Witam Was gorąco w tym nowym roku! Tak jak przewidywałam, w starym roku już nic mi się naskrobać nie udało, ale teraz już ruszam z opowiadaniem na pełnej petardzie (heh, ale mi się trafiło w okoliczności z tą petardą ;p). W każdym razie, równie dobrze może to oznaczać rozdziały co dwa tygodnie, jak i co cztery miesiące, ale przynajmniej chęci są ;)
Końcówka mocno nawiązuje do 70-tego rozdziału starego PKA, więc jeśli ktoś miałby ochotę przypomnieć sobie o co c'man, to polecam tam właśnie zajrzeć.
Pozdrawiam cieplutko i jak zawsze zachęcam do odpalenia dokumentów tekstowych i ruszenia z miejsca również Waszych historii. W końcu, pamiętajcie - jaki początek roku, taki... no, czy jakoś tak ;)
***
Podróż mijała leniwie, a Nathaly wcale
to nie przeszkadzało. Nie szukała przygód. Chciała odpocząć, psychicznie i
fizycznie, po tym całym szaleństwie z pokręconą sektą i ich chorymi planami
składania żywych Pokemonów w ofierze. Nawet teraz, kiedy tylko o ty
pomyślała, robiło jej się gorąco. Jedyne, co przynosiło jej ulgę, to
świadomość, że wszystko dobrze się skończyło. Przynajmniej dla Mii i
Flaaffy’ego. Ciągle miała jednak w głowie szpital psychiatryczny i rozmowę z
panem Woodley’em. Nathaly nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, jak ten człowiek
musiał się czuć, patrząc na brutalną śmierć ukochanej Chikority… Zresztą ona
też, tak samo jak i jej Pokemony, mogła skończyć nieciekawie. Gdyby nie Piloswine,
gdyby nie ewolucja Swinuba… Nathaly już rozmawiała o tym ze swoim Pokemonem,
dziękując mu z całego serca za przeogromne poświęcenie i odwagę, jaką wykazał
się wtedy, w lesie. Od razu zauważyła też wyraźną zmianę w jego usposobieniu.
Psotny i ciekawski Swinub, stał się teraz jakby poważniejszy, bardziej ułożony,
dojrzalszy. Dziewczyna od razu skojarzyła to sobie z ewolucją Shellder, jednej
z podopiecznych Sama, która również po zmianie formy momentalnie spoważniała.
Może to było normą dla lodowych Pokemonów? Może one po prostu już tak mają,
że ewolucja powoduje u nich nagłą zmianę charakteru?
To przypadkowe skojarzenie przypomniało
Nathaly o kolejnej wątpliwości, z którą zmagała się już od dłuższego czasu.
Sam. Nie dawał znaków życia od ich ostatniego spotkania. Nagadał jej tyle
dziwnych, wręcz niepokojących rzeczy, po czym tak po prostu zniknął i już
więcej się nie odezwał. A może powinna na jakiś czas przerwać podróż? Dać sobie
spokój ze zbieraniem odznak i skupić się na odnalezieniu przyjaciela? Może coś
mu się stało? Tylko że… czy on by tego chciał? Sam wyraźnie powiedział jej
kiedyś, że są rzeczy, z którymi musi rozprawić się w pojedynkę. Miała tylko nadzieję,
że kiedy już odnajdzie matkę i wszystko sobie z nią wyjaśni, da jej jakiś znak
gdzie jest i czy wszystko z nim w porządku. Chociaż Nathaly sama przed sobą
musiała przyznać, że to bezradne czekanie z dnia na dzień robiło się coraz
trudniejsze do zniesienia.
Z głową pełną ciężkich myśli, usiadła na
swojej pryczy i ostrożnie zdjęła skarpetkę z lewej stopy. Zdecydowanym ruchem
oderwała niewielki plaster, który do tej pory nosiła kilka centymetrów
poniżej kostki. Ostatni, nareszcie! Delikatnie przejechała palcami po
zaróżowionej skórze, na której pozostało zaledwie kilka maleńkich strupków. W
końcu, po tak wielu dniach, nie było czego bandażować, ani zaklejać. Co prawda
noga chwilami jeszcze bolała, ale już coraz mniej i coraz rzadziej. Nathaly
odetchnęła z ulgą, pocieszając się w duchu, że razem z tym ostatnim, zerwanym
plastrem, może też symbolicznie zerwać z wypadkiem w Goldenrod City. Wciągnęła
z powrotem skarpetkę i rozprostowała plecy z zamiarem wygodnego rozłożenia się
na swoim posłaniu, kiedy nagle leżąca na podłodze Raichu poruszyła żwawo
uszami. Nathaly, która po tak długim wspólnie spędzonym czasie doskonale umiała
odczytać mowę ciała swojej podopiecznej, od razu domyśliła się, o co jej
chodzi. Najwyraźniej Abby właśnie zbliżała się do kajuty.
Słuch Raichu i tym razem okazał się
nieomylny. Dziewczynka weszła do środka, otwierając i zamykając za sobą drzwi
wyjątkowo ostrożnie, jak na jej możliwości, po czym stanęła przy ścianie,
spoglądając na Nathaly raczej niepewnie.
– Nath, pożyczysz mi swoją apteczkę? –
zapytała cicho, niemal szeptem, jakby chciała zachować ten fakt w najgłębszej
tajemnicy.
To wystarczyło, żeby poważnie
zaniepokoić Nathaly.
– O rany, Abby, co ci się stało? –
zawołała, czym prędzej podchodząc do niej i oglądając ją pobieżnie ze wszystkich
stron.
– Mnie nic. To znaczy, trochę tak, ale
moje Pokemony mają większy problem…
– Abby? Coś ty znowu wymyśliła?
– Oj, no, nie przedłużaj! Po prostu daj
tę apteczkę, okej? Bo chyba masz tam coś przeciw pchłom, prawda?
– Przeciw czemu?! – Nathaly nieomal
zadławiła się powietrzem, kiedy dotarły do niej słowa przyjaciółki. – Nie, nie,
czekaj. Chcesz mi powiedzieć, że twoje Pokemony złapały pchły?
– Rai rai?! – Raichu skrzywiła się,
wyraźnie zaniepokojona i dla własnego dobra odsunęła się od Abby, aż na
drugi koniec kajuty.
– Tak mi się zdaje. I na mnie też chyba
coś przelazło, bo strasznie swędzi – powiedziała dziewczynka, drapiąc się
nerwowo po przedramieniu.
– A… ale skąd? Jak to się stało?
– Nie mam pojęcia. Ale najgorsze jest
to, że Sentret i Hoothoot ciągle się drapią. W takim stanie na pewno nie będą
mogły wziąć udziału w jutrzejszym pokazie mody…
– Jakim znowu pokazie? – Nathaly
zdziwiła się jeszcze bardziej.
– Tym, o którym na pewno byś wiedziała,
gdybyś nie przesiedziała prawie całego rejsu zamknięta w kajucie – odparła
Abby, podpierając się zdecydowanie pod boki. – Marcus Rodelie organizuje
ostatniego dnia rejsu specjalny pokaz, w którym mogą wziąć udział wszyscy
chętni. Warunkiem jest własnoręczne przygotowanie dla swoich Pokemonów stroju,
który będzie inspirowany motywami zaczerpniętymi z natury. Nath, błagam cię,
zrób coś. Tak się cieszyłam na ten występ. Udało mi się nawet zrobić takie
urocze kreacje dla całej czwórki moich maluchów, a teraz co? Nie wyjdziemy
przecież na wybieg tacy… zapchleni!
Nathaly popatrzyła na błagalną minę
Abby. I chociaż była już odporna na trzy czwarte jej słodkich minek, tak czy
inaczej nie mogła zostawić jej Pokemonów bez pomocy. A niech faktycznie coś będzie
na rzeczy i za chwilę cała Santa Lucia będzie musiała przechodzić obowiązkową
dezynsekcję.
– No dobra, wypuść je – powiedziała, wydobywając
z plecaka niewielkie, plastikowe pudełko z czerwonym krzyżykiem w górnym rogu.
– Nie wiem, czy znajdzie się tu coś na pasożyty, ale najpierw i tak muszę
obejrzeć twoje Pokemony.
Abby posłusznie sięgnęła po Pokeballe.
Cztery błyski światła rozjaśniły wnętrze kajuty, a zaraz potem mała gromadka
stworków dołączyła do towarzystwa. Sunkern, ledwie tylko zdążył się zmaterializować,
jednym susem bryknął prosto na poduszkę Nathaly i ziewnął przeciągle. Hoppip zapiszczał radośnie, unosząc się tuż pod samym sufitem. Jego długie listki
wirowały nad różowym łebkiem, niczym śmigła najprawdziwszego helikoptera. Za to
Hoothoot i Sentret mało interesowały się tym, co się wokół nich dzieje. Zamiast
tego zapamiętale drapały się to tu, to tam, ledwie znajdując chwilę przerwy, by
zmienić jedno swędzące miejsce na inne.
– Widzisz? – jęknęła Abby, wyraźnie
załamana. – I tak jest już od samego rana. Jak tylko zaczęłam z nimi przymiarki
kostiumów, one zaczęły się drapać.
– A to, rozumiem, są te wasze urocze
kreacje, tak? – zapytała Nathaly, wskazując na długie, zwiewne spódniczki w
hawajskim stylu, sklecone z jakiegoś szaro-fioletowego zielska o podłużnych,
ostro zakończonych liściach.
Abby pokiwała głową.
– No to sprawa jasna. Twoje Pokemony nie
mają żadnych pcheł. – Nathaly wyjęła z apteczki parę gumowych rękawiczek,
podała je przyjaciółce, po czym raz jeszcze wskazała na liściaste spódniczki. –
Weź to paskudztwo i wyrzuć czym prędzej za burtę. A potem zabierz Sentreta i
Hoothoota i weźcie porządną kąpiel. Gwarantuję, że przestaną się drapać.
– Ale… jak to? Mam wyrzucić moje cudne
dzieło, nad którym siedziałam wczoraj prawie do północy? A w czym niby moje
Pokemony wystąpią jutro na pokazie?
– Abby, jeśli tego nie wyrzucisz, twoje
Pokemony prędzej trafią do Centrum, niż na wybieg. Wiesz chociaż co to za
liście? Skąd ty je w ogóle wzięłaś, co? O ile wiem, nie występują dziko w tej
okolicy.
Dziewczynka przez chwilę nic nie mówiła,
aż w końcu odetchnęła cicho i powiedziała:
– Bo wiesz, wtedy, jak ty poszłaś z Jenn
szukać Flaaffy’ego, a mnie zostawiłaś w pokoju, strasznie mi się nudziło.
Pomyślałam, że przecież mogę przeznaczyć ten czas na znalezienie inspiracji do
stworzenia stroju. A na wyspie był taki mały ogród botaniczny. Ledwie dwie uliczki dalej
od Centrum. Poszłam więc sobie pooglądać co i jak, a te listki miały taki fajny
kolor, no to sobie trochę nazrywałam. Tylko kilka, nikt się nawet nie zorientował…
– Serio? Nie, serio?! Zwędziłaś z ogrodu
botanicznego liście suchożarki?
– Eee… czego?
– Abby – Nathaly wywróciła oczami. – Ta
roślina, nie dość, że jest pod ścisłą ochroną, to jeszcze jej liście, kiedy
wysychają, wydzielają taką substancję, która drażni skórę. Pokaż ręce.
Dziewczynka posłusznie wyciągnęła ku
Nathaly obie dłonie. Tak jak można się było spodziewać, skóra na jej
przedramionach była czerwona aż po łokcie, a gdzieniegdzie zaczęły się nawet
pojawiać pojedyncze, małe krostki.
– Widzisz? Musisz to czym prędzej zmyć,
a liście wyrzucić.
– Tak? To w takim razie, skoro ta cała
sucho-coś tam jest taka niebezpieczna, to dlaczego Sunkernowi nic nie jest? Ani
Hoppipowi?
– Bo są typu trawiastego. – Nathaly
chciała raz jeszcze wywrócić oczami, ale dała sobie spokój. Jeszcze zeza
dostanie, a dla takiej głupoty naprawdę nie warto było ryzykować. – Mają
wrodzoną odporność na takie roślinne niespodzianki. A teraz, no już, zabieraj
mi to paskudztwo z kajuty. Pokemony porządnie wyszoruj, najlepiej każdego po
dwa razy, a ręce potrzymaj pod zimną wodą, to może do jutra ci to trochę
zejdzie.
– Okej… – mruknęła Abby, nie kryjąc się
ze swoim rozczarowaniem. – A co z…
– Nie! O żadnym pokazie nie chcę nawet
słyszeć.
– No dobra…
Dziewczynka, ze smutną miną, przywołała
wszystkie swoje Pokemony i powoli, ociągając się, ruszyła posprzątać cały ten
bałagan, jakiego sama sobie narobiła.
– A miało być tak fajnie – westchnęła,
zamykając za sobą drzwi.
Nathaly syknęła ciężko przez zęby i
rzuciła się na łóżko, kompletnie rozbrojona nieodpowiedzialnością swojej
towarzyszki. Szybko jednak poderwała się z posłania, przypominając sobie, że
jeszcze chwilę wcześniej na jej poduszce wylegiwał się Sunkern w swojej
suchożarkowej kreacji.
– Moda – prychnęła z pogardą, odwracając
poduszkę na drugą stronę, po czym ponownie położyła się na pryczy, próbując
uspokoić ciśnienie. – Byle do brzegu – burknęła jeszcze pod nosem, mając dość i
tego rejsu, i modowych pierdół pana Rodelie, i przede wszystkim durnych
pomysłów Abby.
***
To były dziwne dwa tygodnie. Straszne,
niczym z pokręconego horroru i pełne niewyjaśnionych wydarzeń, ale przede
wszystkim dziwne. Sam wielu rzeczy nie rozumiał. Wielu bał się zrozumieć. A
jedynym, co wiedział na pewno było to, że naprawdę nie ma pojęcia, po co go tam
trzymano. Traktowano go dość dziwnie, jak na więźnia. Siedział, co prawda, w
brudnej, ciemnej celi, ale, wbrew pozorom, bardzo tu o niego dbano. Jedzenie
dostawał regularnie, pięć posiłków dziennie. I to nie byle jakich posiłków.
Zdrowe, starannie dobrane dania były nie tylko smaczne, ale i w miarę estetyczne z
wyglądu. Początkowo, oczywiście, odmawiał jedzenia czegokolwiek, ale po
kilkudziestu godzinach spędzonych w ciemności, o pustym żołądku, duma i zdrowy
rozsądek przegrały ze zwykłą, ludzką słabością.
Niedługo później zaczęto
jeszcze wnikliwiej troszczyć się o jego zdrowie. Codziennie, przed śniadaniem,
przychodził do niego któryś z sanitariuszy, laborantów, czy czort wie, kim oni
byli, ubrany w biały kitel i gumowe rękawiczki. Sam nigdy nie widział dokładnie
ich twarzy, bo zawsze mieli na sobie maseczki higieniczne. Najpierw próbowano
mu wciskać jakieś leki. Oczywiście, nie było opcji, żeby zgodził się wziąć
cokolwiek po dobroci. Dlatego szybko zmieniono taktykę i zamiast jednego
laboranta zaczęło przychodzić trzech. Dwóch trzymało chłopaka, a trzeci na siłę
podawał mu jakiś zastrzyk. Sam szarpał się niemiłosiernie i protestował jak
tylko mógł, ale w rzeczywistości mógł bardzo niewiele. Za pierwszym razem jeden
z sanitariuszy próbował uspokoić go, mówiąc, że nie ma co panikować, bo to
tylko mieszanka witamin na wzmocnienie organizmu. Sam oczywiście mu nie uwierzył. Co
jednak było w tym wszystkim najdziwniejsze, już po kilku zastrzykach okazało
się, że faktycznie czuje się lepiej, zbita głowa przestała boleć niemal od
ręki, a zawroty zupełnie przeszły. W ciągu ostatnich kilku dni, oprócz robienia
zastrzyków, laboranci zaczęli też badać go na wszystkie strony. Codziennie
mierzono mu temperaturę, ciśnienie, osłuchiwano płuca i świecono w oczy małą,
lekarską latarką. To wszystko sprawiło, że Sam czuł jeszcze większy niepokój.
Do czego właściwie był im potrzebny? Dlaczego skakano wkoło niego, jakby był w
jakimś sanatorium? Jedno było pewne – coś z nim zrobić planowano. Bo inaczej po
co ten cały cyrk z badaniami i serwowaniem pożywnych obiadków? Ponieważ jednak
Sam nie miał żadnego pomysłu, jak wyplątać się z tej trudnej sytuacji, mógł
tylko bezsilnie siedzieć w ciemnościach celi i czekać, co przyniesie kolejny
dzień. Aż do tej chwili.
Tego ranka sanitariusze przytargali ze
sobą nie tylko zastrzyki, termometr i stetoskop, ale i szpitalne łóżko, czyste
i starannie pościelone. Jedynym, co zniechęcało do położenia się na nim, były
grube, skórzane pasy, które zwisały po obu stronach, dzwoniąc niepokojąco
metalowymi spinkami przy każdym, najdrobniejszym ruchu. Widząc to, Sam od razu
nabrał pewności, że dokądkolwiek chcą go dziś zabrać, pójdzie z tymi ludźmi i
nawet nie będzie miał szansy zrobić tego z własnej woli. Nie mylił się. Dwóch
sanitariuszy, jak zwykle, przytrzymało go w bezruchu, podczas gdy trzeci wbił w
jego ramię cienką igłę. W strzykawce musiało jednak być coś więcej, niż zwykłe
witaminy, bo Sam szybko poczuł się senny. Ciążąca mu głowa zaczęła mimowolnie
opadać na bok, a oczy zamykały się, jakby ktoś posmarował mu powieki klejem.
Kiedy kładziono go na łóżko, już ledwie kojarzył, co się dzieje. Ostatnim
dźwiękiem, który zapamiętał, było skrzypienie klamry przy jednym ze skórzanych
pasów, który ktoś ostrożnie zacisnął wokół jego ramion i klatki piersiowej.
Potem łóżko ruszyło, pchane rękoma któregoś z laborantów, a Sam odpłynął na
dobre.
Nie spał zbyt długo. Takie przynajmniej
odniósł wrażenie. Jednak gdy jego powieki znów stały się na tyle lekkie, by
mógł je uchylić, pierwszym, co rzuciło mu się w oczy, był elektroniczny
zegarek, stojący na metalowym stoliku pod ścianą, który wyświetlał godzinę
szesnastą dwadzieścia osiem. Sam szybko oprzytomniał, zdając sobie sprawę, że
to, co zdawało się być zaledwie chwilą, w rzeczywistości było niemal całym
dniem. Zabawne, że pierwszym, o czym pomyślał, było jedzenie. Pewnie regularnie
pory posiłków, do których przywykł przez kilkanaście dni pobytu w celi, na
dobre wbiły mu się w podświadomość. O dziwo, nie czuł się jednak głodny.
Chociaż pamiętał doskonale, że nic jeszcze dziś nie jadł – zabrano go przecież
bez śniadania. Chłopak szybko zrozumiał, w czym rzecz, zauważając mlecznobiałą,
plastikową butelkę na kroplówkę, wiszącą na blaszanym stojaku, tuż obok jego
łóżka. Więc teraz będą go hodować i podlewać jak roślinę?
– Witaj, chłopcze. Witaj. Jak dobrze, że
cię przywieźli. Już myślałem, że nie zdążą tu nikogo przywieźć, zanim…
Słaby, niemłody już szept urwał się
nagle, a Sam momentalnie oderwał głowę od poduszki, żeby zobaczyć, kto jeszcze
jest w pomieszczeniu. Nie mógł jednak pozwolić sobie na żaden większy ruch. Ciągle był przypięty pasami.
– Kim jesteś? – zapytał odruchowo.
Ledwie jednak zaczął mówić, zmarnowany
staruszek podszedł do jego łóżka i gwałtownym gestem nakazał mu milczenie.
– Ciiiszej – syknął, ledwie słyszalnym
głosem. – Fuji jest za ścianą. Nie może nas usłyszeć.
– Jaki Fuji? Kim pan jest? – wyszeptał
pospiesznie Sam.
Stał nad nim starzec o szerokiej, ale
licho wyglądającej twarzy i dość długich, koszmarnie przetłuszczonych włosach,
poprzedzonych bardzo wysokim czołem. Mógł mieć pięćdziesiąt lat, ale równie
dobrze mógł mieć i siedemdziesiąt. Jego styrany wygląd nie pozwalał chłopakowi
na dokładniejsze określenie wieku. Co jednak najdziwniejsze, wyglądał trochę
znajomo.
– Jak się nazywasz?
– Sam… Samuel Stonefield.
– Samuel… Ładnie. Jak mój znajomy,
profesor Oak.
– Właściwie dostałem to imię na jego
cześć – odparł cicho chłopak, samemu nie wiedząc, do czego właściwie ma
prowadzić ta dziwna rozmowa.
– Ach tak? A znasz go może osobiście? –
zapytał staruszek. Sam pokiwał głową. – To się doskonale składa. Posłuchaj mnie
teraz uważnie, Sam. Ja nazywam się Gabriel Kurt i bardzo potrzebuję twojej
pomocy.
Ledwie z ust mężczyzny padło jego imię i
nazwisko, Sam od razu skojarzył, skąd znał tego człowieka. Przecież to był
mistrz Kurt, znany twórca Pokeballi z Johto. Widział go kilka razy w telewizji.
Chyba nawet zdarzyło mu się przeczytać jakąś jego książkę. I chociaż Sam był o
tyle do przodu, że wiedział już, kim jest ów mizerny staruszek, nadal nie mógł
zrozumieć, co Kurt tutaj robił. Co obaj tu robili.
– Posłuchaj, dobrze? Jakiś czas temu
zostałem napadnięty we własnym domu i porwany. Team Rocket torturował mnie,
żeby wyciągnąć ze mnie informacje na temat mojego największego wynalazku,
Pokeballa tak skutecznego, że jest w stanie złamać i uwięzić nawet
najpotężniejsze, legendarne Pokemony. Jednak pomimo całej brutalności, jaką się
wobec mnie wykazali, wolałbym zginąć, niż zdradzić tym ścierwom jakikolwiek
sekret Master Balla.
Sam słuchał z uwagą. W jednej sekundzie
zrozumiał, skąd ten umęczony wygląd. Tortury? Szybko zdał sobie sprawę, że on,
w przeciwieństwie do Kurta, wcale nie trafił tak najgorzej. Chociaż w głowie
bez przerwy migała mu mała, czerwona lampka, że cokolwiek planują z nim zrobić,
to przecież jeszcze nie koniec. Wręcz przeciwnie, to mógł być dopiero początek…
W każdym razie, rozmowa dwóch Rocketsów, którą usłyszał jakiś czas temu, ta, o
ćwiartowaniu go na kawałki, ani trochę nie napawała optymizmem.
– Z drugiej jednak strony, zdaję sobie
sprawę, że wiele z moich sekretów jest dla świata zbyt cennych, bym mógł sobie
pozwolić na zabranie ich do grobu. Dlatego wpadłem na pewien pomysł. Od
jakiegoś czasu udawałem przed Fujim, że przez to ich – Kurt odchrząknął
znacząco – serdeczne przyjęcie, jestem zbyt słaby i większość czasu przesypiam,
a tak naprawdę, kiedy tylko on wychodził, ja spisywałem najważniejsze tajniki
mojego fachu. Wyglądasz mi na uczciwego chłopaka. Wiem, że to trochę mało, by
móc ci w pełni zaufać, ale chyba nie mam innego wyjścia. Dlatego muszę cię o
coś poprosić. Usłyszałem ostatnio rozmowę Fujiego z jednym z Rocketsów.
Znaleźli jakiś sposób, żeby wydrzeć ze mnie wszystkie informacje wbrew mojej
woli. Tym razem już bez tortur, ale za to skutecznie. Nie mogę na to pozwolić,
rozumiesz?
Sam pokiwał głową bez przekonania.
Kierunek, w którym zaczynała zmierzać ta rozmowa, bardzo mu się nie podobał.
– Nie mogę też już dłużej czekać. Z
tego, co słyszałem, bardzo im się spieszy. Lada chwila mogą spróbować dobrać
się do mojej wiedzy. Widzisz ten stolik pod ścianą?
– Ten z zegarem? – upewnił się chłopak,
odruchowo spoglądając na wyświetlacz, który teraz pokazywał parę minut po wpół.
– Tak, właśnie. Jeśli go odsuniesz,
znajdziesz na podłodze pękniętą płytkę. To właśnie pod nią ukryłem notes z
moimi zapiskami. Jeśli kiedykolwiek uda ci się stąd wydostać, proszę, obiecaj
mi, że weźmiesz go ze sobą. Albo, że chociaż spróbujesz to zrobić. Zabrać notes
i dostarczyć go do Samuela Oaka. Obiecujesz?
– Obiecuję – odparł cicho, ale
zdecydowanie Sam.
– Dziękuję ci, Sam. Jestem teraz o wiele
spokojniejszy.
Kurt uśmiechnął się lekko i odszedł od
jego łóżka, sięgając po coś z jednego z metalowych wózków, których w
pomieszczeniu było aż kilka. Zaniepokojony Sam wyciągnął szyję tak mocno, jak
tylko był w stanie, starając się śledzić wzrokiem ruchy staruszka. Jego
niepokój wzrósł jeszcze bardziej, kiedy zobaczył w dłoni mężczyzny dużą, pustą
strzykawkę z tłokiem naciągniętym do maksimum. Kurt niezgrabnie odwrócił ją
między palcami i umieścił w otworze wenflonu, wbitego w zgięcie jego lewego
łokcia i oklejonego dużym, postrzępionym plastrem.
– Naprawdę, bardzo ci dziękuję. Żegnaj,
Samuelu Stonefield – powiedział spokojnie, po czym zdecydowanym ruchem
wstrzyknął sobie całe powietrze. Plastikowy tłok pyknął ledwie dosłyszalnie,
sięgając końca strzykawki.
– Panie Kurt, co pan robi? – zapytał
Sam, coraz bardziej przerażony.
Tymczasem staruszek powoli podszedł do
drugiego łóżka, które stało może z cztery metry od łóżka Sama i położył się na
nim, jakby na coś czekał. Minęło kilka sekund, kilkanaście, pół minuty. Oddech
Kurta był coraz szybszy i coraz głośniejszy. Sam słyszał to wyraźnie. Zaraz
potem zaczął się dziwny, stłumiony kaszel i nienaturalne charczenie. Teraz było
już pewne, że z Kurtem dzieje się coś złego. Bardzo złego.
– Panie Kurt? Panie Kurt! Pomocy! Słyszy
mnie ktoś?! Pomocy!!!
Spanikował. Zaczął krzyczeć ile sił w
płucach, podczas gdy na łóżku obok staruszek Kurt zaczął drżeć w konwulsjach,
zaciskając chude pięści na prześcieradle.
– Pomocy!!!
Jednocześnie z kolejnym krzykiem Sama,
rozległ się dźwięk zamaszyście otwieranych drzwi i chudy, rozczochrany nieznajomy
w brudnym, białym fartuchu wpadł do pomieszczenia, niczym gwałtowny poryw
wiatru.
– Co tu się wyprawia? Cholera jasna,
Kurt!
Nieznajomy podbiegł do łóżka, szybko
sprawdzając stan staruszka i jego oddech. Jednym, sprawnym ruchem założył mu na
twarz maskę z tlenem, ale charczenie nie ustało. Pomieszczenie wypełnił odgłos
pikania jakiejś aparatury, która zapewne właśnie została włączona. Mężczyzna w
fartuchu kręcił się obok leżącego Kurta przez kilka długich minut, w panice
sprawdzając odczyty aparatury, to znów podając jakieś leki, aż wreszcie do uszu
Sama dotarł mrożący krew w żyłach, przeciągły pisk.
– Nie! Ty stary durniu, nie! Nie wolno
ci umierać! Jeszcze nie teraz! Zabraniam! – wykrzykiwał nieskładnie mężczyzna,
rytmicznie uciskając klatkę piersiową nieprzytomnego Kurta.
Pisk nie ustawał. Nieznajomy w fartuchu
męczył się tak jeszcze przez dobre piętnaście minut, aż wreszcie, widząc, że
tym razem ze śmiercią nie wygra, opadł bezsilnie na posadzkę.
– Jak mogłeś mi to zrobić!? – warknął,
rozzłoszczony i załamany zarazem. – Jak mogłeś?! Teraz, kiedy miałem taki dobry
plan?
Sam nie mógł co prawda dosięgnąć
wzrokiem siedzącego na podłodze mężczyzny, ale usłyszał, jak w złości uderza o
coś pięścią. Przyrządy medyczne i leki z któregoś z metalowych wózków posypały
się z brzdękiem na ziemię. Chłopak raz jeszcze odwrócił głowę w stronę leżącego
Kurta i ze strachem spróbował przełknąć ślinę, choć miał w ustach niemal
zupełnie sucho. Właśnie w tej chwili jedna z dłoni staruszka osunęła się z
łóżka i bez życia zawisła nad podłogą.
– Tu Fuji – po długiej chwili ciszy zabrzmiały wreszcie słowa
rozwścieczonego mężczyzny, wypowiedziane najpewniej do telefonu albo innego nadajnika.
– Przyślijcie mi tu zaraz paru agentów. Trzeba się pozbyć ciała.
***
Nathaly czuła się bardziej niż
szczęśliwa, mogąc wreszcie opuścić pokład Santa Lucii. Chociaż cieszyła się
bardzo, że tak szybko udało jej się dotrzeć do Cianwood City, to całe to modowe
wariactwo zabierało jej zdecydowanie zbyt dużo energii. Dlatego też, ledwie
wycieczkowiec zawinął do portu, jako pierwsza wybiegła na ląd i odetchnęła z
ulgą.
– A mnie tam trochę szkoda, że to już
koniec rejsu – powiedziała nostalgicznie Abby. Nostalgia w jej wykonaniu była
dla Nathaly czyś zupełnie nowym i do tej pory niespotykanym. – Lubiłam patrzeć
na te wszystkie stroje i modelki. Cieszę się, że płynęłyśmy tym statkiem.
– Ja, na twoim miejscu, cieszyłabym się,
że uczulenie po suchożarce tak szybko zniknęło. – Nathaly zaśmiała się pod
nosem.
– Wredna jesteś, wiesz? – bąknęła
dziewczynka, lekko obrażona. Wszystkie fochy szybko jej jednak przeszły, jak to
zwykle z Abby bywało. – To co, gdzie ta twoja sala?
– Pewnie gdzieś tam – odparła Nathaly,
wskazując na malownicze, portowe miasto, które rozciągało się przed nimi w
całej swej okazałości.
Cianwood City było naprawdę spore. Sama
wędrówka długą, prostą ulicą, ciągnącą się od portu w głąb lądu, zajęła im
sporo ponad pół godziny. Dopiero kiedy oddaliły się od wybrzeża, znalazły jakieś
konkretniejsze wskazówki, co do położenia tutejszej sali. Kierując się
drogowskazami, starą mapą profesora Oaka i radami pytanych przechodniów,
dotarły na miejsce krótko przed dwudziestą. Powoli robiło się szarawo, ale to
wcale nie przeszkodziło im wejść do środka. Budynek, zarówno z zewnątrz, jak i
wewnątrz, bardzo przypominał tradycyjne dojo, co idealnie pasowało do Pokemonów
typu walczącego. Pole walki było raczej zwyczajne, wyznaczone na drewnianej
podłodze przy pomocy grubych, białych linii i wysypane cienką warstwą piasku. Z
jednego boku boiska ciągnęły się trzy rzędy niskich ławeczek, po drugiej
stronie, natomiast, siedziało po turecku kilkoro nastoletnich chłopaków,
ubranych w luźne, białe spodnie, przewiązane pasami w różnych kolorach i w
zasadzie w nic poza tym. Chłopcy w skupieniu oglądali walkę, która właśnie
toczyła się na boisku. Mały, średnio umięśniony jak na swój gatunek Machop,
prowadzony przez nastolatka w identycznym stroju, jak jego siedzący pod ścianą
koledzy, podejmował całkiem spore, okrągłe coś, wyglądające niczym różowa beza,
owinięta w biały fartuszek. Z przodu, z kieszeni owego fartuszka, wystawało coś
na kształt jajka, a na głowie stworzenia wiły się śmieszne, różowe loczki.
Nathaly pierwszy raz widziała coś
takiego. Jej naturalną reakcją było więc sięgnięcie po Pokedex.
– Blissey,
Pokemon typu normalnego, wyższa forma Chansey. Blissey jest z natury
stworzeniem bardzo pomocnym i współczującym. Nawet żyjąc w dzikości, zdarza
się, że Pokemony tego gatunku opiekują się innymi, rannymi lub chorymi. Jak do
tej pory, nie odnotowano jeszcze żadnego przypadku napotkania samca Blissey.
Wszystkie spotkane okazy to samice.
Nathaly schowała Pokedex do plecaka i
odwróciła się gwałtownie, bo ktoś właśnie poklepał ją po ramieniu.
– Cześć. Przepraszam, czy dobrze
pamiętam? Ty jesteś może Nathaly?
Trenerka zrobiła duże oczy, bo właśnie
stała przed nią dziewczyna, którą nie do końca kojarzyła. To znaczy, z jednej
strony, kojarzyła ją aż za dobrze. Choć bez pielęgniarskiego fartuszka, z
rozpuszczonymi włosami i w cienkim sweterku w kolorze pastelowego błękitu, to
jednak stała przed nią wyjątkowo młodziutka siostra Joy, pewnie nawet jeszcze
nie pełnoletnia. Do którego jednak miasta przykleić tę pielęgniarkę, do którego
Centrum, tu już Nathaly nie miała pojęcia.
– O… Widzę, że chyba jednak mnie nie
pamiętasz. Ale jesteś Nathaly, tak? – zapytała dziewczyna, a Nathaly tylko
pokiwała głową. – Wiedziałam. Jestem Dwójka. Coś ci się kojarzy?
– Dwójka? Dwójka, Dwójka… – Nathaly z
zakłopotaniem podrapała się po skroni. – Zaraz, już wiem! Wyspy Pomarańczowe? –
wykrzyknęła nagle. – Zatrzymałam się kiedyś w waszym Centrum. Było was tam tak
dużo sióstr, że musiałyście się numerować, żeby się w tym wszystkim nie
pogubić.
– Czyli coś jednak pamiętasz. – Dwójka
zaśmiała się delikatnie, zasłaniając usta dłonią. – Co cię tu sprowadza? Pewnie
przyszłaś starać się o odznakę?
– Dokładnie – Nathaly przytaknęła
zdecydowanie. – A ty? Chyba mi nie powiesz, że postanowiłaś porzucić lekarską
karierę i zajęłaś się trenowaniem Pokemonów.
– Ja nie. Ale jedna z moich sióstr i
owszem. Pamiętasz Miku?
To mówiąc, Dwójka wskazała na prawą
stronę boiska, gdzie stała lichutka, przesadnie chuda dziewczynka, na której
ubranie dosłownie wisiało. Miała mizerną twarzyczkę, kolorową chustkę zawiązaną
na głowie i brzydkie cienie pod zapadniętymi oczami. Nathaly pamiętała Miku, może
nie jakoś dokładnie, ale wiedziała, że dziewczynka już wtedy była blada. Teraz
jednak nie była już tylko blada, a biała jak ściana. Krótko mówiąc, zmieniła
się bardzo i Nathaly nie mogła pozbyć się wrażenia, że nie była to dobra
zmiana.
– Miku zdecydowała się jednak zostać
trenerką. A że nie czuje się ostatnio najlepiej, nasza mama poprosiła, żebym
towarzyszyła jej w podróży.
– Rozumiem – mruknęła cicho Nathaly.
W tej samej chwili Abby pociągnęła ją za
ramię.
– Nath, popatrz – pisnęła, wskazując na
boisko, gdzie Lodowy Promień Blissey na dobre wyeliminował Machopa z dalszej
walki.
– Wspaniale, moja Miku wygrała –
zawołała ucieszona Dwójka. – Lecę jej pogratulować. Może pójdziecie ze mną?
Nathaly, Miku na pewno ucieszy się na twój widok.
– Jasne – zgodziła się Nathaly, po czym
wszystkie razem ruszyły w stronę boiska.
Miku i jej przeciwnik stali już na
środku, rozmawiając z wąsatym, brzuchatym, ale i umięśnionym facetem, który
jeszcze chwilę wcześniej sędziował ich pojedynek. Małe, czarne oczka mężczyzny
śmiały się wesoło do obu trenerów, a on sam omawiał ich walkę ze szczegółami,
chwaląc za kilka konkretnych akcji, to znów ganiąc za inne.
– Miku, słonko, gratuluję wygranej –
powiedziała Dwójka, ściskając siostrę serdecznie.
– Dzięki – odparła tamta. Mówiła z
lekkim trudem, jakby miała zadyszkę. – Hej, czy ja dobrze widzę? Nathaly?
– We własnej osobie – zaśmiała się
Nathaly i wyciągnęła dłoń, by przywitać dawną znajomą. – Więc udało ci się
pokonać lidera? Moje gratulacje.
– Co takiego? – Wąsaty sędzia zaśmiał
się tak potężnie, że aż po jego dużym brzuchu rozeszła się fala zabawnych
drgań. – Lidera, a to dobre. Wybacz, Brandy, ale sam przyznasz, że do lidera
trochę ci jeszcze brakuje – powiedział do pokonanego chłopaka, którego jego
reakcja najwidoczniej trochę uraziła. – Panienko, to był dopiero trening.
Oficjalny pojedynek mamy jeszcze przed sobą. Bo tak się składa, że to ja jestem
Chuck, lider tej sali.
– Ach tak? – Nathaly szybko otrząsnęła
się z lekkiego zmieszania, w jakie wprawiły ją słowa mężczyzny. – W takim razie
i ja rzucam ci wyzwanie. Nazywam się Nathaly Root i przyszłam tu, żeby
zawalczyć o twoją odznakę.
– Hmm… dwie wyzywające, tak? – zamruczał
Chuck z głębi gardła. – Wiecie co, dziewczyny? Mam pomysł. Zróbmy sobie
pojedynek łączony. Wy dwie, przeciwko dwóm moim Pokemonom. Czuję, że to może
być niezła zabawa.
– Co ty na to? – Zapadnięte oczy Miku
zwróciły się z pytaniem w stronę Nathaly.
– Jasne, wchodzę w to! – zawołała tamta,
z ogromnym entuzjazmem zaciskając przed sobą pięści.
– I to mi się podoba. – Lider wystawił
kciuk, pochwalając jej zapał. – Przyjdźcie do mnie jutro o dziewiątej. Będę tu
na was czekał.
Dawno mnie nie było na pokemonowych blogach. Może mnie jeszcze nie zapomniałaś. Dla przypomnienia to ta fanka Vulpix xD Ale po tym jak onet się zmienił nieco zaniechałam pisania, a potem jeszcze ta kasacja :< Nie mam tamtego bloga niestety bo w między czasie zmieniłam komputer, a co za tym idzie wszystko trzeba było instalować od nowa. Potem pisałam w innych uniwersach ale do rzeczy. U ciebie jak widzę przygody trwają w najlepsze. Nie wiem czemu ale strasznie mi się podoba ten kontrast w przejściu z położenia Sam'a w radosny nastrój Nathaly. Szykuje się dwuwalka? Super. Nie wiem czemu ale bardzo je lubię :) Ok. Ja też chyba wracam do pisania pokemonowych opowiadań. Nie wiem czy coś z tego wyjdzie bo... tu wstaw masę problemów dorosłego życia... oraz faktu, że równocześnie piszę już coś z uniwersum Death Note(na razie do szuflady, więc linku nie ma) ale jako, że kolejne pokemonowe pomysły chodzą mi po głowie postanowiłam przelać je na papier a potem na bloga ;)
OdpowiedzUsuńAlonse, pewnie, że Cię pamiętam! Nawet na nasze stare, dobre PMR co jakiś czas zaglądam, żeby pospamić na chatboxie ;D
UsuńWidzę, że masz bloga z fandomu Fairy Tail, ale że anime nigdy nie oglądałam, zabierać się za niego nie będę, bo i tak nie wiem co i jak. Za to o Death Note chętnie bym poczytała, jeśli zdecydujesz się "wyjść z szuflady". I oczywiście liczę na info, jeśli Twoja pokemonowa historia się rozkręci!
Masę problemów dorosłego życia rozumiem. Wciąż uczę się skutecznie je ignorować... ;)
Pozdrawiam i życzę weny.
No tak. Przecież ty również uwielbiasz DN. W sumie co mi szkodzi założyć bloga i wrzucić po szybkiej korekcie pierwszy rozdział by nie wyszło coś w stylu "Kali jeść, Kali spać". PMR. Kiedy to było. Aż się łezka w oku kręci na same wspomnienia.
OdpowiedzUsuńhttps://secrets-of-death.blogspot.com/ - ok no to "Wyszłam z szuflady" i wrzuciłam pierwszy rozdział. Na porządną grafikę trzeba będzie jednak poczekać bo zupełnie się na tym nie znam...
OdpowiedzUsuńI ten rownież przeczytany :)
OdpowiedzUsuńOk. Sytuacja Sam nadal tajemnicza, ale śmierć Kurt to majstersztyk.
Abby zawsze mnie irytuje, ale tym razem zapewniła mi niezły uśmiech na twarzy ;)
Chuck może być ciekawym przeciwnikiem i bardzo ciekawie zapowiada się walka 2 na 2.
Czekam na więcej ;)
A już miałem się przyczepić, że brakuje mi wtrąceń co tam zespół R wymyślił w sprawie Lugi, ale przecież jesteś doświadczoną pisarką i wiesz kiedy wejść z tematem. Ten rozdział był jakoś lepszy od poprzedniego. Może mniej się działo, ale był jakiś taki - treściwy.
OdpowiedzUsuńSzkoda, że Kurt tak zakończył swoją przygodę, ale lepsze to niż zespół R z receptą na Masterball, myślę, że nawet Arceus nie mógłby spokojnie już istnieć. Powoli nadrabiam Twojego bloga, sam coś skrobnę, bo zatęskniłem.
Pewnie niebawem każdy post będzie zaopatrzony w mój komentarz :D