Pozwoliłam sobie na taki trochę "gwiazdkopodobny" tytuł. A co tam, w końcu święta za pasem. Tym bardziej, że w tym roku nic się już raczej na blogu nie ukaże. Ale kto komu zabroni wierzyć w cuda, prawda? ;)
Wszystkim więc tym, którzy w cuda nie wierzą, życzę, aby choć na ten magiczny, świąteczny czas odrobinkę w nie uwierzyli. A pozostałym, aby najbliższe dni upływały Wam ciepło i rodzinnie. Niech towarzyszy Wam ciche beczenie Mareepów w stajence, a kołysanka napotkanego przypadkiem Jigglypuffa brzmi jak Wasza ulubiona kolęda. I oby nikt nie pomylił wigilijnego karpia z mozolnie trenowanym, złotym Magikarpiem, na którego tak długo polowaliście ;) A na Nowy Rok? Najlepiej spełnienia wszystkich noworocznych planów i postanowień. Dla mnie będzie to pewnie dokończenie wreszcie Johto Specials...
Pozdrawiam gorąco i wspaniałych świąt wszystkim życzę!
***
Było już po obiedzie, a Nathaly
i Abby od dobrego pół godziny wylegiwały się na łóżkach. Leżały, patrząc w
sufit, bo co innego miały robić? Konkurs odwołany, rejs wstrzymany, wszędzie
pełno zaniepokojonych porannymi wydarzeniami trenerów. I choć popołudnie było
naprawdę piękne, nikt nie odważył się nawet wyjść potrenować na małe boisko
przed budynkiem. Ogólnie atmosfera w Centrum była jakaś taka nieprzyjemna, a w
powietrzu, na korytarzach i w poczekalni, unosił się dziwny zapach niepokoju.
Nawet Abby, która zazwyczaj była przecież istnym wulkanem energii, leżała tak
jakoś bez życia, co kilka minut sprawdzając, czy wciąż jeszcze ma wszystkie
Pokeballe w plecaku. Z jednej strony Nathaly uważała, że Abby troszkę za bardzo
panikuje, ale z drugiej wiedziała, że dobrze to o niej świadczy – w końcu
martwiła się o swoje Pokemony. Nathaly też się martwiła. Tak samo, jak martwiło
się kilkuset trenerów i trenerek, przebywających na wyspie. I chociaż
podejrzany o kradzież Marcus Rodelie został zatrzymany, nad Centrum i okolicą ciągle
wisiało blade widmo strachu.
Nathaly tak bardzo znużyło to bezczynne
leżenie, że zaczynała już powoli przysypiać, kiedy nagle ktoś energicznie
zastukał do drzwi.
– Kto tam? Złodziej?! – wydarła się
piskliwie Abby, która jako pierwsza zerwała się z posłania i stanęła w pełnej
gotowości do konfrontacji z włamywaczem. Z poduszką w ręku i potarganymi
włosami na głowie wyglądała co prawda tak groźnie, jak, nie przymierzając, nowo
wykluty Pidgey, ale cóż, liczą się chęci...
– Wręcz przeciwnie. Policja – rozległ
się znajomy głos zza zamkniętych drzwi.
Nathaly wstała, przecierając oczy.
– To Jenn – powiedziała, ziewając
krótko. – Wpuść ją.
Faktycznie, chwilę później Jennefair
wpadła do pokoju i z rozmachem rzuciła coś na łóżko Abby.
– To nie on. Dam sobie rękę uciąć, że to
nie on! – warknęła poirytowana, przechadzając się nerwowo po pokoju.
Abby patrzyła na nią lekko skołowana,
ciągle trzymając dłoń na klamce zamkniętych już drzwi.
– Nie… kto? I nie co? – zapytała, wodząc wzrokiem za zdenerwowaną dziewczyną, która chodziła wciąż w
kółko i w kółko, jakby chciała wydeptać na środku podłogi miniaturowe rondo.
– Ten wasz projektant. Rodelie. Jestem
przekonana, że on nie ma nic wspólnego z tą kradzieżą.
– Oczywiście, że nie! On jest świetny!
Gdybyś tylko widziała, jakie superowe ubrania potrafi wymyślić! – Abby z
miejsca wzięła mężczyznę w obronę.
Nathaly przekrzywiła lekko głowę,
z założonymi rękoma opierając się o ścianę przy oknie.
– Też mi się nie wydaje, żeby to on
zrobił – powiedziała niezbyt głośno. – Ale chyba potrzebne byłyby jakieś
dowody… jakieś mocne alibi, nie wiem, cokolwiek. Nie znam się na tym tak
dokładnie.
– Właśnie, skoro już mówimy o dowodach…
– Jenn usiadła na łóżko, choć zrobiła to tak dynamicznie, że równie dobrze
mogłaby na nie wskoczyć i zaczęła przewracać kartki starej, rozsypującej się gazety,
którą wcześniej rzuciła na zmiętą pościel. – Razem z naszym inspektorem
poszliśmy pogadać z konkursową komisją. W sumie nie powiedzieli nam nic
ciekawego, ale na zapleczu tutejszego Centrum, gdzie ich przesłuchiwaliśmy,
siostry Joy mają małe archiwum. Może archiwum to za duże słowo. Po prostu lubią
sobie kobieciny zostawiać co ciekawsze numery lokalnej prasy. Ten tutaj
tygodnik jest z ich kolekcji najstarszy. Leżał na samym dnie całkiem pokaźnej
sterty, ale coś mnie tknęło, żeby zacząć od końca i… jest!
Nathaly i Abby aż podskoczyły, kiedy
Jennefair niespodziewanie podniosła głos, wskazując palcem na jeden z artykułów.
Duże, czarne litery u góry strony układały się w tytuł: „UDAREMNIONA PRÓBA
KRADZIEŻY PODCZAS DOROCZNEGO KONKURSU KOORDYNATORÓW”. Drobna czcionka artykułu
słabo kontrastowała na pożółkłej kartce, a niezbyt wyraźne, czarno-białe
zdjęcie przedstawiało młodego mężczyznę i jego Vileplume’a, stojących wraz z
dwójką policjantów na tle konkursowego namiotu.
– Co to takiego? – zapytała Nathaly, z
zaciekawieniem pochylając się nad gazetą.
– Sama przeczytaj. – Jenn posunęła się
na łóżku, robiąc jej miejsce i podtykając artykuł pod sam nos.
Nathaly wzięła lekki wdech i zaczęła
czytać na głos:
– W ubiegłą środę lokalna policja
udaremniła próbę kradzieży Pokemona należącego do jednego z uczestników
tegorocznego konkursu. Sprawcy zbiegli z miejsca zdarzenia i jak do tej pory
nie udało się ich ująć. Policja podejrzewa, że złodzieje kierowali się motywem
finansowym. Vileplume, który miał stać się celem kradzieży, należy do rzadko
spotykanej odmiany shiny, która to jest wysoko wyceniana zarówno na legalnym,
jak i na czarnym rynku. Jak informują mieszkańcy, nie był to pierwszy taki
incydent w historii tutejszych konkursów. Niespełna dwadzieścia lat wcześniej
również doszło do podobnego zdarzenia. Skradzionego Pokemona nie udało się
wówczas odnaleźć.
– Czyli to nie pierwszy raz? – zapytała
z przejęciem Abby.
– Dokładnie. – Jenn pokiwała głową. – Co
więcej, te wszystkie sprawy mają ze sobą trochę wspólnego. Po pierwsze, z tego
co udało mi się dowiedzieć, wszystkie trzy Pokemony były shiny. Po drugie,
popatrzcie na to zdjęcie. Widzicie coś ciekawego?
Nathaly wlepiła wzrok w czarno-białą
fotografię. Była niewyraźna, w dodatku dość stara. Ani jedna z osób na niej
uwiecznionych nie wyglądała w żaden sposób znajomo. Vileplume też nie wyróżniał
się niczym szczególnym. Pokemon jak Pokemon. Duże płatki, krótkie rączki. Jego
niezwykłej barwy i tak na zdjęciu widać nie było. Nic, na czym można by
zawiesić wzrok. Zaraz, zawiesić…
– Wisiorek! – wykrzyknęła nagle,
odruchowo prostując plecy.
Faktycznie. Jak mogła nie zauważyć tego
wcześniej? Mała, okrągła zawieszka na szyi Vileplume’a nie rzucała się może w
oczy jakoś specjalnie, ale wciąż jej podobieństwo do naszyjnika Flaaffy’ego
było niezaprzeczalne.
– Właśnie, wisiorek. – Jenn raz jeszcze
pokiwała głową, tym razem bardzo powoli. – Z nagrań tegorocznego konkursu
wynika, że Flaaffy miał taki sam, albo bardzo podobny. Chciałam zapytać Mii
skąd Flaaffy go ma, ale nie wróciła jeszcze do Centrum. Pewnie dalej szuka
swojego Pokemona po wyspie.
– Ani trochę jej się nie dziwię –
przyznała Nathaly.
– Ja w sumie też nie. Ale, ale. To
jeszcze nie wszystko. Sprawdziłam jeszcze dokładne daty poprzednich dwóch kradzieży
i porównałam je z dzisiejszą datą. Okazuje się, że te trzy wydarzenia dzielą
mniej więcej równe, dwudziestoletnie odstępy. Wpisałam to wszystko do
przeglądarki i jedyną rzeczą, jaka łączy te trzy daty jest to.
Jennefair wyciągnęła w stronę Nathaly swój
telefon z włączoną jakąś stroną internetową dla miłośników astronomii.
– Co to jest… ko-niun-kcja? – zapytała
Abby, zaglądając Nathaly przez ramię.
– To znaczy, że danej nocy jakieś dwie gwiazdy,
planety, albo coś innego na niebie jest widoczne bardzo blisko jedno obok
drugiego – wyjaśniła Jenn najlepiej jak umiała. – Nie wiem, czy to tylko zwykły
zbieg okoliczności, czy to faktycznie ma jakiś związek ze sprawą, ale zarówno
dzisiaj, jak i w dwóch wcześniejszych przypadkach, konkurs zbiegał się w czasie
z koniunkcją księżyca w pełni i największej gwiazdy z konstelacji Gyaradosa,
którą astronomowie nieoficjalnie nazywają Smoczym Okiem. To dość rzadkie
zjawisko, zdarza się raz na dwadzieścia lat. Problem w tym, że nie do końca
wiem, jak je powiązać z tym, co stało się dziś rano.
– Uff… – odetchnęła Abby, wachlując się
dłonią. – Sporo się dowiedziałaś. Tyle tego jest, że aż mi się gorąco zrobiło.
Nath, mogłabyś uchylić okno?
– Jasne – odparła dziewczyna i sięgnęła
do klamki.
Zanim jednak na dobre uchyliła okienne
skrzydło, poczuła na sobie świdrujący, zamyślony wzrok Jennefair.
– Co? – zapytała zbita z tropu.
– Nic, nic. Po prostu coś mi przyszło do
głowy – wyjaśniła tamta ogólnikowo. – W każdym razie popytałam trochę
mieszkańców wyspy i dowiedziałam się, że ten koordynator od pierwszej kradzieży
nazywał się Craig Woodley. Pochodził z sąsiedniej wyspy, a po stracie Pokemona
tak się załamał, że trafił do tutejszego szpitala psychiatrycznego. I tak
właściwie, to przychodzę do was właśnie w tej sprawie. Chciałabym porozmawiać z
tym człowiekiem. Ale, no wiecie… – Jenn zająknęła się, drapiąc się z
zakłopotaniem po policzku – nie chcę tam iść sama. Zgodziłybyście się pójść ze
mną?
– Ale, Jenn, to było prawie czterdzieści
lat temu. – Nathaly zmarszczyła brwi. – Myślisz, że on tam wciąż będzie?
– Z tego, co mówili tutejsi, to nikt nic
nie słyszał, żeby go wypuścili. Umrzeć też raczej nie umarł. Ktoś na pewno by o
tym wspomniał. Widać, że ludzie tutaj lubią plotkować, zwłaszcza ci starsi.
– No dobrze. Jeśli chcesz, to z tobą
pójdę. Ale Abby na pewno zostaje.
– Dlaczego? – Jenn zdziwiła się lekko,
ale szybko sama doszła do odpowiednich wniosków. – No tak, w sumie racja.
Szpital psychiatryczny to średnio odpowiednie miejsce dla małej dziewczynki.
Nathaly nic nie odpowiedziała, tylko odwróciła
się, zaalarmowana tym, że Abby nie zareagowała ani na to, że przyjaciółka nie chce jej ze
sobą zabrać, ani na nazwanie jej małą dziewczynką. Tymczasem Abby
najprawdopodobniej nie słyszała nawet żadnej z tych rzeczy, bo z przejęciem
szukała czegoś w Internecie, bez pytania pożyczając sobie telefon Jennefair.
– Mam! – pisnęła wreszcie. – To nie
Marcus Rodelie zrobił!
– Skąd wiesz? – spytała Jenn, kiedy obie
z Nathaly wbiły w nią zaciekawione spojrzenia.
Dziewczynka zrobiła taką minę, jakby
właśnie została zapytana o najbardziej oczywistą rzecz na świecie i spokojnym, rzeczowym
tonem wyjaśniła:
– No jak to? Same mówiłyście, że żeby
ktoś był niewinny, to musi mieć mocne libido, a tutaj jest napisane, że wielu
mężczyzn ma mocne libido nawet do późnej starości…
– Alibi – wrzasnęła Nathaly, wyrywając
jej telefon z rąk. – Chodziło o alibi!
– Oj, może i tak. Sorki, mój błąd. Ale w
takim razie… co to jest to libido?
Nathaly zastygła z na wpół otwartymi
ustami, czując, jak na policzki wypływa jej rumieniec, a Jennefair podsumowała
to wszystko lekkim półuśmiechem. Żadna jednak nie spieszyła się, żeby wyjaśnić
młodszej koleżance, czym libido różni się od alibi. Na szczęście dla nich, nie
było to zbyt istotne dla sprawy.
***
Ani Nathaly, ani Jenn nie spodziewały
się, że nawet z włączonym GPS-em odnalezienie drogi do szpitala będzie aż takie
trudne. Dziesiątki skrzyżowań i wąskich uliczek o podobnie brzmiących nazwach
wcale nie ułatwiały im zadania. Ktoś, kto odpowiadał tu za administrację, miał
naprawdę ograniczoną wyobraźnię. Wodna, Morska, Nadmorska… i jak tu się nie
pogubić? A jeszcze gorzej było, kiedy próbowały zapytać kogoś o drogę. A co? A
po co? A do kogo?... Jennefair chyba faktycznie miała rację, że tutejsi kochają
plotkować. Chociaż, z drugiej strony, nie codziennie spotyka się na ulicy dwie
młode dziewczyny, urządzające sobie wycieczkę do szpitala psychiatrycznego.
Kiedy wreszcie były już na tyle pewne,
że są na dobrej drodze, że Jenn przestała nerwowo stukać w ekran swojego,
ciągle gubiącego zasięg telefonu, Nathaly zapytała o coś, o co chciała zapytać
już dawno, ale była zbyt przejęta błądzeniem po ulicach i ciągłym szukaniem właściwego
kierunku.
– Słuchaj, skoro jesteście tutaj w
trójkę, to dlaczego nie poprosiłaś swoich kuzynów, żeby tu z tobą przyszli?
– No… właściwie, to z dwóch powodów. Po
pierwsze, nie szczególne za sobą przepadamy. Sama słyszałaś, jak mnie nazywają.
– Fakt, to nie było zbyt miłe – zgodziła
się Nathaly, potakując lekko głową. – A po drugie?
– A po drugie… Trochę głupio się
przyznać, ale zależy mi na samodzielnym rozwiązaniu tej sprawy.
– Jak to? Przecież mnie poprosiłaś o
pomoc.
– No tak, ale ty to co innego.
– Nie rozumiem.
– Oj, no wiesz… – Jenn zaczerwieniła się
lekko, plącząc się w zeznaniach – bo my wszyscy, całą trójką, staramy się o
stypendium do szkoły policyjnej. Nasz inspektor obiecał nam, kiedy tu
płynęliśmy, że osobiście rekomenduje przełożonym tego kadeta, który najbardziej
przyczyni się do rozwiązania zagadki tej kradzieży.
– Nie wierzę. – Nathaly aż pokręciła
głową ze zdumienia. – Ale zdajesz sobie sprawę, że to chodzi o dobro Pokemona,
żywego stworzenia, a nie tylko o jakąś tam szkołę czy stypendium?
– Tak. Oczywiście, że tak. Ale, Nathaly,
zrozum, to dla mnie ogromna szansa.
– Dobrze, rozumiem. Tylko, że sprawa
wydaje się naprawdę poważna. A jeśli coś pójdzie nie tak? Ale tak wiesz, bardzo
nie tak. To co my niby same zrobimy, co?
– Nic się nie martw. – Jenn popatrzyła
na nią uspokajająco, unosząc w dłoni telefon. – Wtedy od razu dzwonię po
wsparcie.
– No ja myślę – bąknęła Nathaly średnio
entuzjastycznie.
– Patrz. Chyba jesteśmy na miejscu.
Budynek, przed którym się zatrzymały, najbardziej
przypominał Nathaly sierociniec ze starych horrorów. Samotny, otoczony jedynie
kilkoma, równie samotnymi, drzewami. Wokół żywego ducha. Jedynie z wewnątrz,
przez nieszczelne okna, dobiegały dziwne, niereformowalne piski i wrzaski.
Smutny, szary tynk, miejscami poodrywany, odsłaniał równie smutne i równie
szare cegły, z których wzniesiono szpital. Już na pierwszy rzut oka można się
było domyślić, że włodarze wyspy nie przeznaczają zbyt wiele pieniędzy na
ochronę zdrowia psychicznego mieszkańców. A już na pewno nie na ten budynek.
– Wchodzimy? – zapytała Nathaly,
zupełnie bez przekonania.
– Skoro już przyszłyśmy tak daleko…
Jenn nabrała powietrza i zbierając się w
sobie przez dłuższą chwilę, mocno zapukała w wysokie, drewniane drzwi, z
których szarozielona farba olejna schodziła podłużnymi płatami. Miała trochę
racji. Wypadało wejść. W końcu sporo się natrudziły, żeby tu w ogóle trafić.
Zajęło im to parę ładnych godzin. W sumie było już na tyle późno, że zaczynało
zmierzchać. Raczej kiepska pora, by odwiedzać takie miejsca. Albo idealna, pod
warunkiem, że jest się fanem filmów grozy.
Dziewczyny raczej nimi nie były. Pewnie
dlatego obie drgnęły lekko, kiedy drzwi ze zgrzytem uchyliły się i wyjrzała zza
nich niezbyt przyjemna, męska twarz. Mężczyzna był zapewne portierem, albo kimś
w tym rodzaju, bo ledwie wpuścił je do środka, spisał ich imiona i nazwiska do
grubego zeszytu, po czym bez słowa skinął głową, wskazując drogę w głąb
korytarza. Przed nimi były jeszcze jedne drzwi. Szklane, z grubą, drewnianą
ramą okalającą oba skrzydła. Nathaly pchnęła je z niemałym wysiłkiem i poszły
dalej.
Świat, do którego wkroczyły, był
zupełnie inny od tego, który został za drzwiami. Dorośli ludzie, którzy
teoretycznie powinni być rozsądni i wywarzeni, tutaj zachowywali się jak dzicy.
Jedni wyli, drudzy gnali bez celu, obijając się o ściany. Były też, oczywiście,
mniej skrajne przypadki. Ci z kolei milczeli zupełnie, lub mruczeli coś do
siebie pod nosem, licząc niewidzialne pieniądze, albo odganiając niewidzialne
owady. Nathaly zdjęło głębokie przerażenie, na myśl, że to dopiero korytarz. A
kto wie, ile tego ludzkiego nieszczęścia kryło się jeszcze po szpitalnych
salach? Zza uchylonych drzwi jednej z nich dochodziło to cichsze, to znów
głośniejsze łkanie. Ktoś płakał jak małe dziecko. Przerażona tym wszystkim
Raichu przykleiła się do nogi swojej trenerki tak mocno, że Nathaly czuła jej
rozedrgane łapki, wbijające jej się w łydkę. Nie protestowała jednak. W końcu sama była
nie mniej wystraszona.
Po krótkim spacerze wzdłuż korytarza,
który wydawał się Nathaly trwać całą wieczność, ktoś wreszcie zwrócił na nie
uwagę. Niska, krępa pielęgniarka, dobrze po czterdziestce, albo krótko przed
pięćdziesiątką, wyszła z jednej z sal i od razu skierowała się w stronę
dziewczyn, które teraz wcale nie były już takie pewne, że przyjście tutaj było
dobrym pomysłem. Krótkie, mocno kręcone, farbowane włosy podskakiwały z każdym
krokiem kobiety, niczym czarne sprężynki.
– A wy czego tu szukacie? – zapytała.
Jej głos był średnio przyjemny. Mówiła trochę tak, jak surowa matka do swoich
zbuntowanych dzieci.
– My… chciałyśmy odwiedzić pana Craiga
Woodley’a. Znajdziemy go tu może? – odezwała się jako pierwsza Jennefair.
Pielęgniarka zmierzyła ją wzrokiem od
stóp do czubka głowy.
– Zdajecie sobie sprawę, że to szpital
psychiatryczny i nie wpuszczamy tutaj przypadkowych dzieciaków z ulicy, które
akurat mają taki kaprys? – powiedziała groźnie. – Po co przyszłyście?
Dziewczyny popatrzyły po sobie,
kompletnie zmieszane. Musiały szybko wymyślić jakiś wiarygodny powód, inaczej
mogą zostać odesłane z kwitkiem.
– Chciałyśmy porozmawiać z panem
Woodley’em, bo… – zaczęła Jenn, po czym zacięła się, panicznie szukając w
głowie dobrego argumentu.
– Bo to znajomy naszej babci – wtrąciła
się Nathaly, próbując uratować sytuację. – Babcia i pan Craig podróżowali
razem, kiedy byli w naszym wieku.
– Właśnie. – Jennefair pokiwała prędko
głową, obdarzając Nathaly spojrzeniem pełnym wdzięczności. Szybko podłapała
wątek i ciągnęła dalej: – A teraz nasza babcia jest bardzo chora. Lekarze
mówią, że nie zostało jej już wiele czasu. Bardzo nas prosiła, żebyśmy
odnalazły pana Woodley’a i porozmawiały z nim w jej imieniu, skoro sama nie
będzie mogła się już pożegnać…
Dziewczyny raz jeszcze popatrzyły na
siebie i po mistrzowsku otarły udawane łzy spod oczu. Widać obie okazały się
wystarczająco dobrymi aktorkami, bo po dłuższej chwili zastanowienia, pielęgniarka
skinęła na nie dłonią.
– No dobrze. Chodźcie za mną – powiedziała,
podprowadzając je pod jedne z zamkniętych drzwi. – Zanim jednak tam wejdziecie,
muszę wiedzieć, czy nie macie przy sobie zapałek albo zapalniczki?
Nathaly i Jenn zgodnie pokręciły
głowami.
– Nic, czym można by wskrzesić ogień?
Jesteście pewne?
Dłoń Nathaly drgnęła lekko w stronę
Pokeballa z Cyndaquilem, ale dziewczyna szybko doszła do wniosku, że lepiej
siedzieć cicho, niż oddać swojego Pokemona tej obcej kobiecie. Zresztą, pielęgniarce
na pewno nie chodziło o Pokemony. Miała nadzieję, że nie. Jenn szybko odwróciła
uwagę kobiety, widząc niepewność na twarzy Nathaly.
– Nic nie mamy. Dlaczego pani pyta?
– No cóż, ten pacjent już kilka razy
próbował podpalić meble w swoim pokoju. Wolałabym nie ryzykować.
– Jasne, rozumiemy. – Dziewczyna skinęła
głową. – Proszę się nie niepokoić, to zajmie nam tylko chwilę. Porozmawiamy z
panem Woodley’em i już nas nie ma.
– Oby – odparła pielęgniarka głosem
dalekim od uprzejmości i uchyliła drzwi. Nathaly zaczęła się zastanawiać, czy
ta jej nadmierna surowość to przypadkiem nie wpływ tego okropnego miejsca. –
Panie Woodley, ktoś do pana.
Chwilę potem dziewczyny były już w
środku, a duże, białe drzwi zamknęły się za nimi z cichym kliknięciem.
Nathaly spojrzała za siebie przez ramię, szybko przekonując się, że pokoje bez
klamek w tego typu miejscach, to tylko legenda. Wnętrze sali było równie
przygnębiające, jak cała reszta budynku. Brudny, brzoskwiniowy kolor na
ścianach zlewał się z jasnym gumolitem na podłodze, a białe, odrapane meble
wcale nie polepszały ogólnego wrażenia. Pan Woodley siedział na łóżku i zdawał
się w ogóle nie zauważyć, że ktoś obcy pojawił się w jego sali. Był chudy,
zupełnie siwy. Zapadnięte policzki sprawiały, że smutne, szare oczy mężczyzny
wydawały się jeszcze większe i jeszcze smutniejsze. Bose stopy, obute w
rozdeptane, brązowe kapcie, szurały lekko po podłodze to w przód to w tył, a
długie, kościste palce oplatały z pewną niezrozumiałą czułością jakieś brudne,
materiałowe zawiniątko.
– Panie Woodley? Możemy porozmawiać? – zapytała
cicho Jenn. Nie był to może zbyt oryginalny początek rozmowy, ale naprawdę
trudno było wymyślić coś oryginalnego w takiej sytuacji. – Panie Woodley?
Słyszy mnie pan?
– Chciałyśmy zapytać o Pana Pokemona –
dołączyła do rozmowy Nathaly. Choć ciężko było nazwać rozmową ich mizerne próby
złapania kontaktu z tym człowiekiem. – Tego, którego panu ukradziono
czterdzieści lat temu.
Niespodziewanie, na wspomnienie o
Pokemonie, mężczyzna ożywił się, jak przebudzony z głębokiego snu.
– Moja Chikorita? Ona tu jest. Mam ją, o
tutaj – wymamrotał, poluźniając wychudzone palce. – Oni wszyscy mi nie wierzą,
ale mam ją tutaj. Moja biedna Chica…
Nathaly popatrzyła na Jenn,
zastanawiając się, czy powinna zadać pytanie, które właśnie chodziło jej po
głowie. Mimo wszystko postanowiła zaryzykować.
– Panie Woodley, co pan ma w tej
szmatce?
– Chcecie ją zobaczyć? Moja biedna
Chica. Biedna Chica…
Mężczyzna załkał żałośnie, po czym
delikatnie rozwinął wybrudzony materiał. Obie dziewczyny wstrzymały powietrze,
kiedy ich oczom ukazała się kupka ciemnoszarego prochu.
– Tylko tyle po niej zostało. Biedna
Chica… Oni mi nie wierzą. Mówią, że dostałem na głowę. Ale ja wszystko
widziałem. Związali mnie i nie mogłem nic zrobić. Te… te potwory bez twarzy.
Mogłem tylko krzyczeć. Tylko patrzeć. Najpierw była moja Chica, a potem, o. –
Pan Woodley schylił się żałośnie nad kopczykiem szarego pyłu. – Garść popiołu.
Tyle mi po niej zostało, kiedy wzeszło słońce. Oni mi nie wierzą, a przecież widziałem.
Moja biedna Chica. Biedna Chica…
– Chce pan powiedzieć, że to jest pana
Chikorita? – zapytała Jennefair, starając się, by jej głos nie zdradzał braku
przekonania co do słów mężczyzny.
Nathaly była nieco bardziej skłonna, by
uwierzyć w to, co opowiadał.
– Pana Chica, co jej się stało? –
spytała spokojnie.
– Nie ma. Już nie ma. Pożarł ją smok patrzący
na księżyc. To była ofiara. A ja tam byłem. A ona płonęła. A oni wszyscy mi nie
wierzą. Mówią, że jestem wariat. A ja już nie mam nic więcej, tylko garść popiołu.
O, jak bardzo bym chciał sam też zamienić się w popiół! Byłoby mi wtedy o wiele łatwiej...
– Może nie męczmy go już dłużej? –
szepnęła Nathaly, pochylając się w stronę Jenn.
Nie potrafiła opanować ogromnego
współczucia, jakie czuła do tego człowieka. Jakoś tak mu wierzyła. Wiedziała,
że jest niepoczytalny i wiedziała, że może nie do końca zdaje sobie sprawę z
tego, co mówi, a mimo to wierzyła w jego nieskładną opowieść.
– Jeszcze tylko jedno pytanie –
powiedziała cicho Jennefair, wyciągając z zapiętej wokół pasa torby złożoną na
cztery gazetę. – Czy kojarzy pan ten wisiorek ze zdjęcia?
Szare oczy mężczyzny zatrzymały się na
fotografii sprzed dwudziestu lat, a na wychudzoną twarz na chwilę powróciło
coś, co śmiało można było nazwać zdrowym rozsądkiem.
– Widziałyście ten medalion? Gdzie? –
zapytał. Jego głos był zupełnie inny, niż do tej pory. Mocny, zdecydowany i
jakby… zupełnie przytomny.
– Podobny wisiorek miał na sobie Pokemon, którego
skradziono dziś rano – wyjaśniła Jenn najzwięźlej jak się dało.
– Kto mu go dał? Ktokolwiek mu go dał,
znajdźcie go. I to szybko. Szybko, zanim rozpalą ogień.
– Panie Woodley, co to za medalion? –
dopytywała uparcie Jenn.
– Oni w ten sposób znaczą swoje ofiary.
Ktokolwiek dał go temu biednemu Pokemonowi, skazał go na śmierć w strasznych
męczarniach. Musicie go szybko znaleźć. Inaczej… inaczej potwory bez twarzy i
garść popiołu.
Razem z tymi ostatnimi słowami, do oczu
pana Woodley’a powróciła dzikość i otępienie. A Nathaly i Jenn miały słuszne
przeczucie, że nie dowiedzą się już niczego sensownego.
– Okej, jak dla mnie to wystarczy.
Szybko, musimy iść – wymamrotała pospiesznie Jennefair i czym prędzej ruszyła
do wyjścia.
Nathaly udało się ją dogonić dopiero,
kiedy była już na ulicy.
– Możesz mi chociaż powiedzieć, dokąd
tak pędzimy? – wydyszała, z trudem łapiąc oddech.
Jenn jednak nie odpowiedziała jej od
razu. Zamiast tego wydobyła ze swojej torby kawałek czarnego materiału i
Pokeball. Zaraz potem, w krótkim błysku białego światła, pomiędzy dziewczynami
pojawił się mały, ale masywnie zbudowany niebieski stworek z zabawną trąbą i
całkiem sporymi uszami. Nathaly, widząc, że na wyjaśnienia nie ma na razie co
liczyć, sięgnęła przynajmniej po Pokedex.
–
Phanpy, Pokemon typu ziemnego. Pomimo niewielkich rozmiarów, gatunek ten
cechuje ogromna siła. Nawet średnio okazały Phanpy potrafi bez problemu unieść
na grzbiecie dorosłego człowieka.
Phanpy, nie zwracając najmniejszej uwagi
na mechaniczny głos Pokedexa, zawzięcie obwąchiwał materiał, który Jenn
podtykała mu pod nos.
– Co to takiego? – Nathaly zadała
kolejne pytanie, licząc, że Jenn wreszcie powie jej coś więcej.
– To? Skarpetka Cesara. Zwinęłam ją
ukradkiem, kiedy byłyśmy w ich pokoju.
– Że co? Po co ci jego skarpetka?
– Żeby Phanpy mógł złapać trop, to jasne
– bąknęła zniecierpliwiona Jennefair. – Od początku coś mi w tym chłopaku nie
pasowało. A teraz, jeśli możesz, daj proszę mojemu partnerowi skupić się na
swojej pracy.
Nathaly przez chwilę rzeczywiście stała
spokojne, w milczeniu przyglądając się, jak Phanpy obwąchuje czarną skarpetkę ze
wszystkich stron. W końcu jednak nie wytrzymała i znów zapytała:
– Dlaczego myślisz, że powinnyśmy szukać
akurat Cesara?
– Nathaly, serio chcesz teraz tracić
czas na wyjaśnienia? Wiem, słabo się znamy, ale bardzo cię proszę, pozwól sobie
chociaż na odrobinę zaufania do mnie, dobrze? W końcu obie chcemy pomóc
odnaleźć tego Pokemona.
– A jeśli się mylisz?
– Jeśli się mylę, a ten staruszek ze
szpitala mówił choć trochę do rzeczy, to jutro może już nie być czego szukać.
Nie, na pewno się nie mylę. Oby…
Nathaly przyjęła tę
odpowiedź w milczeniu. Dosłownie kilka sekund później Phanpy zawachlował nerwowo uszami i
wydając z siebie dźwięk podobny do brzmienia rozstrojonej trąbki, ruszył czym prędzej
przed siebie.
– Złapał trop. Idziemy! – zarządziła zdecydowanie
Jennefair i pobiegła za nim.
To nie była łatwa pogoń. Phanpy, jak na
swoje krótkie nóżki, pędził niesamowicie szybko. Jenn bez trudu dotrzymywała
mu kroku. Raichu też nie miała większego problemu, by dorównać im w biegu.
Jedynie Nathaly została w tyle niemal od razu. Choć z jej kondycją wcale nie
było tak źle, to poharatana podczas pobytu w Goldenrod noga ciągle dość mocną
ją pobolewała. Co prawda po silnie otartej skórze zostały już tylko zaczerwienienia
i strupy, ale do końca w porządku z jej stopą jeszcze nie było. Raz czy dwa, Nathaly
musiała się nawet zatrzymać i tylko jakimś cudem nie straciła z oczu reszty
pościgu. Sprawa była o tyle trudniejsza, że kiedy prowadzone przez Phanpy’ego
dziewczyny wybiegły za miasto, było już zupełnie ciemno. Wprawdzie bezchmurne
niebo i wielka tarcza księżyca w pełni nie pozwalały, by nocne ciemności
rozpanoszyły się na dobre, ale trop poprowadził Phanpy’ego prosto w głąb
gęstego, mrocznego lasu, który rozciągał się na zachód od miasta. Grube pnie
starych drzew co i rusz stawały im na drodze, a rozłożyste korony dębów i
apricornów zatrzymywały blask księżyca, dodatkowo utrudniając zadanie.
Wreszcie niebieski stworek zaczął
zwalniać. Z każdym kolejnym krokiem starał się stąpać coraz ciszej i coraz
ostrożniej, jakby wyczuł lub usłyszał coś, czego nie chciał spłoszyć. Jenn bez
trudu odczytała jego intencje, bo sama również zwolniła i odwróciła się, gestem
nakazując Nathaly, żeby była cicho. Ta ostatnia, doganiając wreszcie resztę
ekipy, zrobiła kilka głębszych wdechów i starając się stawiać stopy tak, by
wysuszona ściółka nie szeleściła zbytnio pod jej trampkami, ruszyła we
wskazanym przez Panphy’ego kierunku.
Dziewczyny szły jeszcze przez chwilę
pośród mroków lasu, aż wreszcie usłyszały czyjeś głosy, a pomiędzy drzewami
pokazała się wyraźna, pomarańczowa łuna rozpalonego ogniska. Podeszły jeszcze
bliżej i ukryły się za grubym, powalonym pniem, który, na ich szczęście, leżał
akurat w idealnym miejscu, by podejrzeć, co dzieje się na niewielkiej polanie
kilkanaście metrów dalej. A działo się tam całkiem sporo. Co więcej, ani Jenn,
ani Nathaly widok ten nie podobał się ani trochę.
Na środku rzeczywiście płonął ogień. Był
dość spory, podłużne języki strzelały i odrywały się od ogniska, szybując w
górę, by po chwili zniknąć na tle nocnego nieba. Płomień tańczył łagodnie, to
rosnąć, to malejąc i pożerał coraz to kolejne pęki suchych gałęzi, które czyjeś
ledwie widoczne w mrokach nocy ręce dorzucały co kilka chwil. Postaci
zgromadzonych wokół ogniska było pięć, może sześć. Trudno było je wszystkie
dokładnie policzyć w ciemności. Tym trudniej, że wszystkie one odziane były od
góry do dołu w czerń. Nawet twarz zasłaniało im coś, co niepokojąco
przypominało czarne, workowate maski średniowiecznych katów. Potwory bez twarzy
– Nathaly z przerażeniem uświadomiła sobie, że może jednak biedny pan Woodley
nie mówił tak do końca od rzeczy. Najbardziej przerażające było jednak to, że
Mia i Flaaffy też tam byli. Dziewczyna siedziała na ziemi, przywiązana do
jednego z pni. Jej usta były zakneblowane, a oczy zamknięte. Wyglądała
na nieprzytomną. Flaaffy natomiast leżał związany grubym sznurem, zaledwie
kilka kroków od ogniska. Pobekiwał cicho i bezsilnie. Widać, że nie miał już
sił się bronić. Te ubrane na czarno postaci musiały go wcześniej nieźle
wymęczyć, żeby teraz nie sprawiał problemów.
Nathaly czuła, że serce wali jej jak
szalone. Przełknęła ślinę, wytężyła wzrok i wsłuchała się w to, co wysokim, ale
wciąż męskim głosem zawodziła jedna z postaci.
– Szlachetna bestio, w której świętym
oku odbija się blask księżyca w całej jego okazałości, wejrzyj na swoje wierne
sługi i ofiarę, jaką ci składają tej niezwykłej nocy. Pokaż swoją siłę i
nieokiełznaną dzikość i zwróć ją przeciwko naszym wrogom, aby poznali jak
wielki i święty jest twój gniew!
– Co on pieprzy? – szepnęła nerwowo
Jennefair.
– Widzisz? Tam jest Flaaffy. Jenn, ten
ogień… Oni chyba nie zamierzają?...
Nathaly nie znalazła w sobie tyle
psychicznej siły, żeby dokończyć to pytanie. Coś w jej głowie powoli zaczęło
się układać. Czy to wszystko faktycznie mogło zmierzać do aż tak tragicznego
finału? Czy ci zwyrodnialcy naprawdę chcą spalić biednego Flaaffy’ego żywcem?
– Dosyć tego. Dzwonię po posiłki –
postanowiła twardo Jenn. Sięgnęła dłonią do swojej torby i momentalnie
znieruchomiała. – Niech to szlag. Niech to wszystko jasny szlag…
– Co się stało? – Nathaly popatrzyła na
nią w trwodze.
– Mój telefon. Musiałam nie dopiąć do
końca torby, kiedy sięgałam Pokeball Phanpy’ego. Pewnie teraz moja komórka leży
gdzieś w lesie. Po prostu świetnie – wyjaśniła Jennefair przez zaciśnięte zęby.
Nathaly poczuła, jak z jej twarzy
odpływa cała krew. Nie było jednak czasu na panikę. Musiała działać.
– Raichu – szepnęła do swojej
podopiecznej – biegnij szybko do miasta i sprowadź pomoc. Tylko błagam,
pospiesz się. Dobrze?
– Rai rai? – Stworek pokręcił łebkiem
bez przekonania.
– Wiem, wiem. Też wolałabym mieć cię
przy sobie, jeśli dojdzie do walki. Ale tylko ty znasz drogę i jesteś
wystarczająco szybka, żeby dać sobie radę. No, leć już.
Elektryczny stworek nie miał zadowolonej
miny kiedy znikał, pędząc między drzewami. Nie sprzeciwiał się jednak, bo w
głębi swego pokemonowego rozumku wiedział, że jego trenerka miała rację.
Nathaly zacisnęła pięści, w myślach życząc mu bezpiecznej drogi i znów
popatrzyła w stronę ogniska. Jedna z postaci jeszcze przez chwilę plotła jakieś
wzniosłe farmazony o świętej bestii i księżycu w pełni, aż wreszcie dała znak
dwóm innym, by przynieśli Flaaffy’ego.
– Chyba nie możemy już dłużej czekać –
szepnęła Jenn, nerwowo zagryzając dolną wargę. – Co robimy?
– W życiu nie pozwolę na to, co oni chcą
zrobić – odparła Nathaly, twardo, ale głosem pełnym przerażenia. Odpięła od
paska trzy Pokeballe, przygotowując je w dłoni. – Idę.
I poszła. A raczej pobiegła,
przeskakując przez powalony pień, który do tej pory krył ją w swym bezpiecznym
cieniu. Na polanę wpadła dość niezgrabnie, lekko kulejąc i dysząc ciężko,
bardziej ze strachu, niż ze zmęczenia. Kilka zamaskowanych twarzy zwróciło się
zgodnie w jej kierunku. W wyciętych na oczy dziurach ich czarnych masek
zobaczyła złowrogie błyski. A może tylko jej się zdawało.
– Co to ma znaczyć? Kto śmie przerywać
ofiarną ceremonię?! – krzyknął ten sam wysoki, męski głos.
– To tylko jakieś śmieci, mistrzu. Zaraz
posprzątamy – odparła śmiało inna postać, najniższa ze wszystkich.
Nathaly zrobiła wielkie oczy,
uświadamiając sobie, że ten akurat głos gdzieś już słyszała, i to całkiem
niedawno. Cesar? Niemożliwe!
– Łapska precz od tego Pokemona! –
warknęła tak groźnie, jak tylko potrafiła.
Piątka zamaskowanych postaci stanęła
pomiędzy nią, a swoim mistrzem, bez najmniejszego wahania. Wszyscy dzierżyli w
dłoniach Pokeballe, z których kilka sekund później wyłoniła się zgraja
rozwścieczonych stworów.
– Nathaly! – krzyknęła krótko Jenn,
chcąc dodać towarzyszce odwagi, choć sama trzęsła się jak osika.
Dopiero teraz Nathaly zdała sobie
sprawę, że ona i Phanpy już od dłuższej chwili stoją u jej boku. Skinęła głową
i cisnęła przed siebie wszystkie trzy kule. Sekundę później, obok Phanpy’ego,
stanęły w równym rzędzie Cyndaquil, Wooper i Swinub. Dziewczyny zacisnęły
pięści. To był ich front. Ich linia obrony i ataku zarazem. I chociaż Nathaly
wierzyła w swoje Pokemony całym sercem, nie mogła zignorować liczebnej przewagi
przeciwnika. Naprzeciw czwórki ich podopiecznych stała bowiem aż szóstka
rywali. Większych, groźniejszych… ale czy silniejszych?
– Dalej Houndour, pozbądź się ich!
Zaraz po tej komendzie, Pokemon
przypominający rozwścieczonego szczeniaka, ruszył do ataku. A tuż za nim
ruszyło też pięć wyższych, rogatych stworów, strzelając długimi ogonami jak z
bicza. Czarne psiska obnażyły kły, kłapiąc groźnie szczękami, a z ich pysków
zaczęła toczyć się piana, najbardziej widoczna oznaka ich wściekłości.
– Ten Houndoom z lewej jest nasz –
krzyknęła pospiesznie Jennefair, a jej Phanpy odważnie zaszarżował naprzeciw
wspomnianemu Pokemonowi.
Nathaly nie zdążyła nawet skinąć głową,
zanim pierwsze słupy ognia wystrzeliły w stronę jej podopiecznych.
– Wooper, Bąbelki!
Stworek wystrzelił z pyszczka strumień
baniek, które w ostatniej chwili osłoniły jego i Swinuba przed podmuchem ognia.
Cyndaquil w tej samej chwili odskoczył na bok, by od razu odpowiedzieć Szybkim
Atakiem. Przemknął niczym strzała pomiędzy smukłym łapami Houndoomów, powalając
dwa z nich. Tylko na chwilę. Psiska pozbierały się czym prędzej, a jednemu
udało się nawet w akcie zemsty zatopić ostre kły w tylnej łapce Cyndaquila.
– Wykończ tego szczura! – wrzasnął
któryś z zamaskowanych typów.
Zanim jednak sprawy potoczyły się
jeszcze gorzej dla biednego Cyndaquila, seria ostrych, lodowych pocisków
trafiła prosto w rogaty łeb mrocznego Pokemona. Atak nie był zbyt skuteczny,
ale wystarczył, żeby poluźnić uścisk jego szczęk, a zadowolony z siebie Swinub
prychnął przez nos. Jego chwila triumfu nie trwała jednak długo, bo dosłownie ułamek
sekundy później dwa silne Miotacze Płomieni odepchnęły go na bok, rzucając nim
brutalnie o najbliższe z drzew.
Tymczasem Wooper prowadził zacięty
pojedynek jeden na jeden z Houndourem. Kule mrocznej energii i lepkiego błota
zderzały się w powietrzu, to znów rozbijały o najniższe gałęzie, tylko od czasu
do czasu trafiając w któregoś z walczących. Wooper okręcił się wokół własnej
osi, ogonem odbijając jedną z Kul Cienia, po czym potknął się niefortunnie,
zupełnie tracąc równowagę. Przed tragicznym zderzeniem z kolejnym mrocznym
pociskiem uchronił go jednak Phanpy, który w ostatniej chwili skoczył naprzód,
osłaniając i siebie i jego półprzezroczystą kopułą Ochrony. Nawet to jednak nie
zdołało ocalić dwójki dzielnych stworków przed silnymi szczękami Houndoomów,
które zaszły maluchy od tyłu, brutalnie wbijając kły w ich grzbiety. Wooper i
Phanpy zapiszczały boleśnie. Cyndaquil poderwał się, by ruszyć im z pomocą, ale
sam ledwie ogarniał sytuację z odpieraniem ciosów dwóch czarnych psisk, które
natychmiast zastąpiły mu drogę. Najlepiej z całej drużyny radził sobie Swinub,
którego ziemne ataki okazały się w tej walce prawdziwym wybawieniem. Mimo to
Nathaly i Jennefair przegrywały, widziały to jasno i wyraźnie.
– Uważaj Cyndaquil, po lewej!
Ognisty stworek odskoczył sekundę za
późno, przez co duża Kula Cienia trafiła go w bok i powaliła na ziemię.
Podniósł się z ogromnym trudem i warknął bezsilnie. Wooper też ledwie
utrzymywał się na nogach, a Phanpy już nawet nie próbował wstać. Tymczasem
zgraja warczących wściekle psów otoczyła całą czwórkę stworków, odcinając im ze
wszystkich stron drogę ucieczki.
– Phanpy, nie! – wrzasnęła Jennefair,
głosem pełnym rozpaczy.
Piątka Houndoomów i nie mniej agresywny,
choć mniejszy, Houndour, zaczęły powoli zbliżać się do swoich ofiar. Niektóre z
nich dyszały trochę ciężej, jeden kulał lekko na tylną łapę, ale żaden nie był
w tak złym stanie, jak Pokemony przerażonych dziewczyn. Nathaly błyskawicznie
przeanalizowała sytuację, choć prawdę mówiąc nie widziała niczego, czego można
by się złapać. Walcząc z narastającą w jej gardle paniką, zwróciła się
błagalnie do jedynego ze swoich Pokemonów, który jeszcze jako tako nadawał się
do walki.
– Swinub, proszę! Tylko ty możesz nas z
tego wyciągnąć!
Stworek prychnął cicho, rozglądając się
bezradnie dookoła. Wrogie Pokemony były już niebezpiecznie blisko. Coraz
bliżej. Nathaly jednak nie dawała za wygraną. Jeśli mogła teraz na coś liczyć,
to tylko na to. Tylko na Swinuba.
– Są wrażliwe na ziemne ataki! Swinub,
błagam!...
Nie było innego wyjścia. Brązowy stworek stanął twardo na ziemi,
a w jego wąskich ślepkach w jednej chwili odbił się gniew i odwaga. Napiął całe
ciało, po czym podniósł przednie łapki, stając dęba. Kiedy się tak wyprostował,
już nie tylko jego oczy błyszczały w blasku księżyca. Błyszczało całe, włochate
ciałko. Owo niezwykłe światło w zaledwie parę sekund sprawiło, że mała, kudłata
kulka rozrosła się kilkukrotnie, osiągając całkiem słuszny, niemal
półtorametrowy rozmiar. Po obu stronach różowego ryjka wyrosły potężne kły, a
sierść na grzbiecie i bokach stała się jeszcze dłuższa i grubsza niż do tej
pory. Ledwie blask zniknął, dwie masywne łapy opadły na ziemię, uderzając o nią
z ogromną potęgą. Silna, rozchodząca się we wszystkich kierunkach, sejsmiczna
fala Trzęsienia Ziemi, rozrzuciła Houndoomy na boki, biorąc je z zaskoczenia.
Przewaga typu okazała się nie do przecenienia. Psiska długo zbierały się po tym niespodziewanym ciosie, a zanim pozbierały się na dobre, pomiędzy koronami leśnych drzew zagrało echo policyjnych syren. To był koniec. Trzy wielki Arcanine’y wskoczyły na polanę, wyprzedzając swoich opiekunów, którzy dotarli na miejsce tuż za nimi. Houndoomy przestały warczeć. Zaczęły cicho skamleć. To naprawdę był koniec.
Przewaga typu okazała się nie do przecenienia. Psiska długo zbierały się po tym niespodziewanym ciosie, a zanim pozbierały się na dobre, pomiędzy koronami leśnych drzew zagrało echo policyjnych syren. To był koniec. Trzy wielki Arcanine’y wskoczyły na polanę, wyprzedzając swoich opiekunów, którzy dotarli na miejsce tuż za nimi. Houndoomy przestały warczeć. Zaczęły cicho skamleć. To naprawdę był koniec.
***
Następnego ranka Nathaly i Abby
siedziały przy stoliku, powoli żując kanapki z żółtym serem, których siostra
Joy przygotowała cały stos dla wszystkich gości Centrum. Wielu z nich zaraz po
śniadaniu zamierzało wyruszyć w swoją drogę. Większość to koordynatorzy, którzy
punkt szósta rano otrzymali oficjalne oświadczenie, że wstrzymana do
wyjaśnienia wczorajszej kradzieży, druga część konkursu mimo wszystko się nie
odbędzie. Oficjalnym powodem takiej decyzji był brak konferansjera, który
poprowadziłby imprezę do końca. Marcus Rodelie, choć zwolniono go natychmiast
po zatrzymaniu prawdziwych sprawców, poczuł się tak oburzony i upokorzony
niesłusznymi oskarżeniami skierowanymi w jego stronę, że odmówił dalszego
prowadzenia pokazów. Stwierdził też, że musi to wszystko przemyśleć i poważnie
się zastanowić, czy jeszcze kiedykolwiek zgodzi się zostać konferansjerem
tutejszej imprezy. Organizatorzy konkursu uznali więc, że zamiast naprędce
szukać kogoś na jego miejsce, lepiej zrezygnować z drugiej rundy, a w przyszłym
roku przygotować się solidnie na każdą ewentualność i od początku mieć kogoś w
zapasie.
Przy stoliku dziewczyn panowało
milczenie. Nathaly była tak bardzo niewyspana, że aż półprzytomna. Wczorajszej
nocy przesłuchiwano ją prawie do godziny trzeciej, jako bezpośredniego świadka
wydarzeń, które miały miejsce na leśnej polanie. I choć dziewczyna czuła
niewyobrażalną ulgę, że dla Flaaffy’ego i jego trenerki wszystko dobrze się
skończyło, a jej Pokemony były już całe i zdrowe po ekspresowym leczeniu, jakie
zastosowała siostra Joy, Nathaly nic nie mogła poradzić na swoje zmęczenie.
Najchętniej padłaby na łóżko tak, jak stała, a raczej jak siedziała przy
stoliku. Nie mogła jednak pozwolić sobie na drzemkę, bo za niecałą godzinę
Santa Lucia miała odbić od brzegu, by wyruszyć w dalszy rejs.
Właśnie po raz kolejny ziewała nad swoją
kanapką, kiedy ktoś niespodziewanie zarzucił jej na szyję swoje szczupłe
ramiona i z całej siły ją uściskał.
– Dziękuję! Tak bardzo ci dziękuję! Z
całego serca! – Wyprostowana sztywno Nathaly rozpoznała pomiędzy kolejnymi
pochlipywaniami wzruszony, pełen wdzięczności głos Mii. – Gdyby nie ty… Nie
chcę nawet myśleć, co stałoby się z moim biednym Flaaffy’m.
– Nie ma sprawy – odparła bez
zastanowienia. – My, trenerzy, powinniśmy sobie pomagać.
Mia odsunęła się od niej, grzbietem
dłoni ocierając gorące łzy, spływające po jej porcelanowych policzkach. Nathaly
zauważyła, że razem z nią zjawiła się też Jennefair, która obserwowała całą
scenę z iście grobowym wyrazem twarzy.
– Wręcz przeciwnie, Nathaly, jest
sprawa. I to całkiem gruba – powiedziała, włączając się do rozmowy. – Ta grupa
popaprańców, z którą wczoraj walczyłyśmy, okazała się być ostatnim działającym
odłamem jakiejś chorej sekty, której członkowie sami siebie nazywają Bractwem
Pełni Księżyca. Te czubki wierzą, że raz na dwadzieścia lat, dokładnie w noc,
kiedy ma miejsce koniunkcja Smoczego Oka i księżyca w pełni, muszą złożyć w
ofierze shiny Pokemona, żeby zjednać sobie łaskę jakiejś kosmicznej bestii.
– To rzeczywiście chore – zgodziła się
Nathaly, kiwając smutno głową. – Jak można chcieć spalić żywcem jakiekolwiek
żywe stworzenie?
– Ale najgorsze, że raz im się to udało.
– Chica?
Jenn potaknęła w cichym potwierdzeniu.
– To przez nich ten biedak, pan Woodley,
postradał zmysły – powiedziała.
– Wcale się mu nie dziwię – odezwała się
cicho Mia. – Gdyby Flaaffy… To znaczy, gdyby nie wy, pewnie sama skończyłabym
podobnie. Teraz mam nauczkę na przyszłość, żeby ostrożniej dobierać sobie
przyjaciół.
– Bez przesady – odparła Nathaly,
próbując ją jakoś pocieszyć. – Co prawda nikomu nie życzę takiej akcji, ale na
dobrą sprawę. to mogło się przytrafić każdemu.
– Wiem. Ale Cesar był taki miły… Cały
czas się o mnie troszczył. Przed konkursem dał mi nawet na szczęście ten
przeklęty medalion. Nigdy nie pomyślałabym, że może zrobić coś takiego. Nie
miałam najmniejszych powodów, żeby go podejrzewać. Dopiero wczoraj, kiedy
poszliśmy szukać Flaaffy’ego i Houndoura, a on zaproponował mi coś do picia,
zrozumiałam, że coś jest nie tak. Wzięłam tylko dwa małe łyki i od razu zaczęło
mi się kręcić w głowie. Musiał tam czegoś dosypać.
– Cwaniak jeden – prychnęła pod nosem
Jennefair.
Nathaly popatrzyła na nią, mocno
zaciekawiona.
– Właśnie, Jenn, miałaś mi wyjaśnić skąd
wiedziałaś, że to Cesar maczał w tym wszystkim palce.
– Wcale nie było prosto go rozgryźć –
odparła tamta, drapiąc się w skupieniu po brodzie. – Skubany, dobrze się
przygotował. Od kilku miesięcy pracował na zaufanie Mii, a w rzeczywistości
chciał tylko zwabić ją na wyspę. Miał wszystko dokładnie zaplanowane. Jego
wczorajsze zeznania wiele nam wyjaśniły. Wczoraj rano, kiedy Mia poszła
pobiegać, zabrał Pokeball Flaaffy’ego i wysłał Houndoura, żeby gdzieś go ukrył.
Potem sam rozwalił sobie czoło, otworzył okno i udał nieprzytomnego. A na
koniec sprzedał nam tę całą historyjkę o włamaniu i człowieku w płaszczu.
– W takim razie skąd wiedziałaś, że to
on? – dopytywała ciekawie Nathaly.
– Zgubiły go szczegóły. Pamiętasz, co
nam powiedział, kiedy z nim rozmawiałyśmy? Podobno ktoś zapukał do drzwi, a on
zaraz otworzył, bo myślał, że to Mia. Ale, Nathaly, serio? Ile razy zdarzyło ci
się pukać do własnego pokoju? Gdyby faktycznie ktoś przyszedł i faktycznie
miałaby to być Mia, to po prostu by weszła i tyle. Zresztą, to było oczywiste,
że do pokoju nikt nie wchodził. Przecież szczotka na stoliku blokowała
przejście. Gdyby naprawdę ktoś wcześniej otworzył drzwi, to spadłaby już wtedy,
a nie dopiero, kiedy Mia wróciła z biegania. Poza tym, pamiętasz, jak
przyglądałam ci się, kiedy otwierałaś okno? Właśnie wtedy dotarło do mnie, że
sprawca musiał być leworęczny. Ty jesteś praworęczna, więc sięgnęłaś do prawego
skrzydła. To zupełnie naturalne. Tak samo Marcus Rodelie, on też jest
praworęczny. Zauważyłam to, kiedy podpisywał swoje zeznania. Za to okno w
pokoju Mii i Cesara miało otwarte lewe skrzydło. A zgadnij, kto jest
leworęczny? Kiedy rzeczy Mii spadły na podłogę, Cesar sięgnął po nie lewą ręką,
lewą otwierał też drzwi i robił większość rzeczy, kiedy tam byłyśmy.
– Jesteś świetną obserwatorką –
stwierdziła Nathaly z uznaniem.
Jenn tylko się uśmiechnęła.
– W policji tak trzeba. A tak poza tym wszystkim,
to… wiesz, ja naprawdę mogłam się wtedy mylić. To, że faktycznie Cesar był
wszystkiemu winien, było naszym ogromnym szczęściem. Ale szczęście też jest w
policji bardzo potrzebne.
– Nie tylko w policji, Jenn. Nie tylko w
policji.
Jennefair pokiwała lekko głową,
wyrażając w ten sposób, że zgadza się z Nathaly w stu procentach. Za to Nathaly
stłumiła kolejne ziewnięcie, które bezczelnie pchało się jej na usta. Teraz,
kiedy wszystko się już wyjaśniło, a skradziony Pokemon cały i zdrowy wrócił pod
opiekę swojej trenerki, wiedziała doskonale, że pierwsze co zrobi po wejściu na
pokład Santa Lucii, to odeśpi tę niebezpieczną przygodę. Choćby i miała spać
całą drogę do Cianwood City. I nikt, nawet Abby, nie zdoła jej w tym
przeszkodzić.
OwO Powoli znajduję czas żeby wszystko nadrabiać, zaczęła przerwa świąteczna więc trochę jest chwil na odpoczynek. Życzę Ci wesołych świąt pełnych miłych chwil i wszystkiego co przyjemne <3
OdpowiedzUsuńHej!
OdpowiedzUsuńJak coś, życzę baaaardzo wesołego i szczęśliwego nowego roku pełnego weny.
Co do rozdzialiku, fajnie że Swinub ewoluował, ale czy to nie za wcześnie? No, takiego czegoś się nie spodziewałem, ale ten cały Cesar coś tu jakby ukrywał.
Życzę weny i powodzenia.
Ja żyję :D Rozdzialik świetny i zaraz biorę się za kolejny.
OdpowiedzUsuńSwinub jak dla mnie był słabiutki ale jego ewolucja to już całkiem co innego ;) Świetne wplotłaś w kradzież ten motyw z tą "sektą" był naprawdę ciekawy :)
Pozdrawiam i lecę na kolejny rozdział.
Ojej, ponad rok mnie nie było u Ciebie, ale to dobrze. Czas nadrobić zaległości i poczytać, a teraz jakiś ruch na tych pokemonowych blogach.
OdpowiedzUsuńPrzyznam, że jakoś liczyłem, że pociągniesz temat na dwa, trzy rozdziały, taka mini akcja, w tej niby mini serii. Miało być kilka rozdziałów, a jest nowa seria. Oczywiście, mnie to cieszy!
Super opis walki i pierwsza ewolucja w Johto, przynajmniej pokemona Nathaly. Jakoś tak po cichu liczyłem na Cydnaquila, w końcu jesteś fanką Quilavy. Coś czuję, że i na to przyjdzie czas.
Ogólnie to wszystkiego najlepszego w nowym 2020 roku!