, gdyż tuż obok jej głowy przemknęła strużka ciemnej, dymiącej i nieprzyjemnie pachnącej substancji. To Shuckle zaatakował ją Kwasem, czego z ledwością uniknęła.
                -Następnym razem masz trafić, jasne? – bąknęła niezadowolona Cassidy w stronę Pokemona.
-Hej, już wiem co to za maluch – Nathaly nagle połączyła fakty – To na pewno trzeci z zaginionych starterów. Zaraz, Albert mówił jak się nazywa… Cyndaquil? Zostawcie go w spokoju, ale już!
                -Quill… – pisnął przestraszony stworek, kuląc się pod ścianą jednego z kontenerów.
                -Znalazła się mądrala – warknął gniewnie Butch – Myślisz, że kim ty jesteś, żeby nam rozkazywać? Hitmontop, pora tu komuś nieźle dokopać!
                -Raichu, przyda mi się twoja pomoc!
                -Tobie już nic nie pomoże – rzuciła groźnym tonem Cassidy – Dalej Shuckle, Rzut Skałą!
                Raichu skoczyła dzielnie naprzód, bez trudu omijając kilka niedużych kamieni, które Shuckle posłał w jej stronę. Choć unik się udał, to już zbliżało się kolejne niebezpieczeństwo. Hitmontop pędził ku niej, wirując w szaleńczym tempie.
                -Zablokuj go Żelaznym Ogonem – krzyknęła krótko Nathaly. I jak kazała, tak też się stało – Dobrze Raichu, dasz sobie radę! Zatrzymaj ich na chwilę, a ja tymczasem zajmę się Cyndaquilem. Hej, gdzie on tak właściwie jest?
                Dziewczyna rozejrzała się dookoła. W pierwszej chwili nigdzie nie zauważyła małego, ognistego stworka. Dopiero po kilku sekundach dostrzegła jego niewielką sylwetkę na szczycie jednego z kontenerów.
                -Tam jesteś – rzuciła pod nosem i sama również zaczęła się wspinać na wielką, stalową skrzynię, upewniając się przedtem, czy Raichu aby na pewno daje sobie radę w odpieraniu ataków rywali. Raichu jednak radziła sobie całkiem nieźle, choć Shuckle i Hitmontop wymierzały w nią kolejne i kolejne ciosy – Mam cię – szepnęła dziewczyna, łapiąc w objęcia roztrzęsionego Cyndaquila, który w odpowiedzi jedynie pisnął cicho.
                Wtedy spawy zaczęły iść zdecydowanie nie po myśli Nathaly. Jeden z ataków walczących Pokemonów uderzył w kontener i zatrząsł nim z taką siłą, że dziewczyna razem z przerażonym Cyndaquilem wpadła do środka. Zanim zdążyła się choćby podnieść, usłyszała nad sobą nieprzyjemne skrzypnięcie i pokrywa kontenera zatrzasnęła się na dobre, pogrążając ją w absolutnej ciemności.
                -Teraz sama na sobie się przekonasz jakie to uczucie, kiedy ktoś cię zapuszkuje – usłyszała przez metalową ścianę głos zadowolonego z siebie Butcha.
                -Niemożliwe – Nathaly w pierwszej chwili była w lekkim szoku i minęło kilka sekund zanim uprzytomniła sobie co się właściwie dzieje – Ten drań mnie zamknął? Wypuść mnie natychmiast, słyszysz?!
                -Wrzeszcz sobie ile chcesz – zadrwiła Cassidy – A my tymczasem zajmiemy się Raichu. I tak powinnaś być nam wdzięczna, że pozwolimy ci zatrzymać tę małą niedojdę.
                Nathaly zacisnęła pięści ze złości, kiedy nagle wnętrze kontenera rozjaśniło się znacznie. To z grzbietu Cyndaquila wystrzeliły niewielkie płomienie, rzucając nieco światła na ich nieciekawe położenie. Do uszu Nathaly z zewnątrz dobiegły kolejne odgłosy walki.
                -Raichu! – wrzasnęła bezsilnie – Raichu, uciekaj! Biegnij do Centrum, tam na pewno ktoś ci pomoże! Raichu? Raichu!!!
                Niepokojące dźwięki spoza kontenera nie zwiastowały nic dobrego. Nathaly w pierwszej chwili próbowała dosięgnąć klapy i uwolnić się z pułapki, jednak było to dla niej zbyt wysoko. Nieważne jak bardzo się starała, nie była w stanie aż tak podskoczyć. Widząc, że nic nie zdziała, postanowiła zmienić taktykę.
                -Trzymaj się Raichu, już idę – zawołała i ze wszystkich sił uderzyła od środka w jedną ze ścian kontenera. Metalowa pułapka zatrzęsła się solidnie.
                Nathaly miała nadzieję, że uda jej się przewrócić metalową skrzynię. Wtedy bez problemu dosięgnęłaby do klapy i mogłaby się wreszcie wydostać. I wszystko poszłoby zapewne tak jak planowała, gdyby nie jedno małe, ale tragiczne w skutkach niedopatrzenie. Dziewczyna zaczęła uderzać w nieodpowiednią ścianę, tę od strony morza, więc kiedy wreszcie kontener przewrócił się na bok, z głośnym i przerażającym chlupotem runął do wody. Trenerka poczuła się jak w pralce. Po kilku chwilach szaleńczego wirowania w głowie i obijania się o metalowe ściany, ona, Cyndaquil i wielka metalowa skrzynia, w której byli uwięzieni, osiadła na dobre w przybrzeżnych wodach niegroźnego na pozór morza.
                Kiedy ognisty stworek po raz kolejny rozświetlił wnętrze pułapki swoim płomieniem, Nathaly popatrzyła w panice na metalowe ściany, za którymi wyraźnie dał się słyszeć nieprzyjazny szum wody uderzającej o kontener od zewnątrz. Nie wiedziała jak głęboko się znaleźli. Była zamknięta, była pod wodą i jedynym jej towarzyszem niedoli był Pokemon, o zgrozo, ognistego typu. Spojrzała na przerażenie malujące się na mordce Cyndaquila. Nie, ten maluch raczej nie pomoże jej zbyt wiele. Tym razem utknęła na dobre.
 
***
 
                Niezadowolone miauknięcie przerwało sielankową ciszę leniwego popołudnia. Wypielęgnowany Persian o lśniącej sierści i nietypowych dla swojego gatunku czarnych wąsach zamiauczał jeszcze dwa razy, po czym prychnął obrażony i łbem trącił dłoń swojego pana, która zawisła nieruchomo dokładnie w połowie tak bardzo wyczekiwanej pieszczoty.
                Pan Henry Stonefield, sędziwy archeolog, który zaledwie kilka dni temu zakończył bardzo ciekawe wykopaliska w górach na północy Kanto, wyszedł na taras swojego domu w Celadon City z filiżanką lekko przestudzonej herbaty w dłoni. Zatrzymał się tuż za drzwiami i westchnął ciężko.
                -Coraz częściej cię na tym przyłapuję – powiedział. Jego głos, ochrypły nieco przez te wszystkie lata pracy w pyle i kurzu, zdradzał ślady niepokoju – Siedzisz, milczysz i patrzysz na nią. Zaczynam się o ciebie martwić.
                -Nieprawda – odparł siedzący przy ogrodowym stole chłopak i oderwał na chwilę wzrok od fotografii, którą trzymał w dłoni. Jego druga ręka znów zaczęła powoli przesuwać się po sierści Persiana, na co Pokemon odpowiedział pełnym aprobaty mruczeniem.
                -Nieprawda? – pan Henry ze zdumieniem popatrzył w czarne oczy swojego jedynego wnuka.
-Nieprawda. Wcale nie zaczynasz się o mnie martwić. Dziadku, martwisz się o mnie już od kilkunastu lat i jestem ci za to ogromnie wdzięczny.
                Staruszek uśmiechnął się lekko i usiadł w plastikowym fotelu, kładąc filiżankę na stół z ostrożnością na jaką zasługiwała prawdziwa porcelana, z której to była zrobiona.
                -Wiesz co? Najgorszy moment w życiu to ten, w którym zdajesz sobie sprawę, że ten mały człowiek, którego tak długo wychowywałeś i który zawsze pytał cię we wszystkim o zdanie, nagle zaczyna mieć rację – powiedział – A zaraz potem przychodzi najlepszy moment. Ten, w którym dociera do ciebie, że jeśli ma rację, to znaczy, że dobrze go wychowałeś.
                -Chcę ją odnaleźć – odparł chłopak po dłuższej chwili milczenia i ponownie wbił nieruchomy wzrok w pogniecione lekko zdjęcie. Fotografia przedstawiała młodą dziewczynę, patrzącą prosto w obiektyw aparatu i uśmiechającą się delikatnie – Muszę to zrobić. Muszę z nią porozmawiać. Muszę w końcu…
                -Sam – Henry mówił spokojnie, nie zdradzając niepokoju, który tak naprawdę tlił się gdzieś na dnie jego duszy – wiedziałem, że to kiedyś powiesz. Miałem wystarczająco dużo czasu, żeby pogodzić się z tą myślą.
                -Jeśli nie chcesz żebym zostawił cię samego, proszę, powiedz mi o tym. Dziadku, wychowywałeś mnie od kiedy pamiętam. Jeśli nie chcesz, nie pójdę. Jestem ci to winien.
                -Nie jesteś mi nic winien. Na pewno nie ty – odpowiedział staruszek, spoglądając na fotografię i marszcząc siwe brwi – Idź. Powinieneś to zrobić. Wiesz w ogóle gdzie jej szukać?
                -Johto? – na wpół zapytał, na wpół stwierdził Sam.
                -Tak mi się zdaje. Jeśli nie tam, to nie mam pojęcia gdzie indziej mogłaby być. Powinienem to wiedzieć, zdaję sobie z tego sprawę – dodał Henry po kilku sekundach ciszy – Co ze mnie za ojciec?
                -Co ze mnie za syn?
                -Co z niej za matka?
                -Koniec końców – zaczął Sam, podnosząc się z fotela i spoglądając na dziadka z bladym uśmiechem, w którym nie było nawet cienia wesołości – wygląda na to, że wszyscy jesteśmy siebie warci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz