6. Time to make some Noise!

                Stara mapa profesora Oaka mówiła wyraźnie, że idąc z Cherrygrove do Violet w linii prostej zaoszczędzi się przynajmniej trzy dni drogi, w porównaniu z oficjalną trasą. Co prawda trzeba było się liczyć z tym, że wtedy zamiast wygodnego asfaltu i chodnika można liczyć co najwyżej na polną drogę, ale bardziej prawdopodobne były ogromne, równinne połacie łąk. Nathaly miała już okazję przemierzać i jedno i drugie. Z Cherrygrove City wyruszyła ponad tydzień temu i właśnie natrafiła na kolejną ścieżkę wydeptaną pomiędzy wysokimi trawami. Droga dłużyła się, a miasta przed nią ani widu ani słychu.
                W krok za trenerką dreptała dzielnie Raichu, a obok niej szedł wytrwale Cyndaquil. Nathaly wypuszczała go co jakiś czas z Pokeballa, żeby mógł sobie popatrzeć jak piękny jest świat i żeby po prostu nie zanudził się w nim na śmierć. Cyndaquilowi odpowiadało takie podejście. Za każdym razem kiedy miał okazję pobiegać sobie po łąkach, poganiać dzikie Pokemony robaki albo zjeść drugie śniadanie na świeżym powietrzu razem z Raichu i jej trenerką, od razu robił się weselszy i pewniejszy siebie.
                -Jak tak dalej pójdzie, ledwie dotrzemy do Violet, a już będą musieli cię odsyłać z powrotem do profesora, bo nie będziesz mógł się doczekać, kiedy wyruszysz w podróż ze swoim nowym trenerem – zaśmiała się Nathaly.
                Stworek popatrzył na nią krzywo swoimi małymi oczkami, po czym zaczął na nowo hasać wśród traw. Ledwie jednak zrobił kilka kroków, zderzył się z nieco większym od siebie, brązowym stworkiem z grubym, puszystym ogonem i dość długimi uszami, który właśnie wyprysnął z trawy i nie zdążył się w porę zatrzymać. Oba Pokemony upadły na ziemię, wydając z siebie cichy jęk zaskoczenia.
                -Co to za maluch? – Nathaly od razu sięgnęła po Pokedex. Zanim jednak udało jej się go uruchomić, brązowy stworek zdążył się już pozbierać i zniknąć jej z oczu – Przeklęta technologia. Z moim starym Dexem nie miałam takich problemów – mruknęła do siebie.
                Od kiedy dostała od profesora Elma nowy Pokedex, nie udało się jej zeskanować jeszcze ani jednego Pokemona. Po tak długim czasie używania swojej starej wersji urządzenia nie mogła się przyzwyczaić do nowej, która działała nieco inaczej. Najchętniej nie wymieniałaby go w ogóle, jednak przed opuszczeniem Cherrygrove City poprosiła profesora, żeby rzucił okiem, czy nic się w nim nie zalało. A ponieważ nie był to pierwszy raz, kiedy Pokedex Nathaly zażywał przymusowej kąpieli, po rozebraniu go na części okazało się, że jest już nie do odratowania i i tak przestałby działać lada dzień. Profesor Elm zgrał więc wszystkie zapisane w nim dane do nowego urządzenia i wręczył je Nathaly, a stare komisyjnie zniszczył na jej oczach.
                -To dla pewności – tłumaczył – Żebyś wiedziała, ze twoje prywatne dane nie dostaną się w niczyje niepowołane ręce.
                Nathaly nie tyle przejmowała się swoimi prywatnymi danymi, co po prostu żal jej było swojego biednego, starego Dexa, który służył jej tak dobrze i często. W tej całej wymianie widziała tylko jeden oczywisty plus – nowy Pokedex był wodoodporny. Miała więc nadzieję, że kiedy już go opanuje, posłuży jej znacznie dłużej niż ten poprzedni.
                -Rai rai – Raichu wyrwała ją z zamyślenia, wskazując łapką na poruszające się źdźbła trawy kilkanaście metrów od nich.
                Wyglądało na to, że ktoś się tamtędy przemyka. I to nie jeden ktoś. Trawa kołysała się podejrzanie w kilku miejscach jednocześnie, a wszystkie kryjące się w niej stworzenia zdawały się zmierzać w tę samą stronę. Na dodatek strasznie im się spieszyło.
                -Chodźmy za nimi – rzuciła Nathaly do Raichu i Cyndaquila.
                Pokemony bez chwili namysłu pobiegły za nią i całą trójką ruszyli w pościg za ukrytym w trawie czymś, czymkolwiek by ono nie było.
                Biegli tak jakiś czas, aż wreszcie wybiegli na obszar, gdzie trawy były znacznie niższe, a widoczność o wiele lepsza. To właśnie tam Nathaly zauważyła, że ścigane przez nią stworzenia wyglądały niemal tak samo jak Pokemon, który wcześniej zderzył się z Cyndaquilem. Mało tego, spora grupka takich właśnie stworzonek kotłowała się na ziemi kilkanaście metrów dalej. Kolejne ciągle wybiegały z trawy i dołączały do nich, lub stawały z boku, popiskując gniewnie.
                -Co one, biją się czy jak? – zdezorientowana trenerka popatrzyła na Raichu, która bezradnie rozłożyła łapki.
                Dziewczyna po raz kolejny wyjęła Pokedex, mając nadzieję, że tym razem wreszcie uda jej się zrobić to jak należy. Po kilku nieudanych próbach z pomocą przyszedł Cyndaquil, który wdrapał się na ramię Nathaly, wyrwał jej urządzenie z dłoni i obiema łapkami rozsunął jego klapkę. Niewielki ekran natychmiast zaświecił się, ukazując podobiznę brązowego Pokemona.

                -Sentret, Pokemon typu normalnego. Jest bardzo nerwowy i ostrożny w działaniu. Często staje na swoim silnym ogonie i obserwuje okolicę, wypatrując zbliżającego się niebezpieczeństwa. Pokemony te żyją w stadach, w których na zmianę pełnią funkcję wartowników.
                -Serio? Wystarczy rozsunąć? – Nathaly popatrzyła na Cyndaquila kompletnie załamana – Jeśli to ma być intuicyjne i łatwe w obsłudze urządzenie dla młodych trenerów, to chyba mam jakieś braki w edukacji – westchnęła.
                Raichu i Cyndaquil parsknęli śmiechem. Szybko jednak zapomnieli o nieporadności dziewczyny, bo pomiędzy gniewnymi piskami i prychnięciami Sentretów dało się słyszeć czyjeś stłumione wołanie o pomoc.
                -O rany, one wcale nie biją się między sobą – stwierdziła z przerażeniem Nathaly – Raichu, spróbuj je rozpędzić, szybko!
                Raichu skinęła łebkiem, wybiegła kawałek w przód i posłała ku niebu potężną błyskawicę, która rozgałęziła się nad łąką niczym błyszczące drzewo, ale nie poraziła żadnego z Pokemonów. Przestraszone Sentrety rozbiegły się w jednej chwili, chowając się po pobliskich kępach traw. Na ziemi została jedynie drobna postać, skulona niemal tak ciasno jak wystraszony Sandshrew i zasłaniająca głowę ramionami. Nathaly podbiegła do niej.
                -Już w porządku, poszły sobie. Nic ci nie… Abby? – urwała w pół słowa.
                -O, cześć Nathaly – odparła dziewczynka, podnosząc głowę. Wyglądała okropnie. Włosy miała potargane, ubranie poszarpane i brudne, a całe przedramiona czerwone od zadrapań – Co słychać?
                -Co słychać? Co słychać?! – powtórzyła trenerka, zupełnie nie rozumiejąc optymizmu w głosie młodszej koleżanki – To ja cię raczej pytam, dlaczego całe stado Sentretów niemal nie rozerwało cię przed chwilą na strzępy?
                -Fakt, trochę się wkurzyły – przyznała z zakłopotaniem Abby.
                -Trochę? Zobacz jak ty wyglądasz. Mało brakowało, a całkiem by cię rozszarpały – Nathaly uklękła przed dziewczynką i wyjęła z plecaka wodę utlenioną i małe opakowanie gazy – Masz, przetrzyj to sobie. Chyba obejdzie się bez plastrów, ale mogło być znacznie gorzej. Coś ty im zrobiła?
                -Chciałam sobie jednego złapać – odparła Abby bez owijania w bawełnę.
                -Jak to? Wyzwałaś jednego na pojedynek, a one zamiast walczyć rzuciły się na ciebie całym stadem?
                -No, to nie zupełnie było tak. Ja chciałam sobie któregoś złapać, a nie z nim walczyć. Zresztą nie miałabym nawet za bardzo jak walczyć. Nie mam jeszcze żadnego Pokemona. Więc tak sobie pomyślałam, że jeśli złapię sobie jednego z tych najmniejszych, to pójdzie mi łatwiej, niż męczyć się z dużymi. No to sobie go złapałam, ale on zaczął się strasznie wydzierać…
                -Jeszcze raz – potrząsnęła głową Nathaly, nie wierząc w to co słyszy – Chciałaś tak po prostu wynieść jedno z młodych ze stada Sentretów, nie wyzywając go nawet na pojedynek?
                -Skąd mogłam wiedzieć, że jest ich całe stado? – odparła Abby, powoli przecierając wilgotną gazą po podrapanej skórze i krzywiąc się przy tym nieznacznie – Te maluchy biegały tutaj same, nie miałam pojęcia, że ktoś ich pilnuje.
                -A nie masz przypadkiem Pokedexa – fuknęła Nathaly.
                -Mam.
                -To gdybyś go użyła, to byś wiedziała.
                -Rany, nie spinaj się tak – Abby wywróciła oczami – No dobra, wiem, że się na tym znasz o niebo lepiej niż ja, ale może zamiast się tak oburzać, po prostu mi wytłumaczysz co zrobiłam źle, co?
                Nathaly westchnęła głęboko.
                -Abby – zaczęła głosem najbardziej rzeczowym jaki tylko potrafiła z siebie wykrzesać – po pierwsze jeśli Pokemony żyją w stadach i opiekują się swoimi młodymi, to za nic w świecie nie pozwolą ci zaatakować żadnego z maluchów. Jeśli chcesz któregoś złapać, to zawsze jest kilka dorosłych Pokemonów, które chętnie przyjmą wyzwanie. Po drugie żeby schwytać Pokemona to najpierw powinnaś z nim walczyć.
                -Jak mam walczyć, skoro nie mam czym?
                -No właśnie – Nathaly przypomniała sobie o czymś ważnym – Albert mówił, że byłaś u niego po Pokemona, ale nie chciałaś czekać aż startery się odnajdą.
                -Albert? – zapytała zdziwiona dziewczynka.
                -To znaczy profesor Elm – poprawiła się szybko Nathaly.
                -Jesteś z profesorem po imieniu? Ale super – zapiszczała Abby swoim podekscytowanym, niemal eksplodującym głosem, który Nathaly miała już okazję kiedyś usłyszeć – Wiesz, słyszałam, że profesor wciąż jest do wzięcia. W końcu nie jest jeszcze taki stary, a ty nie jesteś już taka młoda. Może coś by z tego było…
                -Abbygail – warknęła ostrzegawczo Nathaly.
                -No co?
                -Mam dopiero szesnaście lat. Jestem jeszcze taka młoda – powiedziała rozzłoszczona trenerka, zabawnie akcentując co drugie słowo – Zostawmy to. Lepiej powiedz dlaczego nie poczekałaś na startera?
                -No wiesz – bąknęła dziewczynka – chciałam jak najszybciej wyruszyć w podróż i dotrzeć do Violet City. Tam jest sala lidera, sama rozumiesz.
                -Ale po co wybierałaś się do sali, skoro nie masz jeszcze Pokemonów?
                -Miałam nadzieję, że złapię coś po drodze.
                Nathaly z bezsilności pacnęła się dłonią w czoło.
                -Twoja logika jest ponad moje możliwości – jęknęła.
                Abby puściła tę uwagę mimo uszu. Zamiast tego skupiła się na Cyndaquilu, który siedział sobie spokojnie obok Nathaly i Raichu.
                -Wymieniłaś Pichu na Cyndaquila? – zapytała rezolutnie, kompletnie zmieniając temat.
                -Co takiego?
                -No, Pichu, na Cyndaquila. Ostatnio jak się spotkałyśmy miałaś ze sobą Pichu, a teraz masz tego tutaj – Abby wskazała ręką na ognistego stworka – Zamieniłaś się z kimś?
                -Nie, nie – Nathaly wreszcie załapała o czym mowa – Pichu nie należał do mnie. Wrócił do domu, ja go tylko tam odprowadzałam.
                -Ach tak? W takim razie skąd masz Cyndaquila?
                -Tak właściwie, to on nie jest mój. Jego też właśnie prowadzę do domu.
                Abby popatrzyła na starszą koleżankę badawczo.
                -Na pewno jesteś trenerką, a nie jakimś pokemonowym kurierem? – spytała.
                -Tak wyszło – Nathaly uśmiechnęła się z zakłopotaniem – To jak będzie z tym Pokemonem? Nadal chcesz Sentreta?
                -O tak, bardzo – zawołała Abby, z ekscytacją zaciskając pięści.
                -W takim razie co ty na to, żebym pomogła ci jednego złapać?
                -Naprawdę?
                -Tak. Ale tylko tego pierwszego. W końcu musisz mieć coś na start.
                -Rany, byłoby świetnie – pisnęła dziewczynka – Ale skąd my go teraz weźmiemy. Chyba wszystkie gdzieś pouciekały.
                Abby rozejrzała się po okolicy. Nathaly uśmiechnęła się lekko.
                -Nie pouciekały, tylko się pochowały – powiedziała, wstając z ziemi. – Patrz.
                Dziewczyna wyjęła z plecaka puszkę z karmą i rzuciła kilka Poke-chrupek tuż przy granicy wysokiej i niskiej trawy. Nie minęła nawet minuta, a kilka Sentretów wychyliło się z trawy, z zaciekawieniem pociągając małymi noskami.
                -Są – szepnęła Abby z taką radością, jakby co najmniej już trzymała w dłoni Pokeball ze swoim pierwszym Pokemonem.
                Nathaly kiwnęła głową z uśmiechem na ustach. Już miała dać znak Raichu, kiedy nagle wpadł jej do głowy pewien pomysł.
                -Hej, Cyndaquil, co ty na to, żeby spróbować swoich sił w prawdziwej walce?
                -Quill? – stworek przekrzywił łebek, spoglądając na nią niepewnie.
                -No dalej, śmiało. Tylko słuchaj co mówię, a na pewno sobie poradzisz – przekonywała trenerka. Wiedziała, że mały pojedynek na pewno Cyndaquilowi nie zaszkodzi, a kto wie, może nawet rozbudzi w nim wolę walki.
                Pokemon dał się wreszcie namówić i podszedł do jednego z Sentretów. Trzy brązowe stworki natychmiast spojrzały na niego, niepewne jego intencji.
                -Nie ten. Ten po lewej – poradziła Nathaly.
                -Dlaczego? – Abby spojrzała na nią pytająco.
                -Ten w środku wygląda na starszego. Pewnie jest o wiele bardziej doświadczony w walce. To pierwszy pojedynek Cyndaquila i nie chcę mu wybierać zbyt trudnego przeciwnika. Poza tym jeśli chcemy złapać któregoś z tych Sentretów, to myślę, że z młodszym będzie ci się łatwiej dogadać.
                Cyndaquil posłusznie odwrócił się w stronę pierwszego Sentreta od lewej i pisnął wyzywająco. Brązowy Pokemon zmarszczył mały nosek, po czym skinął głową. Pozostałe dwa odsunęły się na bezpieczną odległość. Nawet dzikie stworzenia wiedziały, że lepiej nie przeszkadzać walczącym.
                -Okej Cyndaquil, pokaż co potrafisz – zawołała Nathaly.
                Ognisty stworek zapiszczał groźnie i odpalił swój płomień na grzbiecie. Sentret jednak nie dał się przestraszyć. Machnął grubym ogonem i z całej siły pacnął rywala prosto w mordkę. Cyndaquil aż przekoziołkował w tył, lądując na brzuchu. Szybko jednak pozbierał się i stanął na nogi.
                -Tak trzymaj – krzyknęła trenerka – Teraz atakuj go Żarem!
                Z pyszczka Pokemona wystrzeliło kilkanaście kulek ognia, które jedna po drugiej uderzyły w Sentreta, zanim tamten zdążył uniknąć.
                -Masz cela – pochwaliła go Nathaly. – Teraz pokaż mu jak jesteś szybki. Szybki Atak!
                Ledwie Cyndaquil rozpędził się i zaszarżował na rywala, tamten otworzył pyszczek i zaczął się drzeć. Nie krzyczeć, nie piszczeć, po prostu drzeć się na całe gardło. Nathaly, Raichu i Abby momentalnie zasłoniły uszy. Najbardziej jednak oberwał Cyndaquil, który bezradnie przywarł do ziemi. Powietrze wokół niego niemalże drgało od natężenia dźwięku.
                -Co to? – Abby z ledwością przekrzyczała rozwrzeszczanego Sentreta.
                -Chyba Hiper Głos – odparła Nathaly.
                W tej samej chwili hałas wreszcie ucichł, a zmęczony tak długim używaniem ataku Sentret zrobił kilka ciężkich wdechów. Cyndaquil leżał oszołomiony. Na nieszczęście dla niego, już zbliżał się kolejny cios.
                -Uważaj, zaraz cię uderzy – ostrzegła Nathaly, kiedy Sentret zamachnął się grubym ogonem.
Cyndaquil nie miał siły na unik. Jednak zanim ogon rywala spadł na jego grzbiet, zdołał odpalić płomień z wszystkich czterech otworów jednocześnie. Sentret odskoczył od niego, złapał się za ogon i obejrzał go z przejętą miną, dmuchając delikatnie na poparzone miejsca.
                -Szybki Atak, teraz! – krzyknęła trenerka, wykorzystując okazję.
                Ognisty stworek rozpędził się momentalnie i z całym impetem wpadł na przeciwnika, przewracając się wraz z nim na ziemię. Rozzłoszczony Sentret przekręcił się na bok i zaczął z całej siły drapać rywala po głowie.
                -Odepchnij go Żarem, już!
                Cyndaquil nabrał powietrza, po czym wystrzelił ogniste kulki prosto w brzuch drugiego Pokemona. Sentret pisnął z bólu i odwrócił się na wznak, jednak atak nie ustawał. Cyndaquil bombardował go ognistymi pociskami tak zawzięcie i tak długo, aż sam nie miał już sił dalej atakować. Zatoczył się lekko, ledwie stojąc na własnych łapkach. Za to jego przeciwnik nawet nie próbował już się podnieść. Leżał, pojękując cicho ze zmęczenia.
                  -Dalej Abby, twoja kolej – zawołała ponaglająco Nathaly.
                -Jasne, już – odparła dziewczynka, przez chwilę nerwowo szukając czegoś w torbie. Wreszcie wyjęła z niej dziwny Pokeball. Był zielono-biały, a na jego górnym wieczku widniało kilka małych czerwonych punkcików i jeden żółty.
                Abby zamachnęła się solidnie i rzuciła kulą przed siebie, trafiając prosto w głowę Cyndaquila, który złapał się za nią i posłał dziewczynce mordercze spojrzenie.
                -Wybacz – zawołała tamta, z zakłopotaniem drapiąc się za uchem.
                Zirytowany Cyndaquil pokręcił tylko łebkiem i kopnął Pokeball kawałek dalej, tak, że kula stuknęła wreszcie oszołomionego Sentreta i wchłonęła go do środka. Przez chwilę drżała i wierciła się w trawie, aż w końcu wydała z siebie cichy dźwięk i znieruchomiała.
                Nathaly odetchnęła cicho i popatrzyła na towarzyszkę zachęcająco. Abby jednak nie potrzebowała żadnej dodatkowej zachęty. W mig doskoczyła do swojego Pokeballa i pochwyciła go w obie dłonie.
                -Mam Pokemona – zawołała – Mojego własnego, pierwszego, prawdziwego Pokemona. Dzięki Nath! Dzięki, dzięki!
                -Nie ma za co – odparła cicho dziewczyna. Podeszła do Cyndaquila i wzięła go na ręce – Dobra robota mały. Naprawdę dobra robota.
                Pokemon pisnął zadowolony z pochwały, a potem Nathaly zamknęła go w Pokebalu, żeby sobie trochę odpoczął.
                -Jak myślisz, powinnam go od razu wypuścić? – zapytała Abby, wskazując wzrokiem na dwukolorową kulę.
                -Lepiej nie – odparła zdecydowanie Nathaly. – Daj mu chwilę odsapnąć.
                -Chwilę? Jak długo? Pięć minut?
                -Może jednak trochę dłużej – zaśmiała się trenerka. – Właśnie, co to za dziwny Ball?
                -To? – dziewczynka uniosła w dłoni zielono-biały Pokeball. – To jest Friend Ball. Prezent od mojego taty z okazji dziesiątych urodzin. Nie wiem jak to dokładnie działa, ale podobno roślina z której robią takie Balle wydziela jakieś kojące substancje, czy coś w tym stylu. W każdym razie tata powiedział tak: złap w niego swojego pierwszego Pokemona, to nie odgryzie ci ręki, a przynajmniej nie tak od razu. Szkoda, że te całe substancje nie działają też poza Ballem – westchnęła Abby i wymownym gestem pokazała Nathaly swoje ręce, od góry do dołu podrapane przez Sentrety.
                Nathaly nie mogła powstrzymać cichego chichotu.
                -Wiesz co? Mam tu gdzieś chyba jakieś batony. Zjedzmy coś, a potem możemy razem wyruszyć do Violet. Nie jestem pewna jak to jeszcze daleko, ale zdaje się, że i tak idziemy w tym samym kierunku.
                -Serio? Chciałabyś ze mną podróżować? – ucieszyła się Abby. – Rany, co za dzień! Mam pierwszego Pokemona i pierwszą towarzyszkę podróży!
                -Nie podróżować, tylko po prostu pójść razem do Violet – mruknęła Nathaly pod nosem. Nie chciała jednak psuć nowej przyjaciółce chwili radości, dlatego postanowiła nie powtarzać tego głośno. Zamiast tego uśmiechnęła się szeroko i podała Abby batonika, zastanawiając się, czy zdąży przywyknąć do jej niekończącego się entuzjazmu zanim dotrą do Violet City.
 
***
 
                Starszy mężczyzna z wysokim czołem i przydługawymi siwymi włosami snuł się powoli po swojej pracowni, dopijając poranną herbatę. Nie musiał się spieszyć. Już wczoraj postanowił, że tego dnia zrobi sobie wolne. Tak jest, tego pięknego, wiosennego dnia spod jego ręki nie wyjdzie ani jeden Pokeball. Staruszek odłożył filiżankę i przeciągnął się, rozprostowując sędziwe kości. Choć powinien być na emeryturze już od paru ładnych lat, nadal parał się ręcznym tworzeniem Pokeballi. I to jakich! Chociaż Balle już dawno zaczęto produkować na skalę masową przy pomocy specjalnych urządzeń, te tworzone przez Kurta były bez porównania lepsze. Prawdziwe okrągłe dzieła sztuki, zarówno pod względem praktycznym jak i estetycznym.
                Staruszek właśnie zabrał się za podlewanie kwiatków na oknie, kiedy nagle ktoś zapukał do jego drzwi. Było to pukanie szybkie i zdecydowane, więc gospodarz od razu pomyślał sobie, że gość stojący za drzwiami ma jakąś nie cierpiącą zwłoki, ogromnie ważną sprawę. Szybko odstawił na parapet małą konewkę w kształcie Poliwaga i pospieszył do drzwi.
                -Mistrz Kurt? – zapytał twardo ale uprzejmie jeden z dwóch mężczyzn stojących za progiem – Najmocniej przepraszamy, że nachodzimy o tak wczesnej porze. Możemy wejść?
                -Przepraszam, nie przyjmuję gości przed dziesiątą – odparł zdecydowanie staruszek, robiąc nieprzyjazną minę.
                -Nalegam – mężczyzna nie dawał za wygraną. – Chcemy porozmawiać, a nie będziemy chyba tego robić przez próg?
                Kurt milczał dłuższą chwilę, po czym widząc, że i tak nie wygra, gestem zaprosił nieznajomych do środka. Wiedział, że nie przyszli tu na herbatkę. Ostrzegano go, że w najbliższym czasie może odwiedzić go ktoś, kogo zamiary będą, mówiąc delikatnie, dalekie od czystych.
                -Mistrzu – zaczął drugi mężczyzna, kiedy już oboje rozsiedli się wygodnie na sofie w salonie – wiemy, że jak do tej pory nikt nie poznał jeszcze twojej tajemnicy produkcji Master Balli.
                -Wy też jej nie poznacie. Jeśli po to przyszliście, możecie się już zbierać, bo tylko tracicie czas – uciął staruszek.
                -Bez nerwów, mistrzu – powiedział drugi nieznajomy głosem pełnym pozornej uprzejmości – Nie odważylibyśmy się wykradać sekretu tak wielkiego artysty. Chodzi o to, że jakiś czas temu weszliśmy w posiadanie jednego z twoich Master Balli. Byliśmy naprawdę poruszeni niezwykłymi możliwościami tego niepozornego przedmiotu. Problem w tym, że niedawno nasz Master Ball zaginął. Chcielibyśmy go odnaleźć.
                -Co z was za trenerzy, skoro nie umiecie upilnować własnych Pokeballi? – rzucił opryskliwie Kurt.
                -To było niezależne od nas – kontynuował nieznajomy, nie tracąc chłodnej, przerażającej wręcz, udawanej uprzejmości – Skoro Master Balle są tak unikatowe, tak cenne i trudne do zrobienia, to na pewno mają jakieś zabezpieczenia. Jakiś system, dzięki któremu można by je namierzyć.
                -Moje Balle to sztuka. Nie zakładam im chipów – oburzył się staruszek. Wiedział, że musi grać twardego, choć w rzeczywistości serce waliło mu jak młotem.
                -Oczywiście. Oczywiście, że nie. Jednak jeśli byłby jakiś sposób… Mistrzu, bylibyśmy ogromnie wdzięczni za pomoc. A my potrafimy bardzo hojnie okazywać wdzięczność.
                -Z przykrością muszę odmówić. Naprawdę, nie potrafię panom pomóc – głos Kurta łamał się coraz wyraźniej. Nieznajomi byli tak natarczywi, że pomimo sztucznej uprzejmości w każdej chwili mogli rzucić się na niego i siłą próbować dopiąć swego.
                -Może jednak? – naciskał dalej jeden z nieznajomych – Sprawa jest naprawdę bardo poważna. Widzi mistrz, w tym Pokeballu był zamknięty Pokemon. Bardzo rzadki Pokemon…
                -Skoro zginął wam Ball z Pokemonem w środku, powinniście raczej zwrócić się do oficer Jenny, a nie do mnie – Kurt wszedł nieproszonemu gościowi w zdanie. Zrobił głęboki wdech. Nie bardzo wiedział co powinien dalej mówić. Natrętni mężczyźni wydawali się wręcz niemożliwi do wyproszenia. Na szczęście z opresji wybawił go dzwonek telefonu, który rozległ się piskliwie po pokoju – Najmocniej panów przepraszam – skłonił głowę i podszedł do telefonu, by podnieść słuchawkę – Pracownia Kurta, słucham. A, to ty Jenny. W samą porę. Właśnie są u mnie tacy dwaj przemili panowie, którzy mają do ciebie pewną sprawę. Tak, tak. Oczywiście, że mam te Pokeballe dla twoich Growlithe’ów. Kiedy chciałabyś je odebrać? Będziesz za parę minut? To cudownie!
                Kurt zawiesił na moment głos, widząc jak dwójka nieznajomych bez słowa znika za drzwiami. Odetchnął głęboko i przez chwilę przyglądał się przez okno, jak wsiadają do eleganckiego czarnego samochodu, po czym odjeżdżają w swoją stronę. Byle jak najdalej – pomyślał. Dał sobie kilka sekund na uspokojenie, po czym ponownie przyłożył słuchawkę do ucha.
                -Halo? Tak, już wszystko w porządku. Musiałem udawać, że rozmawiam z policją. Miałem gości, rozumiesz. Na świętego Slowkinga, nie mogłeś zadzwonić w bardziej odpowiednim momencie. Tak, pytali o Pokeball. Było dokładnie tak, jak mnie uprzedziłeś. Chyba nie spodziewają się, że jest u mnie w domu. Nie szukali, nie rozglądali się nawet. Najciemniej pod latarnią, mówiłem ci przecież. Pytali o Master Ball. Pewnie myślą, że to w nim jest zamknięty. To znaczy, że nie wiedzą jeszcze wszystkiego. Tak, ja też się boję, że to tylko do czasu… Oczywiście, że nic im nie powiem. Możesz na mnie liczyć. Bugsy, przecież obiecałem. Rozmawiałeś ostatnio z Mortym? Powiedział ci coś nowego? Rozumiem. Zobaczymy się po południu, opowiem ci wszystko ze szczegółami.
                Staruszek odłożył słuchawkę. Przez chwilę gapił się ślepo w telefon, zapominając o całym świecie. Był już niemłody, wiele w życiu widział, wiele przeszedł. Ale tym razem czuł podświadomie, że zbliżają się prawdziwe kłopoty.
 
***
 
                -Stój, zaczekaj! No zwolnij wreszcie – wykrzykiwała Nathaly, z trudem nadążając za młodszą towarzyszką. Nawet Raichu zdążyła już złapać zadyszkę, choć miała przecież dwa razy więcej łapek do przebierania nimi, niż jej trenerka nóg – Abby, posłuchasz mnie w końcu?!
                -No co? – rzuciła przez ramię dziewczynka, nawet nie zwalniając biegu.
                -Możemy zwolnić? Z tego co wiem Violet City nigdzie się nie wybiera.
                Abby zatrzymała się momentalnie, a Nathaly i Raichu w ostatniej chwili wyhamowały, cudem unikając karambolu.
                -Nie rozumiem dlaczego tak marudzisz – odparła dziewczynka jak gdyby nigdy nic – Sama mi przecież opowiadałaś, jaka byłaś podekscytowana przed swoją pierwszą walką o odznakę.
                -Prawda. Ale ja nie biegłam do miasta na złamanie karku. Poza tym masz tylko Sentreta i trenowałaś z nim raptem dwa razy.
                -To co? Szło mu przecież całkiem nieźle. Dlaczego nie miałabym spróbować?
                -Bo… – zaczęła Nathaly i urwała, ciężko wzdychając. Czuła, że braknie jej już logicznych argumentów. Wędrowała z Abby zaledwie od kilku dni, ale już chyba ze sto razy zdążyła pożałować tej decyzji – Nieważne. Rób jak chcesz, to twoja sprawa. A wiesz chociaż jaka jest specjalność tego lidera?
                -Specjalność? – Abby popatrzyła na nią niepewnie.
                -No tak. W czym się specjalizuje? Jakiego typu Pokemonów używa?
                -Nie mam pojęcia. Ale ja i Sentret na pewno poradzimy sobie z każdym typem – odparła beztrosko dziewczynka.
                -Oczywiście, że tak. – Nathaly westchnęła po raz kolejny, kręcąc głową w zadumie nad pewnością siebie towarzyszki.
                -Czy ogromne, dziwaczne coś z trzema dachami oznacza, że jesteśmy już blisko miasta? – wypaliła ni stąd ni zowąd Abby, wskazując palcem przed siebie.
                Nathaly wytężyła wzrok. Na horyzoncie faktycznie wznosiła się jakaś dziwna budowla.
                -Chyba tak. To pewnie Wieża Bellsprouta – powiedziała, przypominając sobie dopisek na mapie. Zastanawiała się, dlaczego profesor Oak zdecydował się zaznaczyć tam jakąś dziwną wieżę, a nie wspomniał ani słowem o liderze i sali. Być może za czasów profesora ani lidera, ani sali w Violet jeszcze nie było.
                -Niech sobie będzie ta wieża kogo chce – odparła niecierpliwie Abby. – Skoro miasto jest tuż za nią, to na co czekamy?
                Do miasta dziewczyny dotarły wieczorem tego samego dnia. Zmęczone i głodne stanęły u podnóża wysokiej wieży i jak na komendę popatrzyły w górę.
                -Ło… całkiem duże to to – szepnęła nieprzytomnie Abby, widocznie przytłoczona rozmiarami budynku.
                -Duże. Powiedziałbym nawet, że bardzo duże – zabrzmiał czyiś głos. Nathaly rozejrzała się, poszukując jego źródła. Z otwartych drzwi na wprost dziewczyn wyłonił się ubrany na niebiesko chłopak. Był dość młody, zapewne podchodził pod dwudziestkę. Przydługawa grzywka niemal zupełnie zasłaniała jego prawe oko. Nieznajomy stanął w przejściu i założył ręce. Popatrzył na Nathaly i Abby przez kilka sekund, po czym uśmiechnął się przyjaźnie. – A może macie ochotę obejrzeć też od środka?
                -Kim jesteś? – Nathaly podeszła do niego jako pierwsza, szybko pokonując kilka schodów, które prowadziły do drzwi wieży.
                -Falkner – odparł krótko tamten, wyciągając ku niej dłoń.
                -Miło mi. Nathaly, a to Abby – przedstawiła trenerka, wskazując na towarzyszkę podróży.
                -To jak, wchodzicie?
                -Możemy? – zapytała niepewnie dziewczyna.
                -Oczywiście. Wieża jest otwarta dla turystów. To znaczy pierwsze piętro.
                -No nie wiem – Nathaly przekrzywiła lekko głowę. – Abby?
                -Jasne, że wchodzimy – pisnęła tamta podekscytowanym głosem. – Może w środku będą jakieś duchy.
                -To na pewno, ale dopiero za kilka godzin. – Falkner zaśmiał się krótko i odsunął się, gestem zapraszając dziewczyny do wejścia. – Tędy szanowne panie.
                Weszli do środka. Nathaly rozejrzała się na prawo, lewo, potem popatrzyła też w górę. Wewnątrz nie było nic szczególnego, ot duże, puste pomieszczenie z płonącymi, starodawnymi latarniami na ścianach i wielkim drewnianym słupem pośrodku. No może oprócz dwóch naturalnej wielkości drewnianych rzeźb Bellsproutów stojących po obu stronach słupa.
                -Tu naprawdę są duchy? – Nathaly skrzywiła się lekko, myślami wracając do Lavender, gdzie miała okazję zwiedzić całkiem podobny budynek. Podobny, a jednak zupełnie inny. Wieża w Lavender była ruiną. Ta tutaj, czyściutka i zadbana, ani trochę nie przypominała nawiedzonej budowli.
                -Może to za dużo powiedziane – wyjaśnił spokojnie Falkner. – Kilka razy natrafiłem na Gastly’ego po zmroku, ale tylko tyle. To nie żaden dom strachów, tylko siedziba mnichów. A jeśli faktycznie jest tu jakiś duch, to jest to raczej duch Bellsprouta.
                -Duch Bellsprouta? – Nathaly popatrzyła na chłopaka z niedowierzaniem.
                Falkner zaśmiał się krótko.
                -Chyba lepiej opowiem wam całą legendę od początku. Widzicie ten gruby pal na środku? To drewniana kolumna, na której cała wieża jest oparta. Mnisi mówią, że niedługo po tym jak wieża została zbudowana, okolicę miasta nawiedziło silne trzęsienie ziemi, które zburzyło całą konstrukcję. Mnisi postanowili ją odbudować, ale po kilku miesiącach nadeszło kolejne trzęsienie i wieża znów legła w gruzach. Kiedy po raz trzeci zabrali się za budowę, przyszedł do nich Bellsprout. Ale nie jakiś tam zwyczajny. Ogromny, trzydziestometrowy. Bellsprout był pełen podziwu dla wytrwałości mnichów i polecił im, żeby tym razem odbudowali wieżę, opierając konstrukcję na jego ciele. Mnisi go posłuchali. Ale kiedy skończyli pracę nadeszło jeszcze jedno trzęsienie ziemi, tym razem silniejsze od dwóch poprzednich. Wieża zaczęła się trząść i przechylać, jednak dzięki giętkości i zmysłowi równowagi Bellsprouta nie runęła jak poprzednim razem. Mnisi byli tak wdzięczni niezwykłemu Pokemonowi, że uznali go za swojego opiekuna i czcili jak największą świętość. Przez wiele lat Bellsprout utrzymywał wieżę, chroniąc ją w razie trzęsień ziemi i ucząc mnichów odnajdywać wewnętrzną równowagę. A kiedy jego życie dobiegło końca, został po nim ten słup, żeby wieża już zawsze stała stabilnie i nie runęła choćby nie wiem jak silne wstrząsy nią targały.
                -Super historia – westchnęła Abby z zachwytem. Falkner odpowiedział lekkim uśmiechem.
                -Na najwyższym piętrze jest jeszcze złoty dzwon, który podobno kiedyś był głową Bellsprouta. Ale ja nie wierzę ani w to, że był jego głową, ani w to, że naprawdę jest złoty. Gdyby tak było, już dawno ktoś by go ukradł.
                -Może jednak duch Bellsprouta faktycznie go pilnuje? – Nathaly uśmiechnęła się do chłopaka porozumiewawczo. – Skąd wiesz aż tyle o tym miejscu? Pracujesz tu?
                -Nie do końca. Często medytuję z tutejszymi mnichami. To pomaga mi się wyciszyć przed walką. Po walce zresztą też.
                -To ty też jesteś trenerem? – Abby popatrzyła na Falknera zaciekawionym wzrokiem.
                -Można tak powiedzieć – chłopak skinął głową. – Dokładniej jestem liderem sali w Violet City.
                -Nie gadaj! – Abby zrobiła wielkie oczy.
                -No proszę – Nathaly zaśmiała się cicho. – Abby, masz więcej szczęścia niż myślałam.
                -Nie rozumiem? – Falkner powiódł wzrokiem od jednej dziewczyny do drugiej.
                -Jeśli jesteś liderem, to ja chcę z tobą walczyć – zawołała zdecydowanie Abby, a jej głos potoczył się echem po całym piętrze wieży.
                -Abby, spokojnie – upomniała ją Nathaly. – Jest już późno. Może chociaż poczekasz do rana? Pójdziemy jutro na stadion i załatwisz to jak trzeba.
                -Nie. Ja chcę już – odparła twardo dziewczynka.
                -Ale Abby…
                -Nie ma problemu – wtrącił się Falkner, który wydawał się nawet trochę rozbawiony całą sytuacją.
                -Co? – Nathaly zrobiła zaskoczoną minę. Spodziewała się znaleźć u niego choć trochę poparcia. W końcu chciała dobrze, chciała ochronić go przed niekontrolowanym entuzjazmem swojej towarzyszki.
                -Nie ma problemu. Szczerze mówiąc ostatnio trochę mi się nudzi. Sezon dopiero się zaczął. Nie mam na razie zbyt wielu wyzywających. Pierwsze piętro jest przystosowane do treningów, więc spokojnie możemy odbyć naszą walkę tutaj. Chodźcie.
                -Widzisz? – Abby zrobiła tryumfalną minę, która zdawała się mówić: „ja też czasami mam rację” i minęła starszą koleżankę z dumnie podniesioną głową.
                Nathaly westchnęła cicho i spojrzała na Raichu z rezygnacją.
                -Falkner chyba nie wie w co się pakuje – powiedziała pod nosem, po czym ruszyła za całą resztą, bez szczególnego pośpiechu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz