7. The will of Quil

                Weszli na górę. Piętro na pierwszy rzut oka zdawało się niewiele różnić od poprzedniej kondygnacji. Taka sama pusta przestrzeń, taka sama drewniana kolumna na środku. Tylko stojących piętro niżej posągów Bellsprouta tutaj nie było.
                -Dwa na dwa, bez zmiany Pokemonów z obu stron – wyjaśnił szybko i ogólnie Falkner, wskazując Abby miejsce na przeciwnym końcu pomieszczenia.
                -Dwa na dwa? Abby, ale… – zaczęła Nathaly, jednak dziewczynka tylko machnęła na nią dłonią.
                -Nie teraz – powiedziała podekscytowana, po czym sięgnęła po zielono-białą kulę. – Zgoda, w takim razie ja zacznę. Naprzód Sentret!
                Brązowy stworek pojawił się na podłodze, przybrał waleczną minę i od razu stanął na swoim silnym ogonie, piszcząc wyzywająco.
                -To dopiero będzie zabawa – uśmiechnął się Falkner. – Dalej Hoothoot!
                Nathaly z zaciekawieniem przyjrzała się Pokemonowi, który ochoczo wyskoczył z Balla lidera. Był to nieduży, okrągły Poke-ptak, stojący pewnie na jednej nodze i mierzący rywala wielkimi czerwonymi oczami. Stworek zahukał cicho, a Nathaly wycelowała w niego Pokedex.
                -Hoothoot, Pokemon latający typu normalnego. Ma doskonały zmysł równowagi, dzięki czemu potrafi nawet spać stojąc na jednej nodze. Zmienia nogi tak szybko, że ludzkie oko nie jest w stanie tego zauważyć.
                -Wygramy z nim Sentret, atakuj Trzaśnięciem – zawołała ochoczo Abby, wskazując palcem na Hoothoota.
                -W górę – nakazał spokojnie Falkner. Jego mały podopieczny od razu wzbił się do lotu, unikając ciosu rywala. – teraz Atak Skrzydłem!
                Niewielkie skrzydełka Poke-ptaka błysnęły na biało i Hoothoot trafił Sentreta raz, potem drugi. Pokemon Abby z trudem ustał na nogach po celnym ataku przeciwnika.
                -Z tym na pewno sobie nie poradzi. – Abby zacisnęła zęby. – Sentret, Hiper Głos!
                -Czyżby? – Falkner uniósł brwi i uśmiechnął się tajemniczo. – Hoothoot, ty też użyj Hiper Głosu! Zobaczymy, który ptaszek ma mocniejsze gardło.
                Oba Pokemony zaczęły wrzeszczeć jak opętane. Sentret wydawał z siebie przeraźliwie piskliwe dźwięki, podczas gdy wrzaski Hoothoota były nieco bardziej melodyjne, co jednak wcale nie czyniło ich łatwiejszymi do zniesienia. Stojąca z boku Nathaly cofnęła się pod ścianę i zasłoniła uszy. Jej mina mówiła wyraźnie, że wolałaby, żeby któryś z walczących przerwał wreszcie to wzajemne przekrzykiwanie się i spróbował czegoś innego. Jej bębenki na pewno byłyby wdzięczne za taki obrót sprawy. Wreszcie Sentret zamilkł i zakaszlał cicho. Najwidoczniej jego gardło nie wytrzymało próby sił. Falkner postanowił od razu wykorzystać to na swoją korzyść.
                -Hoothoot, Hipnoza! Już!
                Oczy Pokemona błysnęły na czerwono, a kiedy tylko Sentret napotkał ich spojrzenie, natychmiast znieruchomiał.
                -Sentret, co się dzieje? – zawołała zaniepokojona Abby, jednak nie doczekała się żadnej odpowiedzi.
                -Wykończmy go Hoothoot – krzyknął Falkner. – Dziobanie!
                Pokemon ptak doskoczył do rywala na jednej nodze i zaczął okładać go swoim krótkim dziobem. Sentret nie reagował tak długo, aż ku przerażeniu Abby upadł twarzą ku podłodze, nie mając siły się podnieść, ani nawet ruszyć.
                -Twój Pokemon chyba jest już niezdolny do walki – zasugerował delikatnie lider, kiedy Abby kucnęła obok Sentreta i próbowała go ocucić, trącając go energicznie jednym palcem.
                -O nie, ty biedaku… – jęknęła, zamykając nieprzytomnego Pokemona we Friend Ballu. – A mogliśmy to wygrać. Było już tak blisko.
                -Bliżej byłoby chyba na księżyc i z powrotem – skwitowała półgłosem Nathaly, wzdychając ciężko.
                -Nie przejmuj się, masz jeszcze szansę – powiedział nieco zmieszany Falkner, widząc ogromne rozczarowanie na twarzy swojej przeciwniczki. – No dalej, wybierz drugiego Pokemona.
                -Nie mam drugiego Pokemona. – Abby popatrzyła mu prosto w oczy, zupełnie ignorując jego zaskoczenie.
                -Co? Jak to nie masz? To dlaczego zgodziłaś się na pojedynek dwa na dwa?
                -Bo myślałam, że Sentret poradzi sobie z obydwoma twoimi Pokemonami – przyznała lekko.
                -Że jak? – Falkner zrobił jeszcze większe oczy.
                -Nie żebym nie próbowała uprzedzić. – Nathaly popatrzyła na niego wymownie, zakładając ręce. Bycie głosem rozsądku zdecydowanie nie leżało w jej naturze, ale najwidoczniej Abby była tak beznadziejnym przypadkiem, że każdy głos mógł być przy niej głosem rozsądku.
                -W takim razie bardzo mi przykro, ale to koniec naszego pojedynku – oświadczył lider wyraźnie zasmucony. – A szkoda. Dopiero się rozkręcałem.
                -Zaraz, mam pomysł – krzyknęła Abby tak niespodziewanie, że Nathaly, Falkner i Raichu drgnęli wystraszeni. – Nathaly, ty możesz z nim zawalczyć.
                -Ja? – dziewczyna popatrzyła na nią zdziwiona. Nie przychodziła tu z myślą o walce z liderem.
                -Jeśli też jesteś trenerką, to dlaczego nie? – ożywił się Falkner.
                -To chyba nie jest najlepszy pomysł. Jest wieczór, wszyscy jesteśmy zmęczeni. Poza tym w ogóle nie nastawiałam się na pojedynek.
                -Nie możesz iść na spontan? – Abby pociągnęła ją za ramię. – No weź, bardzo bym chciała zobaczyć jak walczysz. Poza tym, co z ciebie za trenerka, skoro trzeba cię tak namawiać, żebyś wyzwała lidera na pojedynek?
Nathaly westchnęła ciężko.
                -Nic na siłę – Falkner popatrzył na nią i pokręcił lekko głową – ale będzie mi bardzo miło jeśli jednak się zdecydujesz. Naprawdę dawno nie miałem porządnego meczu.
                -No dobrze – odparła dziewczyna po dłuższej chwili namysłu. Doszła do wniosku, że zawsze można to potraktować jako naprawdę solidny trening. – Ale nie teraz. Najpierw muszę załatwić coś ważnego w mieście. Zatrzymam się w Centrum Pokemon i przyjdę do twojej sali jutro albo pojutrze. Może być?
                -Jak najbardziej – lider skinął zdecydowanie głową. – W takim razie trzymam za słowo – dodał, podając Nathaly dłoń na znak zawartej umowy.
                Nazajutrz Nathaly i Raichu od samego rana błądziły po ulicach Violet City. Dziewczyna uważnie sprawdzała nazwę każdej kolejnej ulicy, numery domu, szyldy na budynkach. Wszystko po to, by znaleźć wreszcie adres, pod który miała zaprowadzić Cyndaquila. Abby nie chciała iść z nią. Wolała zostać w Centrum Pokemon i odpocząć po podróży. Widać nie była jeszcze przyzwyczajona do tak dalekich wędrówek. Nathaly poszła więc sama, układając w głowie plan na najbliższe dni. Najpierw zamierzała dostarczyć Cyndaquila do domu, potem odwiedzić Ann, a po tym wszystkim wybrać się do sali Falknera. Nie spieszyła się za bardzo, bo coś mówiło jej, że w jeden dzień i tak nie wyrobi się z tym wszystkim. Szła więc szeroką, skąpaną w słońcu ulicą i rozglądała się na boki.
                -To na nic – westchnęła w końcu. Raichu sapnęła krótko, równie zrezygnowana. – Nie mam pojęcia gdzie może być to całe ranczo. Same nigdy go nie znajdziemy.
                -Chu – pisnął stworek, zgadzając się ze swoją trenerką.
                Nathaly popatrzyła na kilkoro mijających ją przechodniów. Postanowiła zapytać kogoś z nich o drogę. Padło na pewną starszą panią, która zapewne właśnie wybierała się na zakupy, bo szła z pustym koszykiem, uważnie oglądając promocje na sklepowych wystawach.
                -Przepraszam – zawołała Nathaly, doganiając staruszkę. – Fiołkowe Ranczo to gdzieś tutaj?
                -Oj nie, słonko – kobieta popatrzyła na nią z uprzejmym wyrazem twarzy. – To w zupełnie innym końcu miasta. Najlepiej zrobisz, jeśli pójdziesz w kierunku Centrum Pokemon, a potem…
                -Ktoś wspomniał o Fiołkowym Ranczo? – męski głos przerwał wyjaśnienia staruszki.
                Nathaly odwróciła się momentalnie i stanęła twarzą w twarz, a raczej twarzą w pysk z szerokim, ociężałym i niemłodym już Taurosem, który prychnął jej prosto w nos powietrzem o zapachu świeżo przeżutej sieczki.
                -Nie bój się, jest pogodny jak Mareep. Chociaż może nie wygląda zbyt zachęcająco – zaśmiał się niezręcznie nieznajomy mężczyzna, siedzący na wozie, do którego zaprzężony był rogaty Pokemon.
                Nathaly nie bała się ani trochę, najwyżej była nieco zaskoczona nagłym pojawieniem się przed jej oczami taurosowego pyska.
                -Właśnie próbuję się dostać na to ranczo – wyjaśniła krótko i rzeczowo. – Powie mi pan gdzie to jest?
                -Czy powiem? – mężczyzna zaśmiał się po raz kolejny, tym razem już znacznie weselej. – Nie wiem jaki masz do mnie interes, ale jeśli chcesz mogę cię podwieźć nawet pod same drzwi.
                -Interes? Dlaczego miałabym mieć do pana jakiś interes? – Nathaly nie do końca zrozumiała słowa nieznajomego.
                -Bo to ja prowadzę Fiołkowe Ranczo. A skoro się tam wybierasz, to domyślam się, że masz jednak jakiś powód. To jak, wskakujesz? – zapytał tamten, robiąc dla dziewczyny trochę miejsca obok siebie na siedzeniu woźnicy.
                Nathaly nie trzeba było drugi raz tego powtarzać. Podziękowała starszej pani i jednym susem znalazła się na wozie, a Raichu od razu usadowiła się jej na kolanach.
                -Niesamowite. Naprawdę prowadzi pan Fiołkowe Ranczo? – zapytała uprzejmie Nathaly, chcąc przerwać niezręczną ciszę, jaka zapanowała na chwilę pomiędzy nią a nieznajomym, kiedy tamten delikatnie potrząsnął lejcami i stary Tauros leniwie ruszył z miejsca.
                -Wiem, wiem, trochę mało męska nazwa. Ale co zrobić, żona się uparła. Więc, co tak właściwie cię do mnie sprowadza?
                -Przysyła mnie profesor Elm.
                -Albert? A czego on może ode mnie chcieć? Czyżby zabrakło mu starterów? Bo jeśli tak, to będzie musiał popytać w innych hodowlach, u nas kolejne wyklują się dopiero za kilka tygodni.
                -Nie, nie – zaprzeczyła szybko trenerka. – Można nawet powiedzieć, że wręcz przeciwnie.
                Mężczyzna popatrzył na nią pytająco, więc Nathaly zrobiła głębszy wdech i zaczęła po kolei relacjonować całą historię z Cyndaquilem i jego problemami.
                Niecałą godzinę później byli już na miejscu. Nathaly zdążyła przez ten czas opowiedzieć wszystko co wiedziała o Cyndaquilu od Elma i co widziała na własne oczy. Mężczyzna, który przedstawił się jako Cedric, zatrzymał wóz przed przepięknym płotem z surowych drewnianych belek. Napis na szerokiej desce nad bamą głosił: „Fiołkowe Ranczo wita”. Czemu akurat fiołkowe, tego Nathaly domyśliła się już sama. Wzdłuż całego płotu, wokół ślicznego domku z drewnianymi okiennicami i w niemal każdym końcu przydomowego ogrodu mieniły się w słońcu niebieskie płatki drobniutkich fiołków.
                -Chu – pisnęła Raichu od pierwszej chwili zachwycona tym widokiem.
                -Zapraszam – powiedział krótko Cedric i otworzył przed Nathaly bramę.
                Weszli do domu, a kiedy tylko przekroczyli jego próg, z zewnątrz dobiegło ich wołanie. Głos był kobiecy, pełen energii i, co zdawało się Nathaly niezmiernie dziwne, jakby znajomy.
                -I jak, dostałeś tę karmę dla maluchów w promocji?
                -Tak, kupiłem ostatnie trzy worki – zawołał Cedric wgłąb mieszkania. – Ale zanim o promocjach, to najpierw chyba będziemy musieli porozmawiać o reklamacji.
                -Jakiej znowu reklamacji? – Kobieta, którą wcześniej Nathaly tylko słyszała, teraz pojawiła się w drzwiach po lewej stronie. Ledwie wyjrzała na korytarz, jej wzrok od razu spoczął na Nathaly. – O, kto to?
                Dziewczyna jednak, zamiast się przedstawić, stała niczym słup soli, nie mogąc wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Zamrugała szybko oczami, ale nie mogła się mylić. Przed nią stała Ann. Może i była nieco wyższa i o kilkanaście lat starsza, a jej bujne włosy zamiast w dwa kucyki, splecione były w gruby, przerzucony przez ramię warkocz, ale te ciemne oczy, ta pełna energii twarz… To musiała być Ann, albo ktoś bardzo do niej podobny.
                -Pani Wildflower? – wydukała w końcu, cicho i niepewnie.
                -Och, więc się znamy, tak? – odparła kobieta, nieco zmartwiona. – Wybacz, ale kompletnie nie mogę sobie przypomnieć kim jesteś. To dziwne, bo zazwyczaj mam doskonałą pamięć do twarzy.
                -Nathaly – wyjaśniła szybko dziewczyna. – Nathaly Root. Jestem przyjaciółką Ann, poznałyśmy się w Kanto w zeszłym roku.
                -Nathaly? Nie wierzę – zaśmiała się kobieta. – Tyle o tobie słyszeliśmy. Jestem Diana, mama Ann. Strasznie miło cię w końcu poznać. Na pewno przyszłaś odwiedzić Ann.
                -Tak. To znaczy nie. To znaczy… – próbowała wyjaśnić trenerka. Sama była chyba bardziej zaskoczona, niż cała reszta towarzystwa. Prawda, chciała odwiedzić Ann i wiedziała, że jej rodzice zajmują się hodowlą Pokemonów, ale nie spodziewała się, że upiecze dwie pieczenie na jednym ogniu.
                Na szczęście Cedric wybawił ją z opresji.
                -Nathaly przyprowadziła naszego Cyndaquila. Tego, który miał być jednym z tegorocznych starterów.
                -Ach tak? Czy coś jest z nim nie w porządku? – zmartwiła się kobieta.
                -Na to wygląda. Jakieś stany lękowe, coś w tym rodzaju. Albert ma nadzieję, że jeśli pobędzie trochę w znanym sobie środowisku, to się uspokoi – wytłumaczył jej mąż.
                -Zaraz sprawdzimy. Ale może najpierw zadzwońmy do Ann. Nie darowałaby mi, gdybym nie dała jej znać, że wpadłaś z wizytą.
                -Zadzwońmy? Jak to zadzwońmy? – Nathaly popatrzyła badawczo na rodziców przyjaciółki. Nie rozumiała dlaczego chcieli do niej dzwonić. Czyżby Ann akurat nie było w domu?
                Diana tylko uśmiechnęła się do niej przyjaźnie i gestem zaprosiła do salonu.
 
***
 
                Jubilife City nigdy nie śpi. Ann przekonała się o tym na własnej skórze, kiedy poprzedniego wieczoru wybrała się na koncert z okazji inauguracji sezonu konkursowego. Miała zostać tylko na chwilę, została niemal do rana. Ale w końcu jej ulubiona kapela, J. Puff’s, właśnie tym występem zaczynała swoją trasę koncertową po Sinnoh. Za żadne skarby nie mogła przepuścić takiej okazji. Na jej twarzy nieświadomie zagościł uśmiech, kiedy przypomniała sobie pierwszy raz, gdy widziała występ J. Puff’s na żywo. Wtedy ich wokalista omal nie zarobił w zęby od Bena tylko przez to, że chwilę z nią porozmawiał. Szybko potrząsnęła głową, zmazując z ust głupkowaty uśmieszek i ruszyła dalej korytarzem.
                Centrum Pokemon, jedno z trzech w Jubilife City, tętniło życiem od rana, aż do ciszy nocnej. Ann od swojego pokoju do poczekalni miała zaledwie kawałek, a w tym czasie minęło ją tyle osób, że trudno byłoby to zliczyć. W dodatku niemal każdy zagadywał do niej, albo przynajmniej machał ręką w przyjaznym geście. Trudno było się temu dziwić, w końcu pokazy były w Sinnoh ogromnie popularne, a ona dostała się do finału pierwszego konkursu w nowym sezonie. Co z tego, że ostatecznie nie udało jej się zdobyć wstążki, skoro miała za sobą naprawdę dobrą i niezwykle widowiskową walkę. Poprzedni dzień był tak przepełniony emocjami, że musiała, po prostu musiała zaraz po konkursie zadzwonić do domu i podzielić się nimi z rodzicami. Ale po co dziś jej matka miałaby znów do niej dzwonić? W pierwszej chwili, kiedy siostra Joy powiadomiła ją o telefonie, dziewczyna wystraszyła się, że stało się coś złego. Szybko jednak przegoniła czarne myśli i czym prędzej wyruszyła to sprawdzić.
                -Wideofon numer dwa – zawołała różowowłosa pielęgniarka, machając jej dłonią zza lady, kiedy zobaczyła jak koordynatorka wchodzi do poczekalni.
                Ann podeszła do urządzenia i w pierwszej chwili oniemiała z zaskoczenia. Spodziewała się zobaczyć na ekranie twarz swojej matki, ewentualnie ojca, tymczasem zza szkła wideofonu spoglądała na nią para rozradowanych, zielonych oczu.
                -Nathaly? Co ty, u licha, robisz u mnie w domu? – wydukała, nie mogąc sklecić bardziej sensownego powitania. Cieszyła się ogromnie na widok przyjaciółki, ale mimo wszystko zdziwienie robiło swoje.
                -To trochę skomplikowana sprawa – odparła dziewczyna z drugiej strony ekranu. – Można powiedzieć, że jestem tu trochę w odwiedziny, a trochę w interesach. Ale nie spodziewałam się, że ciebie tutaj nie będzie.
                -Na pewno bym została, gdybym wiedziała choć odrobinkę wcześniej, że wybierasz się do Johto.
                -Trudno, nic straconego. Najwyżej zobaczymy się innym razem.
                -Raczej nieprędko. Zostaję w Sinnoh aż do końca sezonu.
                -Właśnie, słyszałam od twojej mamy, że dostałaś się wczoraj do finału – powiedziała z podziwem Nathaly.
                -Nieźle jak na pierwszy konkurs, co? – zaśmiała się Ann. – Najwidoczniej nie wypadłam jeszcze z formy. Ale już widzę, że i tutaj szykuje się całkiem niezła konkurencja. Właśnie, apropo konkurencji, wybrałaś się do Johto sama?
                Nathaly mimowolnie wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu.
                -Chyba wiem o co pytasz. A raczej o kogo – powiedziała z lekkim rozbawieniem w głosie. – Czy myślisz, że gdyby Ben był tutaj ze mną, to pozwoliłby mi w ogóle dopchać się do telefonu?
                -No co ty, ja wcale nie o to pytałam. Tak tylko, ogólne – odparła szybko Ann, ale zmieszanie na jej twarzy bez trudu zdradziło jej prawdziwe myśli. – Zostawmy to już, okej? Lepiej opowiadaj co tam u Sama – dodała, z nad wyraz sugestywnym uśmiechem na ustach.
                -No dobra, remis, masz mnie. – policzki Nathaly zaczerwieniły się lekko.
                -W porządku. – Ann odetchnęła ciężko. – Pomijając te wszystkie sprawy, o których i tak nie będziemy rozmawiać, to nadal mam ogromne wyrzuty sumienia, że ty mnie odwiedziłaś, a ja nawet nie raczyłam dać ci znać, że jestem na drugim końcu świata.
                -Daj spokój. Skąd mogłaś wiedzieć, że tu będę?
                -Żadne daj spokój – odparła twardo koordynatorka. – Chcę ci to jakoś wynagrodzić. Zaraz, już wiem. Są tam gdzieś obok ciebie moi rodzice?
                -Cześć córeczko – Nagłe pojawienie się na ekranie twarzy Diany dało Ann jasno do zrozumienia, że jej matka i tak przysłuchiwała się z boku całej rozmowie.
                -Mamo, czy moje maluchy już się wykluły? – spytała dziewczyna bez owijania w bawełnę.
                -Nie, jeszcze nie skarbie.
                -To świetnie. – Ann klasnęła w dłonie. – W takim razie niech Nathaly wybierze sobie jedno z jajek. I tak nie będzie mnie w domu kiedy przyjdą na świat.
                -Zaraz zaraz, jakie maluchy? – wtrąciła się do rozmowy Nathaly, kompletnie gubiąc wątek.
                -Moja mama wszystko ci wytłumaczy – powiedziała szybko koordynatorka. – A teraz muszę już lecieć. Zostawiłam Ninetales u siostry Joy i najwyższa pora ją już odebrać. Pa!
                Nathaly chciała powiedzieć coś jeszcze, ale zanim zdążyła wydobyć z siebie choćby pół dźwięku, ekran wideofonu mignął krótko i na dobre zasnuł się czernią.
 
***
 
                Diana i Cedric okazali się bardzo gościnnymi ludźmi. Najpierw poczęstowali Nathaly i Raichu obiadem, a potem zaproponowali zwiedzanie ranczo. Najpierw jednak trzeba było zająć się sprawą Cyndaquila.
                -No dobra mały, pokaż się – powiedziała dziewczyna, wyjmując Pokeball ognistego stworka.
Pokemon pojawił się w krótkim błysku światła i otworzył pyszczek żeby ziewnąć, ale w tej samej chwili zobaczył znajome twarze państwa Wildflower.
                -Quill? – pisnął cicho, w ostatniej chwili powstrzymując ziewnięcie.
                -Co z tobą maluszku? – zapytała Diana troskliwym głosem.
                -Zobacz Cyndaquil, jesteś już w domu – oświadczyła wesoło Nathaly. – Profesor Elm powiedział, że będziesz mógł tu zostać przez jakiś czas i odpocząć, zanim stwierdzisz, że jesteś gotów wyruszyć w świat. Takie małe wakacje. Cieszysz się?
                Trenerka wyciągnęła dłoń, żeby pogłaskać stworka po łebku, ale tamten z sobie tylko znanego powodu odskoczył w tył, odpalając jednocześnie płomień na grzbiecie i wbijając w nią nieodgadnione spojrzenie małych, smutnych oczu.
                -Jeśli ciągle się tak zachowuje, to faktycznie nie jest najlepiej – skwitował Cedric.
                Nathaly jednak czuła, że zrobiła coś nie tak. Nie wiedziała tylko co.
                -To dziwne – mruknęła pod nosem. – Nigdy wcześniej tak na mnie nie reagował. Na innych tak, ale nie na mnie. Myślałam, że dobrze się dogadujemy i do tej pory tak było, ale chyba coś pominęłam.
                -Rai – pisnęła krótko Raichu, po czym zwróciła się do Cydnaquila. Ona również chciała jak najszybciej wyjaśnić tę sytuację. – Chu? Rai rai chu?
                -Quill! Cynda, cynda quill! – odparł niemal wrzaskiem ognisty stworek, po czym z całej siły odepchnął Raichu z drogi i wybiegł z salonu.
                -Cyndaquil? – Nathaly poderwała się, żeby pobiec za nim, ale Diana złapała ją za nadgarstek.
                -Daj mu chwilkę – powiedziała. – Niech trochę ochłonie. Chodź, obejrzysz sobie nasze ranczo, a potem spróbujemy jeszcze raz. Może będzie bardziej chętny, żeby z nami porozmawiać.
                Dziewczyna zastanawiała się dłuższą chwilę, po czym bez przekonania skinęła głową.
                Pan Wildflower zaprowadził Nathaly przed podłużny, niski budynek, stojący kilkadziesiąt metrów za domem. Dookoła, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się ogromne połacie niemal idealnie równinnych pastwisk. Niewielka część tego ogromu odgrodzona była od reszty świata drewnianym płotem, wewnątrz którego pasło się leniwie kilkanaście dość dużych, różowych Pokemonów z czarnymi głowami, na których sterczały krótkie rogi.
                -Jakie świetne Pokemony! – Trenerka nie mogła powstrzymać okrzyku zachwytu.
                -Nasze Miltanki – odparł Cedric z nutką dumy w głosie. – Nigdy jeszcze nie widziałaś Miltanka na żywo?
                Nathaly pokręciła głową i od razu wyjęła Pokedex.
                -Miltank, Pokemon typu normalnego. Miltanki stały się popularne w hodowli głównie dzięki silnym leczniczym i odżywczym właściwościom ich mleka. Doświadczeni hodowcy zapewniają, że obecność młodych w pobliżu zagród tych Pokemonów znacznie podnosi ich mleczność.
                -Są fantastyczne!
                -I jakie przydatne – dodał natychmiast pan Wildflower. – Ich mleko to idealny pokarm dla naszych brzdąców. Musisz wiedzieć, że nasza hodowla jest bardzo silnie wyspecjalizowana w pokemonowych maluchach. To znaczy, że dostarczamy naszym odbiorcom bardzo młode Pokemony, zaledwie kilka dni po wykluciu. Niektóre z nich nie zdążą nawet nauczyć się same jeść, dlatego Miltanki są tu takie ważne. Bez nich i ich mleka na pewno nie dalibyśmy sobie rady.
                Cedric otworzył wąskie, drewniane drzwi w szczycie podłużnego budynku i wpuścił Nathaly do środka. Wewnątrz było zaskakująco czysto i przyjemnie. Rząd małych okien pod sufitem wpuszczał do środka dokładnie tyle światła ile było trzeba, oświetlając szerokie przejście pomiędzy dwoma rzędami czegoś w rodzaju drewnianych półek, wyłożonych czystą i pachnącą słomą. Na każdej z półek spoczywało jedno jajo. Pod niektórymi, zamiast słomy, leżała warstwa drobnego piasku, inne były do połowy zanurzone w szklanych pojemnikach z wodą, a jeszcze inne zwisały spod sufitu, zapakowane w plastikową siatkę niczym pomarańcze w supermarkecie. Nathaly szła powoli za swoim przewodnikiem, rozglądając się ciekawie na prawo i lewo. Jajka były przeróżnych rozmiarów i kolorów, niektóre gładkie, inne nakrapiane, jeszcze inne upstrzone dziwnymi, nieregularnymi wzorami. Po prawej dziewczyna zauważyła nietypową półkę, a raczej coś w rodzaju inkubatora. Za szklaną ścianką czekało na wyklucie kilkanaście jajek, a podłużna płyta grzewcza umieszczona z tyłu bez przerwy dmuchała na nie rozgrzanym powietrzem.
                -To dla typu ognistego – wyjaśnił natychmiast Cedric. – Jak widzisz staramy się, żeby każde jajo miało optymalne i jak najlepiej dopasowane do typu Pokemona warunki do rozwoju.
                -Niesamowite – powiedziała cicho  trenerka. W istocie pierwszy raz w życiu widziała coś takiego. – Czy te wszystkie jajka pochodzą od waszych Pokemonów?
                -Nie. Właściwie to żadne z nich. Naszym zadaniem jest tylko doprowadzić do ich wyklucia i zaopiekować się maluchami zaraz po nim. Najpierw zbieramy zamówienia od naszych klientów, a dopiero potem sami zamawiamy jajka odpowiednich gatunków. Nigdy nie bierzemy jajek na chybił trafił, bo wtedy możemy nie być w stanie zagwarantować Pokemonom, które się z nich wyklują odpowiedniej opieki. A uwierz mi, młode po oswojonych rodzicach miałyby marne szanse przetrwania w dziczy. Jak już coś robić, to odpowiedzialnie, prawda?
                Nathaly skinęła głową na znak, że w zupełności zgadza się z tym poglądem. Cedric uśmiechnął się lekko i zatrzymał przy jednej z półek.
                -To są jajka, o których mówiła Ann – oświadczył krótko.
                -Właśnie, o co jej chodziło? – Trenerka popatrzyła na ojca przyjaciółki nieco skołowana.
                -Kiedy Ann dotarła tak daleko w Wielkim Festiwalu, postanowiliśmy zrobić jej niespodziankę. Wzięliśmy kilka jajek specjalnie dla niej, żeby mogła sama się nimi zaopiekować, a kiedy maluchy się wyklują, wybrać sobie jednego z nich. Pozostałe dwa wyślemy do laboratorium Alberta. Mówił, że takie małe brzdące zawsze do czegoś mu się przydadzą. Ann bardzo chciała być przy ich narodzinach, ale że żaden nie zdążył się wykluć przed rozpoczęciem sezonu konkursowego, postanowiła zostawić jajka tutaj, gdzie mają doskonałe warunki. A teraz najwidoczniej stwierdziła, że woli oddać jedno tobie. A skoro tak – Cedric zawiesił na chwilę głos i wskazał ręką na trzy jajka leżące tuż przed nimi – to wybieraj.
                Nathaly uśmiechnęła się z wdzięcznością, ale wcale nie kryła się ze swoim zaskoczeniem. Nie spodziewała się wyjść stąd z jajem Pokemona. Niezła pamiątka z wyprawy do Johto, nie ma co – pomyślała. Mimo to przyjrzała się uważnie każdemu z jajek. Pierwsze było jasnozielone z pierścieniem ciemniejszych, wypukłych punktów dookoła. Jego skorupka błyszczała niczym liście na słońcu i zdawała się wydzielać delikatny, kwiatowy zapach.
                -Typ trawiasty? – zapytała półgłosem.
                Pan Wildflower skinął głową.
                -To jajo Chikority – potwierdził. – Widzę, że trochę treningu i odnalazłabyś się w tym interesie.
                Dziewczyna nie odpowiedziała nic, tylko przeniosła wzrok na kolejne jajo, ciemne, z kilkoma czerwonymi plamami po bokach. Odruchowo wyciągnęła dłoń i dotknęła skorupki. Była ciepła, nawet bardzo ciepła. Trenerka popatrzyła pytająco na Cedrica.
                -Możesz je wziąć. To znaczy, jeśli nie masz dość przejść z jednym Cyndaquillem.
                Nathaly uśmiechnęła się lekko i popatrzyła na trzecie, ostatnie jajko. Było niebieskie i mocno błyszczało w słońcu, ale poza tym nie wyróżniało się niczym szczególnym.
                -Rai rai? – Raichu podciągnęła się na łapkach i zajrzała na drewnianą półkę, na której leżało jajo.
                -To może to – namyśliła się w końcu Nathaly, wskazując je palcem.
                -Wedle życzenia – powiedział uprzejmie pan Wildflower i podał jej niebieskie jajko. Nathaly od razu poczuła na skórze przyjemny chłód jego skorupki. – Nie przegrzewaj go za bardzo i od czasu do czasu skrapiaj zimną wodą, a na pewno wykluje się z niego szczęśliwy maluch.
                -Dobrze – obiecała szczerze Nathaly. – A co to za gatunek?
                -Niespodzianka. – Cedric mrugnął do niej jednym okiem. – No, wracajmy już do domu. Zobaczymy, czy Diana zdziałała coś z tym nieszczęsnym Cyndaquilem.
                Trudno powiedzieć jaka intuicja pokierowała panem Wildflower, ale sprawdzenie co z Cyndaquilem okazało się strzałem w dziesiątkę. A już na pewno dla Diany, która w panice biegała z ogromnym kocem wokół płonącego fotela w salonie, próbując czym prędzej ugasić ogień, zanim przeniesie się też na inne meble.
                -Cedric, zrób coś! Szybko! – wykrzyczała jednym tchem, widząc męża wchodzącego do pokoju.
                Mężczyzna przestraszył się nie na żarty. Natychmiast pobiegł po gaśnicę i chwilę później strumień białej piany ostatecznie zażegnał niebezpieczeństwo.
                -Co tu się stało? – wysapał, odkładając gaśnicę i z niepokojem oglądając żonę od stóp do głów. – Nic ci nie jest?
                -Jestem cała – zapewniła tamta, choć jej głos ciągle drżał z przerażenia. – Ale Cyndaquil…
                -Co z nim? – Zaniepokojona Nathaly zrobiła krok naprzód.
                -Wygląda na to, że coś kompletnie pomieszało mu w głowie. Zachowuje się jakby był niezrównoważony.
                -Spokojnie Diana, spokojnie. – Cedric podszedł do niej i złapał za ramiona. – Opowiedz wszystko po kolei.
                -Po kolei... – Kobieta zrobiła głęboki wdech. – Kiedy wy poszliście oglądać ranczo, powiedziałam Cyndaquilowi, że kiedy wrócicie zjemy wspólnie podwieczorek i zapytałam, czy nie pomógłby mi nakryć do stołu. Zgodził się bez problemu. Wyglądał nawet na ucieszonego. Zaczęliśmy rozstawiać talerze, postawiłam na stole ciasto. Cyndaquil nie zachowywał się podejrzanie, ani nic z tych rzeczy. Wtedy zapytałam, czy po podwieczorku miałby ochotę razem z nami odwieźć Nathaly i Raichu do Centrum Pokemon. I wtedy to się stało. Zapiszczał na mnie tak jakoś dziwnie, a ogień na jego plecach nagle eksplodował. Kiedy spróbowałam go złapać i uspokoić, on podpalił fotel i uciekł przez okno.
                -A gdzie jest teraz? – Nathaly odruchowo odwróciła się w stronę otwartego okna.
                -Nie mam pojęcia. Chciałam za nim pójść, ale byłam zajęta gaszeniem płomieni.
                -Musimy go znaleźć – zawołała trenerka i biegiem ruszyła na zewnątrz.
                Obie z Raichu zatrzymały się przed domem, rozglądając się bacznie na wszystkie strony.
                -Cyndaquil – krzyknęła Nathaly na całe gardło – Cyndaquil, gdzie jesteś!?
                Odpowiedziała jej głucha cisza. Jedynie z oddali dało się słyszeć leniwe muczenie Miltanków.
                -Rai Rai – ożywiła się nagle Raichu. Poklepała swoją trenerkę po łydce, a kiedy już zwróciła jej uwagę, wskazała łapką na jeden z przydomowych klombów.
                Nathaly w jednej chwili znalazła się bliżej niewielkiej wysepki porośniętej gęsto przepięknymi fiołkami i zaczęła nasłuchiwać. Spomiędzy kwiatów dobiegło do jej uszu cichutkie szlochanie.
                -Cyndaquil – zawołała i zaczęła przeszukiwać klomb, rozchylając rośliny kawałek po kawałku – Jesteś, całe szczęście!
                Pokemon siedział skulony pośród fiołków i pochlipywał cicho. Jednak gdy tylko Nathaly go podniosła, pisnął gniewnie, a z jego grzbietu po raz kolejny buchnęły płomienie. Dziewczyna poczuła piekący ból, ale zacisnęła zęby i nie poluźniła uścisku ani odrobinę.
                -Nathaly, puść go – usłyszała za plecami krzyk Diany.
                -Rai rai – wołała przestraszona Raichu.
                -Nie, nie puszczę – wycedziła trenerka przez zaciśnięte zęby – Nie puszczę, dopóki nie dowiem się, o co ci chodzi.
                Cyndaquil nie dawał za wygraną. Szarpał się i wyrywał, piszcząc wniebogłosy. Nieregularny płomień na jego grzbiecie buchał wściekle, parząc dłonie Nathaly coraz dotkliwiej.
                -Nie puszczę – warknęła, ściągając usta w wąską linię. Skóra piekła ją tak bardzo, że do oczu mimowolnie zaczęły jej napływać łzy. Trzymała jednak uparcie, cały czas patrząc prosto w małe oczka Cyndaquila, w których było… właśnie, co? Smutek, złość, panika? – Cyndaquil, błagam! Co zrobiłam nie tak?
                Pokemon w jednej chwili zastygł w bezruchu. Ogień na jego grzbiecie momentalnie zniknął, a piski ucichły.
                -Co zrobiłam nie tak? – powtórzyła szeptem dziewczyna, powstrzymując syk bólu. Wolała nawet nie myśleć jak za chwilę będą wyglądać jej palce.
                Cyndaquil przez chwilę patrzył jej w oczy, wisząc bezwładnie, wyciągnięty na odległość ramion Nathaly, po czym zupełnie niespodziewanie wybuchnął płaczem.
                -Cyndaquil… o co chodzi? – trenerka bezradnie popatrzyła na stróżki łez spływające po mordce Pokemona.
                -Nie chcesz zostać na naszym ranczo? – zapytała łagodnie Diana, ostrożnie podchodzą bliżej. Stworek tylko pokręcił głową – Chcesz wrócić do profesora Elma? – pytała dalej, jednak Cyndaquil ponownie potrząsnął łebkiem.
                -Chcesz… chcesz pójść ze mną? – zapytała niepewnie Nathaly po kilku sekundach głębokiej ciszy. Cyndaquil przestał płakać równie nagle jak zaczął i ze smutkiem spuścił wzrok. Nathaly westchnęła ciężko, bo nic innego nie przychodziło jej już do głowy – Więc czego chcesz?
                -Chcesz, żeby Nathaly chciała, żebyś z nią poszedł? – Tym razem odezwał się Cedric, który uważnie i w milczeniu obserwował całą sytuację od początku aż do tej chwili.
                Pokemon podniósł wzrok, pociągnął dwa razy noskiem, po czym znów zaczął płakać, tym razem cicho i bezsilnie.
                -Tak? Cyndaquil, o to chodziło? – spytała cicho Nathaly.
                -Przyprowadziłaś go tu i chciałaś zostawić, więc mógł sobie pomyśleć, że po prostu go nie chcesz – wyjaśnił pan Wildflower.
                -Cyndaquil, przecież to nie tak – powiedziała trenerka głosem pełnym bólu i ze wszystkich sił, nie zważając na poparzenia, przycisnęła stworka do siebie. – Przyprowadziłam cię tu, bo profesor Elm powiedział, że to może ci pomóc. Nigdy bym cię nie zostawiła, gdybym od razu domyśliła się, że chcesz pójść ze mną. Bardzo bym tego chciała, słyszysz? Bardzo chcę, żeby tak było. Przepraszam Cyndaquil. Przepraszam, że dałam ci jakikolwiek powód, żebyś pomyślał, że cię nie chcę.
                Cedric i Diana patrzyli na to wszystko z boku, z trudem powstrzymując wzruszenie.
                -Nikt mi już nie wmówi – szepnęła kobieta do swojego męża, biorąc go pod rękę – że zawsze to trener wybiera sobie Pokemona.
                -Nie – odparł Cedric równie cicho. – Czasami… tym razem – poprawił się – było zupełnie odwrotnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz