8. Battling with flying colours

                -No nie wiem. Szef ostatnio strasznie dziwnie się zachowuje. – Mężczyzna popatrzył podejrzliwie na swojego towarzysza, jakby spodziewał się, że tamten wie o wiele więcej od niego. Szli razem długim i ciemnym korytarzem kwatery głównej Team Rocket. – Znaczy, rozumiem, że to cenny Pokemon, kupa kasy i w ogóle. Ale to już przypomina paranoję.
                -Przesadzasz – odparł drugi mężczyzna, który zdawał się w ogóle nie słuchać gadania swojego partnera. – Nic takiego nie zauważyłem.
                -Mówisz poważnie? R23, proszę cię, nie udawaj głupiego. Jesteś tu jednym z najważniejszych agentów, na pewno widzisz, że dzieje się coś podejrzanego.
                -Mówiłem ci, przesadzasz. Jeśli ktoś tutaj popada w paranoję, to raczej ty. Przestań snuć te spiskowe teorie i zajmij się tym, czym masz się zajmować, dobrze ci radzę. Koniec obchodu. Ja idę spać. I na twoim miejscu zrobiłbym to samo, zanim znów wpadnie ci do głowy jakaś durnota. – Agent R23 zmierzył towarzysza chłodnym wzrokiem, który wyraźnie miał służyć za swego rodzaju ostrzeżenie i przyspieszył kroku, zostawiając go samego na pustym korytarzu.
                -Tak… tak jest – odparł niepewnie tamten. Teraz był już do końca przekonany, że w ich organizacji dzieje się coś dziwnego. Coś, o czym nie powinni wiedzieć niepowołani.
                Westchnął cicho i skręcił w inny korytarz. Podszedł do wiszącego na ścianie urządzenia i zbliżył do niego swój identyfikator. Maleńka plastikowa plakietka nie miała na sobie ani imienia, ani nazwiska, ani nawet zdjęcia. Jedynie komputerowy system tajnej bazy Team Rocket potrafił na jej podstawie określić tożsamość mężczyzny.
                -Uzyskano dostęp – rozległ się niezbyt donośny, mechaniczny głos, a na ekranie urządzenia zamigał zielony kursor.
                Rockets zbliżył rękę do klawiatury, celem wyduszenia na niej kodu i ściągnięcia windy, która zabrałaby go na powierzchnię, do pozornie normalnej części jego przestępczego życia. Jednak zanim to zrobił, do jego uszu dotarły odgłosy rozmowy. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że z wąskiej szczeliny pod drzwiami na drugim końcu korytarza przebija ledwie widoczne światło. Mężczyzna podszedł tam najciszej jak tylko potrafił i wiedziony ciekawością zbliżył ucho do drzwi.
                -Dlaczego nie powie im pan prawdy? – zabrzmiał nieznany głos z wnętrza pomieszczenia.
                -To nie jest konieczne – odparł ktoś inny. Rockets zamarł na kilka sekund, bowiem ów ktoś inny nie mógł być nikim innym, jak jego szefem.
 
***
 
                -Zaraz, zaraz. – Abby potrząsnęła lekko głową, chcąc uporządkować w niej wszystko, co Nathaly opowiadała jej podczas śniadania. Poprzedniego dnia trenerka wróciła do Centrum Pokemon tak późno, że Abby już spała i nie miała okazji wypytać ją o nic. – Poszłaś oddać Cyndaquila, ale potem oni i tak oddali go tobie i jeszcze dołożyli pokemonowe jajo?
                Nathaly skinęła głową, próbując chwycić kubek z zieloną herbatą i nie skrzywić się przy tym z bólu.
                -Ty to zawsze masz szczęście – westchnęła dziewczynka.
                -Faktycznie, szczęście, że tylko pozazdrościć – odparła Nathaly, wyciągając w jej stronę poparzone dłonie. Poprzedniego wieczoru siostra Joy niemal musiała zbierać szczękę z podłogi, kiedy zobaczyła w jakim stanie są palce dziewczyny. Na szczęście robione przez nią maści potrafiły zdziałać istne cuda i pielęgniarka obiecała, że po oparzeniach nie zostanie blizn, a w najgorszym razie tylko maleńkie znaki. Na razie jednak dłonie Nathaly piekły okropnie, a już szczególnie, kiedy próbowała dotknąć czegoś bardzo ciepłego.
                -No dobra, średnio to wygląda – przyznała bez przekonania Abby. – Ale mimo wszystko jesteś dwa Pokemony do przodu. No i pamiętaj, że obiecałaś Falknerowi walkę.
                -Racja. – Nathaly w jednej chwili przypomniała sobie o złożonej liderowi obietnicy. – Możemy pójść zaraz po śniadaniu – dodała i szybkim ruchem wpakowała sobie do ust ostatni chaps kanapki.
                Dziewczyna jeszcze przedwczoraj była pewna, że potraktuje pojedynek z Falknerem jako trening dla Raichu. Trening, którego ostatnimi czasy trochę jej podopiecznej brakowało. Wiedziała, że startując z jednym Pokemonem nie może liczyć na oficjalną walkę, ale nie widziała w tym problemu. Chciała po prostu potrenować z Raichu. Teraz jednak, kiedy Cyndaquill na dobre dołączył do jej drużyny, doszła do wniosku, że i jemu, a może nawet przede wszystkim jemu przyda się trochę treningu. Wiedziała, że stworek reaguje na wszystko bardzo emocjonalnie, ale miała nadzieję, że jeśli poświęci mu odpowiednio dużo czasu i uwagi, uda jej się troszkę uspokoić jego ognistą naturę.
                Towarzyszki stanęły przed salą młodego lidera. Budynek umiejscowiony był w centrum miasta i dzięki dokładnym instrukcjom siostry Joy dziewczyny nie miały najmniejszych problemów ze znalezieniem go. Choć prawdopodobnie i tak nie miałyby z tym trudności, bo sala Falknera była najwyższą budowlą w całym Violet. Niesamowicie wysoka, smukła wieża pięła się ku niebu, ozdobiona rzędami połyskujących w słońcu okien i szerokim, spłaszczonym czymś na szczycie, co z dołu przypominało Nathaly latający spodek.
                Weszły do środka. Falkner powitał je zza lady, przypominającej nieco tę w typowym Centrum Pokemon, szerokim uśmiechem i radosnym zawołaniem:
                -Cześć dziewczyny! Spodziewałem się was już wczoraj, ale i tak miło, że jednak nie uciekłyście z Violet bez obiecanego pojedynku.
                Nathaly uśmiechnęła się lekko na te słowa.
                -Wybacz, wczoraj się nie wyrobiłam – odparła. – To co, gdzie twoje boisko?
                -Na górze. – Lider uniósł palec i wskazał na sufit. – Ale musicie wiedzieć, że ten budynek ma ładnych parę pięter. To jak, schody czy winda?
                -Winda – pisnęła bez chwili namysłu Abby.
                -Schody – powiedziała zdecydowanie Nathaly dokładnie w tej samej chwili.
                Dziewczyny odruchowo spojrzały na siebie nawzajem, a Falkner parsknął śmiechem.
                -Schody? – zawołała z wyrzutem dziesięciolatka. – Chyba sobie żartujesz! Będziemy tam włazić całą wieczność.
                -W porządku, niech ci będzie. – Nathaly tylko machnęła na nią ręką. Nie miała ochoty się sprzeczać.
                Falkner pokiwał lekko głową i nadusił przycisk windy. Metalowe drzwi otworzyły się przed nimi, jakby zapraszały gości do środka.
                -I w górę – mruknął, wybierając na panelu odpowiedni numer. Winda zamknęła się, zgrzytnęła cicho i ruszyła. – Myślałem o meczu dwa na dwa. Jeśli oczywiście masz przy sobie więcej Pokemonów – to mówiąc spojrzał na Raichu, a Nathaly od razu zrozumiała, że miała to być aluzja do jego pojedynku z Abby.
                -Tak, może być – odparła szybko.
                W tej samej chwili winda zatrzymała się i otworzyła. Nathaly od razu poczuła na twarzy delikatny powiew wiatru, a kiedy się rozejrzała, zobaczyła pustą płytę boiska i czyste, błękitne niebo nad Violet City.
                -Ło, nieźle – zawołała Abby, wybiegając na boisko jako pierwsza. – Jesteśmy na dachu, czy jak?
                -Trzydzieste ósme piętro. – Falkner pokiwał głową. – Idealne miejsce dla latających Pokemonów.
                -Trzydzieste ósme? – powtórzyła niepewnie Abby. Przełknęła głośno ślinę i pobladła nieco.
                -Spokojnie, nie ma szans żebyś stąd spadła. Barierki są solidne. W końcu muszę dbać o bezpieczeństwo wyzywających. Nathaly, możesz zająć miejsce po tamtej stronie. Kiedy będziesz gotowa wybierz Pokemona i zaczynamy.
                Trenerka skinęła głową i ruszyła we wskazanym przez Falknera kierunku. Ustawiła się w odpowiednim miejscu i raz jeszcze obejrzała boisko. Zwykła pusta płyta z ubitej ziemi. Tyle, że prawie czterdzieści pięter w górze. Dziewczyna przyznała w duchu, że w takich chwilach dobrze nie mieć lęku wysokości.
                -Mam nadzieję, że tobie też nie będzie to przeszkadzać – powiedziała pod nosem, patrząc na dwukolorową kulę, którą przed sekundą odpięła od paska i powiększyła w dłoni.
                -Quiiil! – pisnął radośnie stworek, kiedy tylko wydostał się z Pokeballa. Zaraz jednak pokręcił niepewnie łebkiem. Najwidoczniej nie spodziewał się znaleźć w takim miejscu.
                -Spokojnie Cyndaquil – krzyknęła ku niemu Nathaly. – Powalczymy trochę, dobrze? Niczym się nie martw, to tylko trening.
                -Cynda cynda – Pokemon pokiwał energicznie łebkiem i zacisnął piąstki, jakby to miało pomóc mu w odpaleniu płomieni na grzbiecie. W istocie, ogień dosłownie wyrósł na jego plecach w ułamku sekundy.
                -Mojego wyboru pewnie już się domyślasz – zawołał Falkner z drugiego końca boiska, po czym i on rzucił Pokeballem. Na polu walki pojawiła się okrągła sylwetka Hoothoota. – Pierwszy ruch należy do was.
                -W porządku Cyndaquil, damy radę. Zacznij od ataku Żarem!
                Kilka rozpalonych kulek wystrzeliło z pyszczka stworka, ale Hoothoot podskoczył zwinnie i odfrunął im z drogi.
                -A byłem pewien, że nie jesteś kolejną początkującą trenerką – westchnął Falkner z zakłopotaniem i podrapał się po głowie. – Hoothoot, zaatakuj go Dziobaniem!
                Pokemon ptak ruszył z góry na przeciwnika, ale Nathaly w porę zareagowała.
                -Szybki Atak Cyndaquil!
                Ognisty stworek nie czekał z wykonaniem polecenia, dzięki czemu uniknął ataku rywala.
                -Nie pozwól mu uciec – zawołał lider. – Atak Skrzydłem!
                Hoothoot zawrócił w mgnieniu oka i ruszył na Cyndaquila z błyszczącymi na biało skrzydłami.
                -Kontruj to Żarem!
                Podopieczny Nathaly posłał w kierunku rywala rozżarzone pociski, ale to nie wystarczyło by powstrzymać Hoothoota i akcja zakończyła się upadkiem Cyndaquila, poprzedzonym bardzo efektownym i niewątpliwie bolesnym fikołkiem.
                -Trzymasz się? – zapytała Nathaly, patrząc z troską na podnoszącego się z trudem malucha.
                Cyndaquil pisnął cicho, a Hoothoot tylko zahukał z wyższością.
                -Jeszcze jeden Atak Skrzydłem powinien załatwić sprawę. – Falkner skinął głową wydając kolejne polecenie.
                -Szybki Atak! Nie daj się złapać – krzyknęła natychmiast dziewczyna.
                Cyndaquil, kiedy tylko zobaczył pędzącego ku niemu rywala, zaczął przebierać łapkami co sił, znacząc ślad za sobą białą, świetlistą smugą.
                -Dwoje może grać w tę grę. – Lider uśmiechnął się pewnie. – Hoothoot, ty też użyj Szybkiego Ataku!
                Latający stworek przyspieszył gwałtownie. Od tamtej chwili po boisku pędziła już nie jedna, a dwie białe smugi.
                -Cyndaquil, szybciej! Dogania cię – krzyczała trenerka, widząc, jak Pokemon lidera z każdą chwilą zbliża się do jej podopiecznego. – Szybciej!
                Cyndaquil, zmotywowany krzykami Nathaly, odpalił jeszcze większy płomień i przyspieszył tak bardzo, jak tylko był w stanie. Odległość pomiędzy nim a Hoothootem znów zaczęła się zwiększać. Wtedy jednak stało się coś dziwnego. Cyndaquil potknął się i stracił równowagę. Pędził jednak tak szybko, że nie zdążył wyhamować i zaczął toczyć się przed siebie, koziołkując z zawrotną prędkością. Płomień na jego grzbiecie zlał się w jedną całość i najpierw otoczył Pokemona niewielką kulą ognia, która zaraz potem zmieniła się w płaski, płonący dysk.
                -A to co? – Nathaly potrząsnęła głową, nie do końca wiedząc co się dzieje.
                Tymczasem płonący kształt, w którego środku tkwił Cyndaquil, zachwiał się, zawrócił i zderzył ze ścigającym go Hoothootem. Oba Pokemony odleciały w tył, lądując kilka metrów od siebie. Hoothoot szybko usiadł, próbując otrząsnąć się po uderzeniu, za to Cyndaquil ani drgnął.
                -To musiało boleć – rzuciła Abby bez namysłu, przyglądając się jak jej starsza koleżanka podbiega do nieprzytomnego stworka.
                -Nie do końca wiem co to było, ale było całkiem niezłe – pochwaliła Nathaly, kiedy ognisty Pokemon znalazł się w jej ramionach. – Naprawdę – zapewniła, widząc niewyraźną minę stworka, który dopiero co odzyskał świadomość.
                -Jak na moje, to to był Krąg Ognia – wtrącił Falkner. Hoothoot postanowił skorzystać z chwili przerwy i usiąść na jego ramieniu. – Albo przynajmniej coś, co miało być Kręgiem Ognia. Chociaż nie ukrywam, że przyda się go trochę poćwiczyć.
                -Nowy atak? – Nathaly popatrzyła na niego rozpromieniona. – Widzisz Cyndaquil? Mówiłam, że warto od czasu do czasu potrenować. A teraz sobie odpocznij. Zasłużyłeś.
                Cyndaquil zniknął w Pokeballu z wyrazem widocznej ulgi na pyszczku. Dziewczyna miała wrażenie, że Pokemon ciągle troszkę się bał, że może zostać odesłany z powrotem do hodowli, jeśli przegra walkę. Dlatego starała się nie dawać mu najmniejszych powodów, by mógł tak pomyśleć.
                -No dobra Raichu. – Wróciła na swoje miejsce i skinęła na podopieczną – Wchodzisz.
                Raichu dała susa na przód z nieopisanym wręcz zapałem. Nie mogła się doczekać tej chwili. Lubiła pojedynki, a po zakończeniu zawodów w Kanto nie miała do nich zbyt wielu okazji.
                -Hoothoot! – Falkner dał znak swojemu Pokemonowi. – Zobaczymy na co stać tę dziecinkę. Atak Skrzydłem!
                -Raichu, Piorun! – krzyknęła odruchowo Nathaly.
                Policzki Raichu zaiskrzyły, a moment później ogromna, szeroka i rażąca swoją jasnością błyskawica pochłonęła szykującego się do ataku Hoothoota. Niewielki Poke-ptak runął na boisko, a po jego naelektryzowanych piórach ciągle skakały pojedyncze iskry.
                -Po jednym ataku? – Falkner wybałuszył oczy z niedowierzania.
                -Przewaga typu – bąknęła Nathaly, nie wiedzieć czemu nagle zakłopotana swoim zwycięstwem.
                Na szczęście młody lider szybko rozładował sytuację, wyciągając przed siebie Pokeball i wybuchając szczerym śmiechem.
                -Moja mina musiała być genialna. Nie zaprzeczaj. Dzięki Hoothoot – rzucił, spoglądając na dwukolorową kulę. – Chyba po walce z Cyndaquilem za bardzo opuściłem gardę. Ale muszę przyznać, że różnica jest całkiem spora. Raichu zna się na rzeczy.
                -Cyndaquil dołączył do drużyny wczoraj. To dopiero jego druga walka – wyjaśniła dziewczyna, choć przecież nie musiała się z niczego tłumaczyć. – Raichu to mój starter, trenujemy razem od roku.
                -Rozumiem. – Falkner popatrzył na trenerkę wyraźnie zachęcony tą informacją. – W takim razie pora na coś z wyższej półki. Zabawimy się. Dalej!
                Z rzuconego przez lidera kolejnego Balla wylał się biały blask, a zaraz potem przed Raichu wyrosło niemal dwumetrowe ptaszysko. Stwór zaskrzeczał, co zdecydowanie nie brzmiało najprzyjemniej i rozłożył szeroko wielgachne skrzydła. Całe jego ciało, zamiast piórami, pokryte było czymś, co przypominało stal. Twardą, błyszczącą stal. Zaciekawiona Nathaly wyjęła Pokedex.
                -Skarmory, Pokemon latający typu stalowego. Pomimo dużej wytrzymałości, jego metalowa zbroja nie stanowi utrudnienia podczas lotu. Jego skrzydła są ostro zakończone i często są wykorzystywane jako skuteczna broń przeciwko rywalom.
                -Dokładnie tak – Falkner ochoczo potwierdził informację z Pokedexa. – Sama zobaczysz. Skarmory, Stalowe Skrzydło!
 
***
 
                -Dlaczego nie powie im pan prawdy?
                -To nie jest konieczne.
                Zaciekawiony Rockets stał nieruchomo z uchem przyłożonym do drzwi gabinetu. Gabinetu, który jeszcze niedawno należał do doktora Namby. Nawet na drzwiach ciągle wisiała jego wizytówka. Od kiedy jednak Namba został aresztowany, gabinet stał pusty, lecz ostatnio wśród agentów zaczęły krążyć nieśmiałe plotki, że Giovanni zamierza podjąć współpracę z innym naukowcem. Kim jednak miał być ów ambitny i utalentowany człowiek, o tym nikt nie miał pojęcia.
                -Byłoby o wiele łatwiej, gdyby pańscy agenci wiedzieli o co chodzi. To mogłoby ich dodatkowo zmotywować.
                -Pozwoli pan, że się nie zgodzę, doktorze. – Za drzwiami ponownie rozbrzmiał chłodny głos Giovanniego. – Gdyby się o tym dowiedzieli, mój autorytet znacznie by ucierpiał. Doktorze, przez wiele lat budowałem swoją pozycję na fundamentach siły i bezwzględności. W takiej sytuacji okazywanie jakiejkolwiek słabości jest niedopuszczalne i z całą pewnością zostałoby natychmiast wykorzystane. W Team Rocket nie brakuje chętnych na moje miejsce. Jak na razie jednak żaden z nich nie odważył się ani do tego przyznać, ani po nie sięgnąć. I nie ukrywam, że wolałbym, żeby tak zostało.
                -Rozumiem, ale…
                -Nie ma żadnego ale, doktorze. Złożyłem panu jasną propozycję, a pan ją przyjął. Potrzebuję doświadczonego naukowca, a nie kogoś, kto będzie mi mówił, jak kierować moimi ludźmi. Z tym sam sobie doskonale radzę.
                -Proszę wybaczyć. – W głosie drugiego z mężczyzn wyraźnie zabrzmiała skrucha, a nawet strach.
                -No już, doktorze. Zapomnijmy o tym. W końcu to dopiero początek naszej współpracy. Doskonale rozumiem, że dobry naukowiec, to niezastraszony naukowiec. Muszę jednak ostrzec, że wymagam bezwzględnej lojalności, a w razie jej braku potrafię wyciągnąć, cóż… powiedzmy, że stosowne konsekwencje.
                -Rozumiem. Obiecuję dać z siebie wszystko. Myślę, że jestem w stanie dokonać tego, o co pan prosi. Oczywiście, jeśli tylko będę miał ku temu odpowiednie warunki.
                -Sprzęt i fundusze to żaden problem. Od jutra może pan zacząć urządzać laboratorium według własnego uznania. Musimy tylko trochę poczekać na nasz… obiekt badawczy – odparł Giovanni, zawieszając głos w szczególny sposób. – Ile mamy czasu?
                -Sądząc po ostatnich wynikach, kilkanaście miesięcy. Góra półtora roku. Proszę wybaczyć, ale czy nie łatwiej sprowadzić tu chłopaka?
                -Może i łatwiej – odpowiedział powoli Giovanni – ale to jednak nie to samo. Nie wykluczam, że w ostateczności będę do tego zmuszony. Zawsze trzeba mieć jakiś plan B. Na razie jednak zamierzam koncentrować wszystkie wysiłki na odnalezieniu…
                W gabinecie w jednej chwili zapadła głucha cisza. Rockets wstrzymał oddech. Domyślał się czym była ona spowodowana. Choć starał się nie wydawać z siebie najcichszego nawet odgłosu, jego żołądek akurat w tym niefortunnym momencie postanowił dać znać o swoim istnieniu. Niezbyt głośne burknięcie z całą pewnością mogło zostać usłyszane przez osoby po drugiej stronie drzwi. Mężczyzna przeklął w duchu, że nie zjadł wcześniej porządnej kolacji. Z trudem opanował nerwowe drżenie całego ciała i zaczął w myślach błagać, by nikt nie zechciał szukać źródła podejrzanego dźwięku. Na próżno. Drzwi otworzyły się gwałtownie, a nieszczęsnego Rocketsa oślepił blask dochodzącego z wewnątrz gabinetu światła.
                -Co tu robisz? – warknął Giovanni. To jego silna ręka wciągnęła nieszczęśnika do środka. – Ile słyszałeś?
                -Ja… ja… – zająknął się Rockets. Nie był w stanie wydać z siebie żadnego reformowalnego dźwięku. Jedyne co mógł zrobić, to bezradnie wodzić wzrokiem od rozeźlonej twarzy swojego szefa, do nazbyt chudego naukowca w lekko wygniecionym kitlu i z delikatnym zarostem na twarzy. – Ja nic…
                -To i tak za dużo – rzucił rozwścieczony Giovanni. Podciągnął rękaw i mruknął do zapiętego na jego lewym nadgarstku urządzenia, które na pierwszy rzut oka przypominało zwykły, choć bardzo elegancki zegarek: – Do mnie! Już!
                Kilka chwil później na korytarzu rozległy się ciężkie kroki i dwóch agentów wpadło przez otwarte drzwi gabinetu.
                -Sir? – zapytał jeden z nich.
                Giovanni włożył ręce do kieszeni garnituru i z odrazą wskazał na Rocketsa, który ledwie stał na nogach, cały blady ze strachu.
                -Zlikwidować.
                -Tak jest Sir. – Jeden z agentów skinął głową, po czym obaj złapali przerażonego mężczyznę za ramiona i szarpnęli w stronę drzwi.
                -Nie! R23, nie rób tego! Proszę! – krzyczał, bezsilnie próbując uwolnić się z ich uścisku. – R23, błagam! Jestem przecież twoim partnerem!
                -Nie jesteś moim partnerem. Jesteś idiotą – warknął przez zęby jeden z agentów. Obrzucił nieszczęśnika pogardliwym spojrzeniem, po czym brutalnie wypchnął go z gabinetu.
 
***
 
                -Skarmory, Powietrzny Przecinak! – wrzasnął Falkner.
                Jego Pokemon machnął kilka razy skrzydłami. Ostre, błękitne smugi energii popędziły w dół, jednak Raichu zwinnie ominęła je wszystkie.
                -Piorun, pełna moc! – nakazała Nathaly.
                Szeroka błyskawica pomknęła ku niebu. Skarmory ominął ją wykonując szybki zwrot w prawo. Walka trwała już dobre dwadzieścia minut i oba Pokemony były wykończone. Żaden jednak nie zamierzał się poddać, podobnie zresztą jak ich trenerzy.
                -W końcu cię dorwiemy – stwierdził lider. Uśmiech satysfakcji nie schodził z jego twarzy. Dawno nie miał okazji stoczyć tak emocjonującego pojedynku. Ale teraz pora było już go kończyć. – Metalowy Pazur!
                Skarmory zniżył lot. Jego silne szpony błysnęły metalowym blaskiem. Raichu szybko zorientowała się w sytuacji i rzuciła się do ucieczki. Przeciwnik pędził tuż za nią.
                Nathaly przyszedł do głowy pewien pomysł. Postanowiła sięgnąć po jedną ze swoich ulubionych kombinacji.
                -Raichu, nie zatrzymuj się dopóki ci nie powiem – zawołała. – Żelazny Ogon!
                Długi ogon elektrycznego stworka zaświecił na biało. Raichu domyślała się do czego zmierza jej trenerka.
                -Stalowy ruch? Co ty kombinujesz? – mruknął pod nosem Falkner. – Skarmory, trochę wyżej. Nie pozwól się zaatakować.
                Wielkie ptaszysko wzbiło się nieco wyżej. Sunęło teraz może pięć metrów nad boiskiem, a kawałek przed nim biegła niestrudzenie Raichu.
                -Teraz, stój! Piorun Kulisty! – krzyknęła niespodziewanie Nathaly.
                Wszystko stało się dosłownie w jednej chwili. Raichu stanęła jak wryta, a po jej błyszczącym na biało ogonie przemknęła fala elektryczności, kumulując się na jego końcu. Skarmory nie wyhamował i przemknął tuż nad nią. Wtedy naelektryzowany ogon podopiecznej Nathaly przywarł do jego stalowego ciała, podrywając w górę Raichu, która była na to jak najbardziej przygotowana.
                -Elektromagnes działa jak zawsze – zawołała uradowana dziewczyna.
                -Taki numer. – Falkner zacisnął zęby. – Skarmory zrzuć ją!
                Skarmory wzbił się jeszcze wyżej i naprawdę robił co mógł. Jednak koniec ogona Raichu przyczepił się do niego w takim miejscu, że nie mógł jej dosięgnąć ani dziobem, ani skrzydłem, ani nawet szponami.
                -Teraz Piorun! – nakazała dziewczyna.
                Gwałtowny błysk przeciął niebo, kiedy Raichu zaatakowała rywala całą swoją mocą. Skarmory runął w dół, tylko cudem nie przygniatając swojej o wiele mniejszej przeciwniczki, której w ostatniej chwili udało się od niego odkleić i wylądować dwa metry dalej.
                -Skarmory! – zawołał Falkner, wpatrując się w nieprzytomnego Pokemona.
                -Rai rai! – Raichu podbiegła do Nathaly, która od razu kucnęła i przybiła wykończonej podopiecznej piątkę.
                -Super walka – powiedziała z uśmiechem.
                -Nie sposób się nie zgodzić. – Falkner zamknął swojego Pokemona w Ballu i podszedł do dziewczyny. – Niezły myk z tym ogonem. Dzięki za mecz. Trzymaj. – Złapał rękę dziewczyny i wcisnął w nią niewielki, twardy przedmiot.
                Nathaly ze zdziwioną miną otworzyła dłoń. Leżała na niej srebrna odznaka w kształcie maleńkich skrzydeł.
                -Ale ja nie przyszłam walczyć o odznakę – bąknęła niepewnie trenerka.
                -Ale ze mną wygrałaś i należy ci się jak każdemu innemu wyzywającemu. Nawet jeśli w sumie to ja wyzwałem na pojedynek ciebie. – Falkner mrugnął porozumiewawczo jednym okiem, po czym z szerokim uśmiechem dodał: – Mecz się już skończył, więc pozwólcie, że zapytam raz jeszcze. Schody czy winda?
                Dwie godziny później Nathaly i Abby opuszczały już Violet City, wędrując na wschód, wzdłuż drogi numer trzydzieści jeden.
                -Całkiem fajny ten Falkner, co nie? – zaczęła niewinnie Abby. – Widziałam jak ci się przyglądał. No i tak bardzo nalegał na walkę. Założę się, że gdybyś zgodziła się zostać w mieście na jeszcze jeden dzień, to zaprosiłby cię gdzieś…
                -Abbygail – Nathaly przerwała jej ostrzegawczym tonem.
                -No co? – pisnęła tamta. – Ja tylko mówię, że…
                -Skończ – warknęła krótko trenerka, słysząc znajomą, piskliwą ekscytację w głosie towarzyszki.
                -To dokąd teraz? – zapytała młodsza z dziewczyn, po chwili milczenia.
                Zmiana tematu okazała się całkiem dobrą strategią, bo Nathaly odetchnęła cicho i odparła spokojniej:
                -Nie wiem jak ty, ale ja wracam do New Bark. Muszę złapać pociąg do Viridian.
                -Wracasz do domu? – Abby posmutniała na chwilę.
                -Tak. Obiecałam rodzicom, że szybko wrócę.
                -Szkoda… To którędy zamierzasz iść?
                Nathaly wyjęła z bocznej kieszeni plecaka starą mapę profesora Oaka.
                -Popatrz. – Wskazała palcem jakiś punkt. – Niedaleko Violet jest wejście do Jaskini Mrocznej. Za to wyjście jest niedaleko New Bark. Podobno to najkrótsza droga.
                -Chcesz podróżować pod ziemią? – Abby zrobiła wielkie oczy.
                -Nie pod ziemią, tylko pod górami – wyjaśniła Nathaly.
                -Jak dla mnie to jedno i to samo. – Dziewczynka zrobiła zabawnie zamyśloną minę. – No dobrze, więc chodźmy do tej całej ciemnej jaskini.
                -Mrocznej – poprawiła ją Nathaly. – Zaraz, jak to chodźmy? Ty też idziesz?
                -Pewnie – prychnęła Abby. – Odprowadzę cię na pociąg. Podróżowanie z tobą jest takie ciekawe. No i te twoje walki. Mam nadzieję, że po drodze jeszcze jakąś zobaczę.
                Nathaly zaśmiała się cicho. Miała ochotę powiedzieć, że lepiej byłoby, gdyby Abby sama zaczęła porządnie trenować, zamiast tylko się jej przyglądać, ale ostatecznie dała temu spokój. W końcu do New Bark jeszcze kawał drogi. Na pewno znajdą chwilę na trening zanim przyjdzie im się pożegnać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz