11. There’s no such thing your dreams could hide

                Abby wpadła do poczekalni lekko przestraszona. Rozbieganym wzrokiem zmierzyła całe pomieszczenie od końca do końca, wreszcie odetchnęła z ulgą, widząc Nathaly podnoszącą się właśnie od jednego ze stolików.
                -Naaath! – zawołała przeciągle, machając energicznie ramieniem w stronę przyjaciółki. Kilkoro jeszcze nie do końca rozbudzonych trenerów wycelowało w nią gniewne spojrzenia. Abby prychnęła obojętnie, jakby chciała im dobitnie udowodnić, że cisza nocna już dawno się skończyła i zadzierając dumnie głowę przeszła tuż obok nich, zmierzając na drugi koniec poczekalni. – Całe szczęście, że jeszcze tu jesteś – odetchnęła, zatrzymując się dopiero o krok od swojej towarzyszki i niemal nadeptując na koniec ogona Raichu.
                -Chu – pisnął Pokemon z nieukrywaną ulgą. Od kiedy Abby stała się częścią ich drużyny, ogon Raichu o wiele częściej ulegał, jak to nazywała dziewczynka, drobnym wypadkom.
                -Gdzie niby miałabym być? – zaśmiała się cicho Nathaly.
                -No nie wiem… Wiesz, wczoraj trochę cię wrobiłam w tę walkę z Clair, więc jak się obudziłam i zobaczyłam, że cię nie ma w pokoju, to pomyślałam, że na twoim miejscu też pewnie bym cię zostawiła i nawiała z Centrum zanim byś się obudziła i w ogóle zostawiła samą sobie i…
                -Abby, Abby, spokojnie. – Nathaly wyciągnęła przed siebie obie dłonie w uspokajającym geście, przerywając piskliwy słowotok swojej młodszej koleżanki. – Przecież wiesz, że nie lubię wylegiwać się do dziewiątej. Lepiej się pakuj, zaraz wychodzimy. Nie chcesz chyba siedzieć w Blackthorn do końca życia?
                -Wychodzimy? To znaczy… – Abby powoli łączyła fakty – idziesz ze mną? Znaczy, zostajesz w Johto?!
                -Zostaję – odetchnęła przeciągle trenerka. – Ja pozbieram resztę odznak, a ty możesz w tym czasie starać się o wstążki. Tak czy inaczej we dwójkę będzie nam raźniej.
                -Tak! Super! – wrzasnęła dziesięciolatka, po raz kolejny zwracając na siebie uwagę wszystkich gości Centrum Pokemon, a nawet samej siostry Joy. – Mówiłaś już o tym Benowi? Mam nadzieję, że moja obecność nie będzie was, no wiesz, krępować czy coś – pisnęła, robiąc wymowną minę.
                -Bena tu nie ma. Pojechał w nocy do Sinnoh.
                -Ale… jak to? – Abby zlustrowała przyjaciółkę badawczym spojrzeniem. – Nath, powiedz prawdę. To była ściema, że jesteś jego dziewczyną?
                -Oczywiście. – Trenerka nie wytrzymała i parsknęła śmiechem. – Ben to mój przyjaciel. Jest jak brat, więc schowaj proszę swoje romansowe teorie na inne okazje. Ale z jednym mówił szczerze. Faktycznie przyszedł tutaj aż z Kanto, żeby być bliżej dziewczyny, na której mu bardzo zależy – dokończyła nieco ciszej.
                -Hę? – Abby popatrzyła na nią pytająco.
                -Mniejsza o to. Trzymaj – rzuciła krótko Nathaly, wciskając w dłonie Abby mały, owinięty folią aluminiową pakunek. – Tylko pamiętaj, pierwszy i ostatni raz zrobiłam ci kanapki na drogę. Następnym razem polecam wstać piętnaście minut wcześniej, albo pójdziesz na głodniaka.
 
***
 
                -Pani profesor? – Niepewny głos jednego z współpracowników wdarł się bez zapowiedzi przez materiałowe drzwi namiotu. Namiotu, który był jej domem przez ostatnich kilka miesięcy. A nawet jeśli nie nazwałaby go w ten sposób, to na pewno była do niego bardziej przywiązana, niż do swojego prawdziwego domu w odległym Kanto. Przynajmniej nie przypominał jej o przeszłości i błędach, których wolałaby nie pamiętać, błędach, których nie sposób nijak naprawić. – Pani profesor, mogę przeszkodzić?
                Margot uśmiechnęła się blado, zdając sobie sprawę, jak bardzo pytanie mężczyzny nie miało sensu. W końcu nie była profesorem, pomimo że wszyscy tytułowali ją w ten sposób. Nie miała, tak jak profesor Oak, zaszczytnych tytułów naukowych, ani skończonej szkoły wyższej. Ba, nawet szkołę średnią ukończyła z ledwością. Od dziecka marząc o podróżach i odkrywaniu świata, wyrwała się z domu przy pierwszej lepszej okazji i od tej pory zaczęła się jej wielka przygoda. Gdyby tylko wiedziała, że wielka przygoda potrwa tak krótko i że zakończy się równie wielką przegraną. Takie właśnie zdanie miała o sobie Margot – przegrała swoje życie. A teraz siedziała gdzieś w starym, zakurzonym namiocie na opustoszałych zachodnich krańcach Johto, ścigając odrealnione marzenie i użalając się nad błędami swej chmurnej i durnej młodości. W istocie, ani żaden z niej profesor, ani nie było jej w czym przeszkadzać. Wzorcowy przykład pozbawionego sensu pytania.
                -Wejdź – powiedziała krótko, nie odrywając wzroku od otwartej książki, której nie czytała, ale wpatrywała się w nią uparcie, by nie obdarzać swego gościa zbyt dużą uwagą i nie tracić swej reputacji żelaznej damy światka badaczy Pokemonów. – Masz coś dla mnie?
                -Żadne nowości – odparł bez entuzjazmu mężczyzna, ostrożnie zasuwając za sobą zabrudzony materiał namiotu. – Jak na razie wszystko wskazuje na to, że obie odkryte w tej okolicy osady oddawały cześć wielkiemu strażnikowi mórz. Tak jak w poprzednich, tu również znaleźliśmy wizerunki bestii wyłaniającej się z morskich głębin. Jest też opis wybrańca, który jako jedyny może przywołać bestię, ale i tym razem różni się od poprzednich opisów. Co to może znaczyć?
                -Nie wiem co o tym myśleć. – Przyznała kobieta z cichym westchnięciem. – Być może tu wcale nie chodzi o wygląd zewnętrzny. Może jest jakaś cecha, okoliczność. Coś, co ciągle pomijamy, a co sprawia, że konkretny człowiek może stać się wybrańcem strażnika głębin.
                -Czyste serce?
                -To zbyt oklepany temat. – odparła Margot bez krzty zwątpienia w głosie. Jej czarne niczym węgiel oczy zwróciły się ku przedmiotowi o nieregularnym kształcie przypominającym muszlę, który, niczym znak rozpoznawczy, niemal zawsze leżał na jej biurku, w zasięgu jej ręki. Sięgnęła po niego po raz kolejny, dawno już nie liczyła który. Zbliżyła węższy koniec do ust i dmuchnęła w niego łagodnie. Z muszli nie wydobył się jednak nawet najcichszy dźwięk. – Musi być coś, co sprawia, że jesteś niezwykły, choć na pierwszy rzut oka wcale tak nie wyglądasz. Co możemy zrobić? Pamiętasz z dzieciństwa bajkę o Kopciuszku? Aby ją odnaleźć, książę kazał wszystkim pannom w królestwie mierzyć porzucony pantofelek.
                -W takim razie będziemy przymierzać aż do skutku – odparł mężczyzna z nutą determinacji w głosie.
                -Tak, tak… Problem polega na tym, że my mamy zbyt dużo panien do sprawdzenia, a większości z nich nie możemy nawet ufać.
 
***
 
                -Słucham? – Pani Root podeszła do telefonu nieco zaspana. Natychmiast przetarła oczy ze zdumienia, widząc na ekranie twarz swojej jedynej córki. Nathaly patrzyła prosto na nią ze szklanego monitora, a jej mina wyglądała na raczej niepewną. – Nathaly? Stało się coś? Nie ma cię już prawie dwa miesiące. Skąd dzwonisz?
                -Z Marigold Village – wyrzuciła z siebie dziewczyna, spuszczając zakłopotany wzrok.
                -Z Marigold? Toż to prawie pod samym Mahogany Town! – Olivia była tak zaskoczona, że odruchowo złapała się za policzki. Topografię Johto pamiętała jeszcze ze swoich koordynatorskich czasów. A z racji tego, że w Marigold konkursy Pokemon miały długoletnią tradycję, jako była koordynatorka, doskonale znała lokalizację tego miasteczka. – Miałaś od razu wracać do domu. Co robisz tak daleko na północ? I dlaczego dzwonisz tak wcześnie? Na pewno coś się stało!
                -Wcześnie? – Zdezorientowana Nathaly rzuciła okiem na zegar w prawym dolnym rogu wideofonu. Dopiero po chwili zrozumiała swój błąd i lekko pacnęła się dłonią w czoło. – Przepraszam mamo. Zupełnie zapomniałam o różnicy czasu.
                Oliwia pokiwała lekko głową, uśmiechając się do córki pobłażliwie. Pomiędzy Marigold a Viridian City były całe dwie godziny różnicy, toteż kiedy zegarek po stronie Nathaly pokazywał, że dochodzi już ósma, dla pani Root ciągle było dopiero kilka minut przed szóstą.
                -No dobrze już, dobrze. Kiedy wracasz?
                -No właśnie, bo jeśli o to chodzi… – zająknęła się trenerka.
                -Taaak? – zapytała przeciągle jej matka.
                -Bo tak sobie pomyślałam… To znaczy… To znaczy chciałabym zostać tu trochę dłużej i wystartować w lidze – wydusiła w końcu dziewczyna.
                Pani Root odetchnęła głęboko.
                -Wiedziałam, że to od ciebie usłyszę – odparła, uśmiechając się ledwie zauważalnie. – Prawdę mówiąc im dłużej cię nie było, tym bardziej czekaliśmy z tatą na ten telefon.
                -Naprawdę?
                -Naprawdę. – kobieta skinęła powoli głową. Wiedzieliśmy, że nie uda nam się utrzymać cię w domu.
                -Przepraszam – bąknęła cicho Nathaly.
                -To nie twoja wina. Widocznie masz felerne geny – zaśmiała się Olivia, wywracając wymownie oczami. – W porządku. Jeśli musisz, to zostań. Ale pamiętaj, że masz na siebie uważać, jasne?
                -Dam sobie radę. – Rozpromieniona dziewczyna pokiwała żwawo głową.
                -Oczywiście, że da – powiedziała w myślach pani Root. – Ze wszystkim sobie poradzi…
 
***
                Szesnaście lat wcześniej

                Nad Ecruteak City właśnie wstawał nowy dzień, kiedy dwójka turystów pokonywała ostatnie stopnie schodów, prowadzących na najwyższe z widokowych pięter wieży Tin, jednego z najbardziej znanych i najczęściej pojawiających się w tekstach legend budynków w całym Johto. Para wspinała się powoli, robiąc krótkie przerwy za każdym pokonanym stopniem.
                -Jeszcze tylko dwa kroczki – dopingował mężczyzna, pewnie trzymając ramię swojej zmęczonej żony. Kiedy wreszcie dotarli na obszerny taras, odetchnął głęboko i z troską spojrzał na małżonkę. – Coś mi się zdaje, że wchodzenie na dziesiąte piętro w siódmym miesiącu ciąży to nie był najlepszy pomysł.
                -Nie przesadzaj, nie było tak źle. – Kobieta uśmiechnęła się do niego pogodnie. – Poza tym wejście tu o własnych siłach przynosi szczęście. Sam mówiłeś. A szczęście bardzo się nam teraz przyda. Ostatnia szansa – szepnęła, z największą delikatnością kładąc dłoń na całkiem już sporym brzuchu.
                Była roztrzęsiona. Choć nie chciała dać tego po sobie poznać, w środku aż drżała ze strachu. To co usłyszała na ostatniej wizycie kontrolnej nie napawało optymizmem. Dziecko, które nosiła w sobie, jej ukochana maleńka córeczka, było bardzo słabe. Nie poruszało się niemal wcale, a drobniutkie serduszko biło tak niemrawo, że faktycznie były powody się o nie martwić.
                -Jeśli jest choć w połowie tak silna jak ty, to możemy być o nią spokojni. – Edward objął żonę ramieniem, drugim opierając się o wysoką barierkę tarasu.
                -I choć w jednej czwartej tak uparta jak ty – odparła Olivia, siląc się na uśmiech.
                Oboje odetchnęli rześkim, nieco chłodnawym powietrzem wczesnowiosennego poranka. Dookoła nich było nieco mgliście, bezwietrznie i niespotykanie cicho. Wsłuchali się w tę ciszę, jak gdyby chcieli się w niej doszukać nadziei, obietnicy, że wszystko będzie dobrze.
                Nagle ciszę przerwał odgłos bijącego dzwonu. Był on w pewien niewytłumaczalny sposób wyraźny i ledwie dosłyszalny zarazem. Melodyjny i tajemniczy, zmroził krew w żyłach ciężarnej kobiety, a jednocześnie wprawił ją w poczucie ulgi i pewności, której nijak nie potrafiła wytłumaczyć.
                -Coś się dzieje. Coś dziwnego – szepnęła do męża, zaciskając palce na jego dłoni. Nigdy wcześniej nie pomyślałaby, że można się bać i nie bać jednocześnie. – Czuję coś. To ona. Popatrz. – Powiedziała słabym głosem. Jej dłonie trzęsły się ze wzruszenia, kiedy powoli wiodła nimi rękę małżonka i układała ją na swoim brzuchu. Wewnątrz, pod napiętą skórą i pod sercem, które w każdej sekundzie dnia i nocy drżało o los ich nienarodzonego dziecka, poruszało się owo dziecko właśnie. Poruszało się mocno i pewnie, jak jeszcze nigdy przedtem.
                -Mówiłem ci, że możemy być o nią spokojni – powiedział pewnie Edward, obdarzając żonę delikatnym pocałunkiem w czoło. – Da sobie radę.
                -Skąd wiesz? – zapytała Olivia, zwracając na niego zatroskany wzrok.
                Tamten nie odparł ani słowa, tylko gestem wskazał na niebo. Ledwie oczy Olivii skierowały się ku mglistemu błękitowi poranka, tuż nad wierzą Tin rozwinęła się tęcza, wyraźna i szeroka, ponad którą przefrunął ogromny, kolorowy ptak, odpowiadając swym głosem na melodię cichnącego już dzwonu.
 
***
 
                Dziewczyny były wykończone. Od rana wędrowały po okolicy, próbując znaleźć dla siebie jakikolwiek nocleg. Tak daleko na północy Johto było zdecydowanie zbyt zimno, by od tak przespać się w śpiworze na przydrożnej łące. Marigold Village nie miało własnego Centrum Pokemon, a tymczasowe Centrum stworzone na czas tegorocznego konkursu w jedynej w okolicy szkole już od kilku dni pękało w szwach. Również okoliczni mieszkańcy przyjęli pod swój dach tylu koordynatorów i gości, ilu tylko mogli. Nigdzie w całym miasteczku nie została już ani jedna wolna miejscówka. Nie pomogły ani prośby, ani błagania, ani nawet świeżo wystawiona koordynatorska karta Abby. Jeśli dziewczyny nie chciały przemarznąć w nocy na kość, musiały szukać noclegu dalej, kilka kilometrów za miastem.
                Głodne, zmęczone i wkurzone nie na żarty, znalazły dla siebie miejsce dopiero pod wieczór, kiedy już zmierzchało. Zawędrowały wówczas do niewielkiego brzozowego zagajnika, położonego przy jednej z wylotowych dróg z Marigold. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że nie znajdą tam nic godnego uwagi, ale kiedy zobaczyły trzy małe, drewniane domki pośród drzew i zbitą ze starych desek tablicę z poczernionym napisem „zapraszamy”, postanowiły dać temu miejscu jeszcze jedną szansę. Mówiąc ściślej, Nathaly postanowiła dać mu jeszcze jedną szansę, bo Abby wydawała się zupełnie nieprzekonana do tego pomysłu.
                -Nie, nie i jeszcze raz nie! – zawołała piskliwie ale stanowczo. – Nie ma mowy, żebym nocowała w tym upiornym lesie, w tej upiornej chatce. – Fuknęła, wskazując palcem na pierwszy z domków. – Zresztą w żadnej z nich.
                -Daj spokój, jakim lesie? – Nathaly rozejrzała się niepewnie. – Przecież to raptem kilka brzózek na krzyż.
                -Tak, jasne. A kto wie co tam się między nimi czai.
                -Cokolwiek by się tu miało na ciebie czaić, nawet nie dałoby rady się porządnie schować. – Nathaly wymownie wywróciła oczami. – Zresztą kto przez pół drogi krzyczał, że woli spać u kogokolwiek na podłodze niż na tym zimnie?
                -Nie miałam na myśli aż tak kogokolwiek – bąknęła niezadowolona dziewczynka. – Poza tym…
                -Nie słucham cię już – trenerka bez pardonu weszła jej w słowo. – Przez cały dzień szukałyśmy noclegu, więc jeśli ten ci się nie podoba, możesz już zacząć rozkładać śpiwór przy drodze. Ale radzę się nim dobrze owinąć, bo zanosi się na niezłą wichurę.
                Abby prychnęła przez zęby, kiedy przyjaciółka ominęła ją i bez ani jednego słowa więcej ruszyła wprost ku drzwiom największej z chatek. Choćby nie wiadomo jak bardzo Nathaly wmawiała jej, że to zwykłe drewniane domki w zwykłym brzozowym zagajniku, Abby miała co do tego miejsca dziwne, niezbyt dobre przeczucia. Nie dość, że chatki faktycznie wyglądały trochę upiornie, ze swoim surowym drewnem i powiewającymi na wietrze frędzlowanymi firankami w pootwieranych oknach, to jeszcze dokoła robiło się zupełnie ciemno. Abby nie bała się ciemności, ale szalejący między drzewami wicher, który wygrywał na maleńkich brzozowych liściach iście diabelskie melodie, zdecydowanie nie ułatwiał jej sprawy. Cóż jednak było robić? Nathaly stała już u drzwi, a Abby zdecydowanie wolała trzymać się jej, niż zostać tu sama.
                -Zaczekaj – zawołała krótko i pobiegła za nią.
                Drzwi uchyliły się z cichym zgrzytem i dziewczyny weszły do środka. W pierwszej chwili mogłyby pomyśleć, że trafiły na jakieś stare, opuszczone i wyjątkowo małe Centrum Pokemon, bo ich oczom ukazała się całkiem podobna lada, za którą brakowało tylko różowowłosej pielęgniarki. Zamiast niej był za to podchodzący pod dwudziestkę chłopak o krótkich włosach, które w blasku zapalonej świecy stojącej po jego prawej stronie przybierały barwę bardzo ciemnej czerwieni.
                Nieznajomy, który właśnie zapisywał coś w pokaźnej księdze, odłożył na chwilę obgryziony na końcu długopis i z uprzejmym uśmiechem popatrzył na przybyłych właśnie gości.
                -W czym mogę pomóc? Przepraszam za tę świecę – dodał szybko, widząc przestraszoną, acz wyjątkowo zabawną minę Abby. – To pomysł wujka. Same rozumiecie, jest jeszcze przed sezonem. Oszczędności.
                -Jasne. – Nathaly pokiwała lekko głową. – Czy jest tutaj szansa na nocleg? – zapytała. – No i jak z cenami?
                -Jeśli macie karty trenera, dyszka za nockę – wyjaśnił chłopak niedbale.
                Nathaly szturchnęła łokciem Abby, która ciągle wyglądała na lekko zawieszoną, a sama wyjęła Pokedex i włączyła go na stronie ze swoim numerem ligowym. Jej towarzyszka dopiero po chwili otrząsnęła się i sięgnęła po coś do torby.
                -Mam to. Może być? – powiedziała, podając nieznajomemu kartę koordynatorską.
                -W porządku – odparł tamten, pobieżnie oglądając oba dokumenty. – Domek numer trzy, płatne z góry. Gdybyście czegoś potrzebowały, wpadnijcie do mnie, coś zaradzimy. Pamiętajcie żeby pozamykać okna na noc, bo zostawiłem otwarte, żeby trochę się wywietrzyło. A, i drogie panie – dodał, kiedy Nathaly i Abby były już niemal za drzwiami. – Życzę miłego pobytu.
                Dziewczyny wyszły z domku na tyle szybko, by nie zauważyć jego tajemniczego uśmiechu.
Domek numer trzy nie robił furory jeśli chodzi o metraż. Z zewnątrz wchodziło się prosto do maleńkiego pokoju z upakowanymi ciasno trzema łóżkami pod jedną ze ścian i dość dużym oknem po lewej. Od tego wszystkiego wysoką, drewnianą ladą oddzielona była jeszcze mniejsza kuchenka, a jedyne oprócz wejściowych drzwi prowadziły zapewne do łazienki. Abby i Nathaly rozejrzały się szybko po całej chatce. Ot, zwykły domek letniskowy. Ciasny, ale dało się znieść. Jedynie panujący w środku zapach odejmował sporo punktów od wizerunku tamtego miejsca. Wyglądało na to, że faktycznie sezon się jeszcze nie rozpoczął, bo wnętrze pachniało jakby nikt nie otwierał drzwi od wielu miesięcy.
                -Fuu… jedzie jak u mojej babci w szafie – marudziła Abby.
                Nathaly wyjątkowo przyznała jej rację.
                -Dobrze, że chociaż okno było dziś otwarte.
                -O, jest prysznic. I tylko jeden ręcznik… – jęknęła dziewczynka, zaglądając za drzwi do łazienki.
                -O nie, na mnie nie licz – odparła stanowczo Nathaly, czując na sobie błagalny wzrok towarzyszki. – To ty idziesz do tamtego gościa po ręczniki.
                -Dlaczego ja?
                -Dlatego, że ja jestem już stara. Sama ciągle mi to wypominasz.
                -Ale ja tam sama nie pójdę. Ten chłopak to jakiś dziwak. A jak coś mi zrobi?
                -Rai rai – Raichu uniosła ochoczo łapkę.
                -Widzisz? Raichu pójdzie z tobą. – Nathaly uśmiechnęła się perfidnie. – W razie czego na pewno cię obroni. Chociaż nie wydaje mi się, żeby było przed czym.
                Zrezygnowana Abby, widząc, że tym razem nie ma szans się wykręcić, mruknęła coś pod nosem, skinęła dłonią na Raichu, obróciła się na pięcie i wyszła trzaskając drzwiami w geście oburzenia.
                Nathaly zaśmiała się pod nosem.
                -Wkurzaj się, wkurzaj – wymamrotała do siebie. – I tak nauczę cię samodzielności, czy tego chcesz, czy nie.
                Została sama w pustym domku, przez chwilę wsłuchując się w szum wiatru, który coraz mocniej szalał między młodymi brzózkami. Postanowiła nie czekać aż Abby wróci i wziąć prysznic jako pierwsza. W końcu nigdy nie wiadomo, jak to może być z ciepłą wodą w miejscu takim jak to. A Abby lubiła się długo moczyć, o czym Nathaly miała okazję przekonać się już nie raz, czekając na nią w Centrum Pokemon nawet po półtora godziny, kiedy miała wziąć tylko „szybką kąpiel”. Nie zwlekając dłużej Nathaly wygrzebała z plecaka niewielką butelkę szamponu i czym prędzej wskoczyła pod prysznic. Cienkie strumienie ciepłej wody powoli zmywały z jej ciała całe zmęczenie, zostawiając tylko przyjemne uczucie spokoju i odprężenia. Na kilka chwil uciekła myślami gdzieś daleko, błądząc to tu to tam po zakamarkach swoich wspomnień.
                Nagle pewien podejrzany dźwięk na nowo postawił do alarmu wszystkie jej zmysły. Skrzypnięcie drzwi i kroki, zdecydowanie zbyt ciężkie jak na kroki Abby. Całe ciało Nathaly przeszedł chłodny dreszcz, pomimo że dopiero co zakręciła kurek z gorącą wodą, a z brodzika ciągle jeszcze unosiła się ciepła para. Dziewczyna wyszła spod prysznica najciszej jak tylko umiała. Owinęła się ciasno białym ręcznikiem i złapała pierwsze, co było pod ręką, a mogło posłużyć za prowizoryczną broń, w razie gdyby faktycznie przyszło stawić czemuś lub komuś czoła. Zacisnęła więc dłonie na drewnianym trzonku sfatygowanego mopa i powoli ruszyła w stronę drzwi, ignorując ciężkie krople spływające na jej ramiona z przemoczonych włosów. Żadną miarą nie wyglądała w tamtej chwili na groźną, mimo to zrobiła najgroźniejszą i najbardziej zdeterminowaną minę, na jaką tylko było ją stać i z wrzaskiem wyskoczyła z łazienki.
                Kiedy zobaczyła kto stoi za drzwiami, pobladła. Mop wypadł jej z rąk i z trzaskiem wylądował na drewnianej podłodze. Nathaly zdołała jedynie poruszyć bezdźwięcznie ustami, zanim znalazła się w mocnym uścisku znajomych ramion. Ze wszystkich możliwych scenariuszy, ze wszystkich osób, które mogły się tam pojawić, spodziewałaby się każdego, ale nie jego. Nie Sama.
Zastygła w bezruchu, ściśnięta i kompletnie skołowana. Pierwszym, co dotarło do jej świadomości po kilku długich sekundach, był dźwięk energicznie otwieranych drzwi i niewyraźne marudzenie wracającej właśnie Abby.
                -Aaaaa! – ledwie dziewczynka weszła do środka, narobiła takiego krzyku, że nawet Raichu, która wpadła tuż za nią, skoczyła naprzód gotowa do ataku w każdej chwili. – Jeśli możesz mi jakoś wytłumaczyć, dlaczego stoisz tu mokra, prawie goła i w dodatku obściskuje cię jakiś obcy facet, to proszę, zrób to zanim Raichu zasadzi mu porządnego Pioruna, a ja pobiegnę po oficer Jenny!
                Nathaly sztywno odepchnęła od siebie Sama, który wydawał się nie mniej zaskoczony całym tym spotkaniem niż ona sama, popatrzyła na Abby, potem na chłopaka, aż wreszcie zdając sobie sprawę, że faktycznie stoi przed nimi w samym ręczniku, z purpurowym rumieńcem na twarzy czmychnęła z powrotem do łazienki.
                Zanim cała sytuacja została wyjaśniona, minęło parędziesiąt ładnych minut. Sprawa wydawała się dość podejrzana, bo Sam zarzekał się, że dopiero co zapłacił za wynajęcie domku, a kierownik letniska, którego opis pasował idealnie do czerwonowłosego chłopaka wynajmującego chatkę Nathaly i Abby, przekonywał, że „trójka” stoi pusta i gotowa na przyjęcie gości. Z racji jednak tego, że wszyscy byli wykończeni, a następnego dnia miał się odbyć długo wyczekiwany przez Abby konkurs Pokemon, postanowili przełożyć rozwiązanie tej sprawy na kolejny ranek.
                Nathaly zawinęła się w pościel, której było dość daleko do zapachu świeżości tak popularnego w reklamach płynów do płukania, i zamknęła oczy. Wiedziała, że zanosi się na poważną rozmowę. Tym bardziej, że z tego co zdążyła usłyszeć, Sam nie miał pojęcia o jej wyprawie do Johto. Po co więc tu przyjechał? Wspomniał coś o jakiejś ważnej sprawie, ale nie był zbyt chętny do wyjawienia jej szczegółów. Nathaly czuła, że coś jest nie w porządku. W przeciwnym razie już wiedziałaby na czym stoi. Jedno było pewne, nazajutrz oboje mieli sobie sporo do wyjaśnienia. Z tą myślą zasnęła twardym lecz niespokojnym snem.
 
***
 
                Zaklął pod nosem i bezszelestnym gestem przeczesał dłonią jasne włosy. Nie wiedział nic o tym, że oprócz dziewczyny i jej nadpobudliwej towarzyszki będzie tam ktoś jeszcze. Ten chłopak… skąd się tu wziął? Gdyby byli tutaj umówieni, z całą pewnością udałoby mu się to wywąchać. Na tych debili, Cassidy i Butcha, nie mógł raczej liczyć. Dość, że udało mu się wreszcie przemówić im do rozsądku, żeby nie wtryniali się do całej sprawy i poprzestali tylko na szpiegowaniu dziewczyny, co i tak wychodziło im dość nieudolnie. Ale przecież Team Rocket ma swoje źródła, swoich szpiegów. Mimo to nie został wcześniej uprzedzony o pojawieniu się młodego Stonefielda. Samuel Stonefield… nie lubił tego chłopaka. Spokojny, wyważony, opanowany. Generalnie właśnie takich ludzi darzył szacunkiem, ale w tym konkretnym przypadku chłopak może pokrzyżować mu plany. W dodatku, z tego co zdążył się zorientować, jest szaleńczo zapatrzony w jego cel i na pewno będzie chronił pannę Root za wszelką cenę. Nie, tym razem trzeba to załatwić po cichu.
                Agent B-R8 odetchnął spokojnie. Na całe szczęście jego plan nie zakładał bezpośredniej konfrontacji. Wykrzywił usta w chłodnym uśmiechu satysfakcji, kiedy jego wzrok spoczął na uchylonym oknie. Nie zamknęli go na noc. Czy to może być aż tak proste?
                Bezszelestnie zakradł się do chatki i ostrożnie popchnął okno by otworzyło się jeszcze szerzej. Ze zwinnością godną Persiana wspiął się na parapet, gestem przywołując Pokemona, który od początku towarzyszył mu w tej akcji. Ciemny, upiorny stwór unoszący się dobry metr nad ziemią, poleciał za nim, przenikając przez ścianę, jakby ta nie stanowiła żadnej przeszkody. W istocie, dla ducha nie była najmniejszym nawet problemem. Pokemon zawisł w bezruchu nad śpiącą dziewczyną, czekając na dalsze rozkazy.
                Nathaly Root leżała na wznak z jedną ręką podłożoną pod głowę i zdawała się spać spokojnie. Związane za dnia włosy teraz pałętały się po jej nieruchomej twarzy, wijąc się długimi, brązowymi kosmykami. Była taka bezbronna, taka nieświadoma. Minęło sporo czasu od kiedy po raz ostatni widział ją z tak bliska. Wtedy nigdy w życiu nie przypuszczałby, że kolejnym razem spotkają się w takich okolicznościach. Kiedy Nathaly wzięła głębszy wdech, znieruchomiał. Nawet kiedy spała, było w niej to coś, co budziło w nim niepohamowaną złość. Coś, co sprawiało, że chce ją zniszczyć, wyeliminować ze swojego życia raz na zawsze. Coś, co mówiło mu, że jest dla niego zagrożeniem, słabym punktem, przyczyną wszystkich niepowodzeń. Nie rozumiał jej, nie rozumiał jak można być tak słabym i silnym zarazem. Ta myśl podsycała w nim gniew. To właśnie on kierował nim, kiedy decydował się na przyjęcie propozycji Giovanniego by wstąpić w szeregi Team Rocket i wziąć udział w tej misji.
                -Taka jest cena za niszczenie cudzych marzeń – szepnął do ucha dziewczyny tak cicho, że nawet gdyby nie spała, nie zdołałaby go usłyszeć. Wciągnął nozdrzami jej zapach, ten, który prześladował go nieustannie przez ostatnie miesiące i poczuł, jak po jego karku przebiega dreszcz. Nienawidził tego uczucia. Pora z tym skończyć. Raz na zawsze. – Misdreavus, Zjadacz Snów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz