13. Putting all the mischief together

                Wnętrze gabinetu było ciche, wręcz niepokojąco ciche. Jak do tej pory ta głęboka cisza działała na Giovanniego uspokajającą. Jego przystań. Jego forteca, z której mógł spokojnie rządzić światem. Swoim światem, a raczej podziemnym światkiem największej organizacji przestępczej w Kanto. Był wodzem. Był ich królem. Władczy i nieugięty, był niczym bóg dla swoich popleczników. Teraz jednak pojawiły się komplikacje na tyle poważne, iż musiał sam przed sobą przyznać, że być może sobie z nimi nie poradzi. O, jak wielka była to ujma na jego honorze, jak wielki cios dla jego hodowanej latami dumy, przyznać się do własnych słabości. Jednak prędzej czy później przyznać się do nich musiał. Mógł być jak bóg, ale nie był bogiem. Nie był nieśmiertelny.
                -Sir, czy mam powtórzyć?
                Giovanni z trudem skupił wzrok na postaci, opierającej się tyłem o jego hebanowe biurko. W panującym tu półmroku chudy, nieogolony naukowiec wydawał się sporo starszy, niż był w rzeczywistości. Giovanni nie chciał jednak wpuszczać do gabinetu więcej światła. Raziło go i sprawiało, że niepotrzebnie cierpiał jeszcze bardziej niż zwykle.
                -Sir? Mówiłem, że to wszystko posuwa się szybciej, niż się spodziewałem. Wyniki nie są najlepsze.
                -Wiem. – Giovanni uniósł dłoń w uciszającym geście. – Doktorze Fuji, proszę przestać ciągle mi o tym przypominać. Sam czuję, że jest coraz gorzej – odwarknął groźnie.
                -Proszę to potraktować jako motywację z mojej strony – odparł naukowiec, zbierając w sobie odwagę. – Sir, oboje pokładamy w tych badaniach ogromne nadzieje, jednak ja mam o wiele więcej czasu na realizację swoich, niż pan. Ja już straciłem to, co dla mnie najcenniejsze, teraz mogę jedynie próbować to odzyskać. Pan ciągle walczy. Proszę mnie źle nie zrozumieć, naprawdę chciałbym pomóc, ale nie jestem w stanie zrobić nic więcej bez badań na żywym obiekcie. Sir, potrzebujemy go. I to jak najszybciej.
                Giovanni zacisnął pięść, która do tej pory zwisała swobodnie z oparcia obitego skórą fotela. Niemal fizycznie czuł przepływającą przez jego ciało bezsilność. Okropne uczucie, z którym nie potrafił sobie poradzić. Nigdy do tej pory nie musiał. Jakby tego było mało, w gabinecie rozległ się cichy, brzęczący dźwięk. Ktoś znów czegoś od niego chciał. Ktoś postanowił właśnie teraz zawracać mu głowę, dzwoniąc z jakimiś z całą pewnością błahymi sprawami.
                Niechętnie odwrócił się w fotelu w stronę wiszącego na ścianie ekranu i nadusił przycisk. Monitor rozbłysnął w jednej chwili, ukazując młodą twarz o jasnym, pełnym determinacji spojrzeniu. W Giovannim na ten widok zaczęło kiełkować ziarenko nadziei.
                -Agencie B-R8, jakieś dobre wieści?
                -Wiem gdzie go szukać – odparł chłopak bez owijania w bawełnę. – Właśnie przesyłam współrzędne na pański komputer, proszę sprawdzić.
                -Brawo, nie pomyliłem się co do ciebie. – Giovanni uśmiechnął się na swój własny, chłodny sposób, który budził raczej grozę niż sympatię względem jego osoby. – Twoja misja próbna zakończona jak najbardziej pozytywnie agencie B-R8. Witamy w naszych szeregach.
                Chłopak skłonił się sztywno, dodając swoje aroganckie „Sir”, które jego przełożony tym razem puścił mimo uszu.
                -Powiedz, jak poszło z naszą drogą panną Root? Czy sprawiła ci wiele kłopotów?
                -Nawet najdrobniejszych – powiedział młody agent głosem bez wyrazu. – To było wręcz dziecinnie proste. Jedynym zaskoczeniem było niespodziewane towarzystwo, o którym pańscy doborowi agenci nie raczyli mnie uprzedzić – rzucił z ironią. – Na szczęście załatwiłem sprawę na tyle cicho, że Root i jej przyjaciel nawet się nie zorientowali, że mieli nieproszonego gościa.
                -Towarzystwo? Któż taki? – podjął temat zaciekawiony Giovanni. – Czyżby nasza znajoma znalazła sobie nowych przyjaciół?
                -Wręcz przeciwnie. – Agent pokręcił głową. – Stary dobry Stonefield.
                -Stonefield? Samuel Stonefield? – rozległ się niespodziewany głos naukowca.
                -Doktorze Fuji. – Mężczyzna zgromił go wzrokiem. – Raczy pan nie przeszkadzać, kiedy rozmawiam z jednym z moich najlepszych agentów.
                -Proszę mi wybaczyć Sir – odrzekł tamten z największą pokorą – ale chyba nie powinniśmy marnować takiej okazji. Proszę pamiętać, że to nie przelewki. Naprawdę potrzebujemy planu B, a te dzieciaki mogą w każdej chwili rozbiec się nam jak Rattaty po lesie. Po co tracić potem czas? Czy nie lepiej mieć na nich oko?
                -Niech będzie. – Giovanni westchnął w myślach, przymykając na chwilę zmęczone oczy. Przetarł je palcami, po czym znów zwrócił się w stronę ekranu. – Więc mówisz, że pan Stonefield znów nie odstępuje panny Root na krok? W takim razie uważaj na nich. Mogą się nam jeszcze przydać. Bez odbioru.
                Ledwie Giovanni zakończył rozmowę, podciągnął rękaw i przełączył coś na swoim eleganckim zegarku.
                -R23 – powiedział, zbliżając urządzenie do twarzy – przesyłam wam współrzędne. Natychmiast wyślijcie jednostki poszukiwawcze i przeczeszcie cały teren. Nasz cel z pewnością gdzieś tam jest.
                -Skąd ta pewność? – zapytał doktor Fuji po długiej chwili ciszy. – A jeśli go tam nie ma i tylko stracimy czas? Jeśli B-R8 kłamie?
                -O to bym się nie martwił. – Giovanni wstał z fotela i przeszedł się kawałek po gabinecie. – B-R8 na pewno nie kłamie. W końcu nic nie działa na człowieka tak motywująco jak chęć zemsty.
 
***
 
                Blackthorn, Mahogany Town i Ecruteak City to trzy miasta w Johto, które mogły się poszczycić najsurowszym klimatem. Jednak z całej trójki to właśnie maleńkie Mahogany biło rekordy jeśli chodzi o ujemne temperatury. Chociaż Johto słynęło raczej z łagodnych, ciepłych zim, tu, na dalekiej północy, nawet latem słupek termometru rzadko kiedy przekraczał piętnaście stopni. Nic więc dziwnego, że wybrano to miejsce na siedzibę lidera specjalizującego się w typie lodowym.
                Tyle Nathaly dowiedziała się z zapisków profesora Oaka na starej mapie i od uczynnej siostry Joy, stacjonującej w nad wyraz skromnym Centrum Pokemon na obrzeżach miasta. Budynek Centrum z zewnątrz przypominał raczej domek pustelnika, niż jakikolwiek szpital. Stał właściwie na totalnym pustkowiu, otoczony jedynie przez spokojne tego dnia morze traw. Żywo-zielony kolor budzącej się tu znacznie później niż w pozostałej części regionu wiosny, raził nieprzywykłe do długich obserwacji oczy Abby, która klęczała uparcie wśród młodej roślinności.
                -Możesz wstać? – Nathaly patrzyła na przyjaciółkę, kompletnie tracąc nadzieję, że tamta posłucha jej rady. – Słuchaj, Abby, siostra Joy mówiła, że w takie chłodne dni trawiaste Pokemony ciągle są jeszcze trochę ospałe, a ty masz raptem metr dwadzieścia w kapeluszu. Nie wydaje mi się, żebyś musiała się przed nimi aż tak ukrywać.
                -Jasne, jasne. – Dziesięciolatka tylko machnęła na nią dłonią, nie odrywając wzroku od losowo wybranego punktu, w który wpatrywała się uparcie już od dobrych piętnastu minut. – Może dla tych, którzy chcą złapać jakąś niedobudzoną łamagę, latanie po łące w tę i na zad to dobra strategia. Ja poluję na wyjątkowy okaz, pamiętaj. Musi być…
                -Najsilniejszy i absolutnie wyjątkowy – dokończyła z automatu Nathaly, jakby słyszała to już setki razy.
                W istocie, słyszała to już setki razy, jeśli nie nawet tysiące. Abby krótko po konkursie w Marigold Village porzuciła na dobre koordynatorskie zapędy, a w zamian, totalnie zauroczona niebieską mordką i słodkim głosikiem nowo narodzonego podopiecznego Nathaly, powzięła nowy plan na życie. Teraz dziewczynka zamierzała zostać kolekcjonerem, gromadząc w swej drużynie najrzadsze, najsilniejsze i najbardziej wyjątkowe stworki. Początkowo pomysł ten nawet spodobał się Nathaly. W końcu żeby Abby mogła schwytać nowego Pokemona, musiałaby go najpierw osłabić, czyli chcąc czy nie, będzie zmuszona trochę powalczyć. A trening z całą pewnością nie zaszkodzi ani jej, ani Sentretowi. Szybko jednak okazało się, że Abby jest bardziej wybredna, niż mogłoby się wydawać. Po mistrzowsku wręcz ignorowała wszystkie Pokemony, które do tej pory udało jej się wypatrzeć, ciągle powtarzając pod nosem: „nie, to nie to”. Kiedy któryś już z kolei Vileplume przeszedł ospale tuż pod jej nosem, aż prosząc się o użycie Pokeballa, Nathaly nie wytrzymała.
                -Dosyć tego. Nie mam zamiaru dłużej tu stać i patrzeć, jak czekasz, aż z nieba sfrunie ci jakaś legenda, błagając, żebyś litościwie rzuciła w nią Ballem. Idę po Pokemony. Zamiast marnować czas, wolę poświęcić go na trening. Przyda mi się przed walką.
                Popędziwszy na chwilę do Centrum Pokemon, gdzie Wooper, Cyndaquil i Raichu zażywały krótkiego odpoczynku, Nathaly już po chwili była z powrotem, gotowa na solidny trening.
                -Wooper jest jeszcze za mały, zresztą lodowe Pokemony i tak mają nad nim przewagę typu – mówiła do Raichu, kiedy wspólnie przyglądały się dwójce stworków siedzących przed nimi na trawie. – Za to ty nadasz się idealnie – mówiła dalej, wskazując palcem na ognistego malucha. – No dobrze Cyndaquil, jesteś gotów na porządny wycisk?
                -Quiiil! – Pokemon pisnął z determinacją i wystrzelił z otworów na grzbiecie wysokim płomieniem.
                Nathaly nie marnowała czasu, chcąc w pełni wykorzystać jego entuzjazm. Ledwie minęło kilka chwil, a Cyndaquil trenował już w najlepsze, pędząc to tu to tam, pod postacią płonącego dysku. Jego Krąg Ognia prezentował się już niemal perfekcyjnie i Nathaly nie kryła, że była ze swojego podopiecznego nieprzyzwoicie wręcz dumna. To tylko podsycało w Pokemonie chęć samodoskonalenia, a jego motywacja szybowała w górę niczym Butterfree w słoneczny dzień. Cyndaquil pędził więc w przód, w tył, w prawo, w lewo i na skos, znacząc ślad za sobą wąskimi pasami nieco nadpalonej trawy. I gnałby tak pewnie aż do obiadu, gdyby coś nagle i brutalnie nie przerwało jego zapamiętałego pędu.
                -Quii-ii-ii-illl! – zapiszczał boleśnie stworek, niezdarnie koziołkując kilka razy i ostatecznie lądując na trawie w iście rozpłaszczonej pozie.
                Nathaly w jednej chwili znalazła się przy nim. Wzięła obolałego Cyndaquila na ręce, z zaciekawieniem lustrując wzrokiem kilkanaście topniejących powoli, lodowych pocisków, którymi maluch przed sekundą oberwał.
                -Co to? – dziewczyna zmarszczyła brwi, biorąc jeden z kawałków lodu. Ten momentalnie zaczął kurczyć się od ciepła jej dłoni, pozostawiając po sobie coraz większą, mokrą plamę. – Lód? To chyba jakieś żarty.
                Dokładnie w tej samej chwili do jej uszu dotarł cichy, rozbawiony kwik. Nathaly zmarszczyła brwi po raz drugi, kiedy spomiędzy traw wyłoniła się brązowa futrzasta kulka z różowym ryjkiem i wyjątkowo dobrym humorem na tymże ryjku widocznym.
                -Takie to śmieszne, co? – powiedziała trenerka, starając się, by jej głos nie stał się przypadkiem zbyt ostry. Spokojnie sięgnęła po Pokedex, nie chcąc spłoszyć małego dowcipnisia.
                -Swinub, Pokemon lodowy o podtypie ziemnym. Ma doskonały węch. Kiedy wychwyci ślad intrygującego zapachu, natychmiast pędzi w stronę jego źródła, by zaspokoić ciekawość. Mały, zwinny ryjek służy do wygrzebywania pokarmu spod ziemi. Nawet twardy, przemarznięty grunt nie stanowi dla niego większego problemu.
                -Swinub, hm? – Nathaly schowała Pokedex i podparła się pod boki, spoglądając na brązowego stworka. Tamten nic sobie nie robił z obecności trenerki, uparcie obwąchując miejsce, na którym jeszcze przed chwilą leżał Cyndaquil. – Taki z ciebie kozak? To co powiesz na małą próbę sił?
                -Quiiil! Cynda, cynda! – Cyndaquil wyswobodził się z objęć swojej opiekunki, zeskakując na ziemię i odważnie wymachując na drugiego stworka zaciśniętą piąstką.
                Swinub chrząknął trzy razy, dokładnie obwąchując podopiecznego Nathaly, po czym zakwiczał krótko i skinął łebkiem, stając do walki.
                -No i super. – Dziewczyna pstryknęła palcami, wskazując na Swinuba. – Dalej Cyndaquil, Szybki Atak tak na początek.
                Ledwie Cyndaquil ruszył z miejsca, Swinub usunął mu się z drogi, zapadając się pod ziemię. Dosłownie.
                -Znasz Kopanie? Sprytnie – zaśmiała się trenerka. – Ale i tak zaraz cię stamtąd wykurzymy. Żar, prosto do dziury!
                Ognisty stworek podbiegł do wykopanej przez jego rywala norki i nabrał spory haust powietrza. Zanim jednak odpalił atak, gwałtowny powiew lodowatego wiatru odrzucił go w tył. Biedny Cyndaquil znów przekoziołkował się na grzbiet, kolejny już raz w ciągu zaledwie półgodzinnego treningu.
                -Mroźny Wiatr też znasz? Ciekawe co jeszcze – zawołała lekko podekscytowana Nathaly.
                Brązowy stworek wyskoczył spod ziemi i stał spokojnie, wpatrując się swoimi wąskimi ślepkami wprost w równie wąskie ślepka Cyndaquila, czkając na jego kolejny ruch.
                -Dobrze. – Trenerka zrobiła zaciętą minę. – Zobaczymy jak dasz sobie radę z tym. Cyndaquil, Krąg Ognia!
                Płonący dysk popędził w stronę Swinuba z zawrotną prędkością, jednak tamten nie zamierzał poddać się bez walki. Nastroszył brązowe futerko i wystrzelił przed siebie serią ostrych, lodowych odłamków.
                -Uważaj! – Ostrzeżenie Nathaly nadeszło w porę, by Cyndaquil zdołał ominąć zagrożenie. – Teraz!
                Rozpalony dysk z pełną mocą uderzył w bezradnego Swinuba, powalając go na ziemię. Nathaly krzyknęła zadowolona, będąc przekonaną, że celny ognisty atak powinien na dobre powalić lodowego stworka. Swinub jednak otrząsnął się po zadanym mu ciosie i podniósł szybko.
                -Co za wytrzymały maluch. – Nathaly była szczerze zdziwiona tym faktem.
                Swinub tymczasem już rozpoczął kolejne natarcie. Następna seria Odłamków Lodu popędziła wprost na Cyndaquila.
                -Kontruj Żarem!
                Lodowe pociski Swinuba zderzyły się z ognistymi kulkami Cyndaquila, dając początek donośnemu sykowi i kłębom gorącej pary. Oba stworki atakowały zażarcie przez dłuższą chwilę, aż wreszcie przewaga typu zrobiła swoje. Żar przełamał opór przeciwnika i uderzył Swinuba prosto w różowy ryjek, odrzucając go na niemal metr do tyłu. Pokemon wylądował na grzbiecie, tracąc na chwilę przytomność.
                Nathaly uśmiechnęła się z satysfakcją.
                -Dobra robota – pochwaliła swojego podopiecznego, po czym sięgnęła po jeden z pustych Balli.
                -Zamierzasz go złapać?
                Nathaly wzdrygnęła się, słysząc za plecami piskliwy głosik Abby. Nie spodziewała się jej. Była przekonana, że dziewczynka nadal buszuje wśród traw, w poszukiwaniu wyjątkowych okazów. Tymczasem Abby siedziała sobie jak gdyby nigdy nic, najwyraźniej obserwując jej poczynania już od jakiegoś czasu.
                -Jasne, że tak. Szkoda marnować taką okazję, prawda? – odparła oczywistym tonem. – W końcu sam mi się napatoczył i to on zaczepił Cyndaquila. – No to do dzieła! – Zawołała, rzucając Pokeballem w leżącego Swinuba.
                Dwukolorowa kula odbiła się od brązowego futerka i otworzyła szeroko. Jednak zamiast zamknąć w swym wnętrzu Pokemona, upadła na trawę, wydając z siebie nieprzyjemny dźwięk.
                -A podobno to ja jestem ta nieogarnięta. – Abby zmarszczyła czoło, nie do końca wiedząc, co się właściwie stało.
                -Blokada? – powiedziała do siebie Nathaly, przyglądając się bacznie Swinubowi, który zdążył się już ocknąć i zacząć węszyć wokoło w poszukiwaniu ciekawych zapachów. – Ten maluch już do kogoś należy, dlatego nie można go złapać do Pokeballa. Hej, mały, lepiej już wracaj do swojego trenera. Na pewno się o ciebie martwi.
                Stworek popatrzył na dziewczynę, poruszył kilka razy różowym ryjkiem, po czym zniknął wśród traw, oglądając się za siebie na odchodnym.
                -Aaaa!… – Abby zacisnęła pięści, zrywając się na równe nogi. – Pozwoliłaś mu zwiać? W ten sposób nigdy nie złapiemy nowego Pokemona. Ani ty, ani ja – burknęła, robiąc skwaszoną minę.
                Nathaly już nabrała powietrza, chcąc po raz drugi, tym razem znacznie dosadniej, wytłumaczyć Abby, czym właściwie jest blokada i dlaczego i tak nie miała szans na złapanie tego Swinuba. Zanim jednak się za to zabrała, przeszkodziło jej wołanie nieznajomego nastolatka, który, wyposażony w usztywniany plecak i przedmiot przypominający wielgachną siatkę na owady na długim kiju, zatrzymał się na chwilę w swojej wędrówce, machając do nich ramieniem.
                -Hej, dziewczyny! Chcecie złapać nowego Pokemona?
                -Ogrrromnie! – odkrzyknęła mu podekscytowana Abby, natychmiast podłapując temat.
                -Powinnyście odwiedzić farmę wiatrową za miastem. Właśnie się na nią wybieram. Mieszka tam duża kolonia Hoppipów, która przez większość roku jest pod ochroną. Można je łapać już tylko do końca miesiąca.
                -Hoppipy? Co to Hoppipy? – Nathaly zrobiła zabawnie zamyśloną minę.
                -To jedne z najpospolitszych Pokemonów w Johto. – Abby znów skrzywiła się, a po jej entuzjazmie sprzed kilku chwil nie było już ani śladu. – Po co ktoś miałby polować na zwykłe Hoppipy?
                -Kiedy one właśnie nie są zwykłe – roześmiał się chłopak. – Wyjątkowa odmiana. Mają nietypowy kolor, a niektórzy sądzą nawet, że są silniejsze od zwyczajnych. Shiny? Tak to się chyba nazywa?
                -Serio? – zapytała przeciągle Abby. Nathaly ponownie zauważyła nie zwiastujące nic dobrego ogniki w niebieskich oczętach dziesięciolatki. Gdyby Abby udało się okiełznać i wykorzystać wszystkie te swoje nagłe zmiany nastrojów, z całą pewnością byłaby wspaniałą aktorką. – Nath, musimy tam iść. Koniecznie.
                -Jestem dla ciebie zdecydowanie zbyt miękka – westchnęła druga z dziewczyn, kiedy jej młodsza koleżanka ruszyła zamaszystym krokiem w stronę obładowanego sprzętem chłopaka.
 
***
 
                Na południu Kanto, odległym południu, gdzie oprócz rozległego morza na mapie leżało już tylko kilka rozrzuconych wysepek, szalała straszliwa burza. Mrożące krew w żyłach błyskawice waliły w spienione wody, a porywczy wicher szarpał i tak już postrzępione fale. Pośród tego kataklizmu unosiła się nad powierzchnią morza duża, latająca machina. Niezrażona gniewem sił natury, lustrowała wodę ostrymi reflektorami. Wreszcie jeden z słupów światła zatrzymał się, zawisając nieruchomo nad fragmentem morza, który niczym nie różnił się od setek innych dookoła. Tylko na pozór.
                -To tutaj – powiedział jeden z członków Team Rocket, którzy przebywali na pokładzie latającej maszyny w liczbie niemal trzydziestu. – Przygotować sondy Searacer I i II. Na moje hasło. Dziesięć, dziewięć, osiem…
                Rozpoczęło się odliczanie. Kiedy chłodny, beznamiętny głos Rocketsa dotarł do zera, dwa ciężkie obiekty wielkości małego samochodu wpadły do wody z pluskiem, który natychmiast został zagłuszony przez złowieszcze podmuchy wiatru i szum wysokich fal.
                -Searacer I aktywny – oznajmił inny z Rocketsów, siedzący przed jednym z pokładowych komputerów najnowszej generacji.
                -Potwierdzam – dodał inny. – Searacer II, co z tobą?
                -Aktywny – odpowiedział po chwili kolejny mężczyzna.
                -Doskonale. Rozpocząć zanurzanie.
                Pod powierzchnią wody pojawiły się nagle dwa silne błyski, rozjaśniając nieco mroki podwodnego świata. Spłoszone tym niecodziennym towarzystwem, dzikie morskie Pokemony rozpierzchły się na wszystkie strony, byle dalej od nieproszonych gości.
                -Pięć metrów. Dziesięć… Dwadzieścia – relacjonował co chwilę jeden z Rocketsów. Tymczasem światła zanurzały się głębiej i głębiej, aż wreszcie stały się już niemal niewidoczne znad powierzchni. – Sześćdziesiąt metrów… Osiemdziesiąt pięć. Zbliżamy się do dna.
                -Przejść na sterowanie ręczne.
                -Tak jest – zawołała zgodnie dwójka mężczyzn, siedzących każdy przed swoim pulpitem.
                -Searacer I, rozpoczynam przeszukiwanie obszaru – oświadczył jeden z nich.
                -Searacer II, schodzę niżej. Zbadam pęknięcie na granicy wyznaczonego kwadratu.
                Przez chwilę nad pulpitami zapadła cisza. Skupiony wzrok Rocketsów trwał nieruchomo na ekranach, na których ledwie dało się cokolwiek dostrzec.
                -Searacer I, kończę wyznaczony obszar. Na górze czysto.
                -Searacer I, zejdź do mnie. Przyda się więcej światła.
                -Searacer II, już schodzę.
               Jakkolwiek śmieszna mogłaby się wydawać ta rozmowa komuś zupełnie niewtajemniczonemu w najtajniejsze plany Team Rocket, gra z całą pewnością warta była świeczki. Tymczasem niemal sto metrów pod powierzchnią morza, dwie nowoczesne sondy przemierzały rozległe pęknięcie na jego dnie. Rozpraszając podwodne ciemności skoncentrowanym słupem światła, metr po metrze przeczesywały każdy fragment ukrytego gdzieś tam głęboko świata.
                -Widzisz coś?
                -Jeszcze nic. Searacer II, poświeć na piątej.
                -Robi się. Tu?
                -Tak, tutaj. Searacer I, ciągle nic.
                -Szukaj dalej. Chwila. Widzisz? Tam, obok skały?
                -To zwykły kamień.
                -Na pewno? Poświeć jeszcze.
                -To kamień. Sprawdź czytnikiem.
                -Sprawdzam. Jest! Jest, mamy go!
                -Wyciągać! – ryknął zdecydowanie jeden z Rocketsów, dowódca misji.
                -Searacer II, wysuwam ramię. Jeszcze chwila… mam!
                -Doskonale. Rozpocząć wynurzanie.
                -Tak jest – dwaj mężczyźni nad pulpitami zmówili się po raz kolejny.
                -R23, misja zakończona sukcesem – powiedział mężczyzna do maleńkiego mikrofonu zawieszonego przy twarzy wraz równie maleńką słuchawką, która od początku akcji tkwiła w jego uchu. – Powiadom szefa, że obiekt został odnaleziony. Wracamy do bazy.
                -Skubany, skąd znał współrzędne? – zapytał po chwili jeden z pozostałych agentów.
                -Giovanni ma swoje sposoby – odparł inny. – Mnie zastanawia raczej, kto był na tyle głupi, żeby wrzucać do morza Master Ball z taką zawartością.
                -Skąd wiesz, że ktoś go tu wrzucił?
                -Sam przecież nie wskoczył.
                -Co ty nie powiesz? – odparł nieco złośliwie trzeci Rockets. – A nie zastanawialiście się w ogóle, komu udało się zamknąć go w Pokeballu? Dobra, może i to Master Ball, ale nawet z tak wypasionym Ballem musiało to być koszmarnie trudne. To dopiero musiał być potężny trener! Nie zapominajcie o czym rozmawiamy. W środku siedzi bestia, która zabiła Dismay’a. Nicholasa Dismay’a, który z każdej sytuacji potrafił wyjść cało.
                -Dismay nie był niepokonany – urwał krótko dowódca misji, kończąc tym samym dyskusję swoich podwładnych. – Nikt nie jest niezastąpiony, on też. Dość gadania. Mamy to, po co przyszliśmy. Wracamy. Im szybciej Giovanni dostanie Master Ball, tym lepiej. Kto by pomyślał, że tak łatwo wpadnie w nasze ręce…
 
***
 
                Wnętrze chłodnej groty zadrżało echem, kiedy wielka bestia o głosie niczym huczący wodospad, po raz kolejny wykrzykiwała okropne wieści.
                -Mają go! Mają pierwszego!
                -Jak to? Jak to… mają? – Młody mężczyzna o przestraszonej twarzy stał pośród trójki mistycznych stworów, zdyszany jak po przebiegnięciu maratonu. – Tak szybko? Jak to się stało? Przecież szukałem tej dziewczyny. Nic nie słyszałem. Żadnych wiadomości. Nikt nie zaginął. Team Rocket nie mógł porwać jej w ciągu ostatnich kilku tygodni, jestem tego absolutnie pewien.
                -To stało się nocą – zabrzmiał głos innej bestii. Syczał i strzelał jak pożerający suche drewno płomień. – Odnalazł ją młody człowiek o rozdartym sercu i zaćmionym zemstą umyśle. Dziewczyna wiedziała, gdzie szukać pierwszego, a on wiedział, jak to z niej wyciągnąć. I zrobił to. Wyczytał to z jej snów.
                -Są tam – szumiący głos morderczego wodospadu po raz kolejny zatrząsnął jaskinią. – Mają go. Właśnie w tej chwili. Zabierają pierwszego z dna oceanu. Nic już im go nie wyrwie. Nikt im go nie odbierze. Nic już na to nie poradzimy.
                -Zaczęło się – zawyrokował trzeci stwór, głosem dudniącym, niczym echo pierwszego burzowego grzmotu. – Pięć istnień… wszystkie będą cierpieć. Dziewczyna będzie cierpieć…
                -Odnajdę ją – zadeklarował twardo mężczyzna, z trudem łapiąc oddech.
                -Na próżno – zagrzmiała bestia w odpowiedzi. – Na próżno. I tak… piąty zostanie zabity…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz