Cześć!
Po długiej, długiej przerwie witam Was ciepło i wiosennie z nowym, troszkę krótszym niż zwykle rozdziałem. Szczerze przyznaję, że planowałam rozpisać się trochę bardziej, ale niestety po wielu latach owocnej współpracy mój pierwszy i jedyny laptop postanowił dokonać żywota (a na nowego, jak na razie, widoków brak). Dlatego postanowiłam ratować co się da i opublikować rozdział już teraz, choć to, co jestem jeszcze w stanie wykrzesać z mojego biednego emeryta, może skutkować dziwnymi literówkami i chronicznym brakiem litery "m", która to praktycznie już nie istnieje na mojej klawiaturze. Niech więc nie dziwią Was tego typu kwiatki, bo nie jest to wina braku korekty, serio.
Jeszcze krótkie wyjaśnienie – nie muszę, ale chcę wtajemniczyć Was, dlaczego nie było mnie tyle czasu i dlaczego mogę się nie pojawić drugie tyle, albo i dłużej. Bez obaw, nie dzieje się nic złego. Nie będę też uderzać w banały o braku weny, motywacji, utracie sensu i ogólnym znudzeniu prowadzeniem bloga. Kto mnie zna (albo przynajmniej śledzi PKA od jakiegoś czasu) ten wie, ile przyjemności sprawia mi prowadzenie tej historii i jak bardzo chcę ją doprowadzić do końca. I obiecuję, że zrobię wszystko, żeby dopiąć swego. W końcu blog istnieje już od niemal dziewięciu lat, pomimo, nazwijmy to łagodnie, "urozmaiconej" częstotliwości dodawania rozdziałów. Może jednak minąć trochę czasu, zanim znów uda mi się coś opublikować, a powód jest, że tak powiem, bardzo osobisty. W ciągu najbliższych kilku tygodni moje życie trochę się powywraca do góry nogami, pojawi się w nim bowiem pewne małe trenerzątko. Pora najwyższa, w końcu latka lecą ;) Tak czy inaczej, postaram się znaleźć czas też na własne przyjemności (czyt.: na pisanie) pomiędzy jednym pampersem a drugim, choć już teraz uprzedzam, że priorytety mi się mocno pozmieniają. Jak zwykle więc, bez obiecywania i bez planowania, zachęcam Was gorąco do zaglądania na bloga co jakiś czas, bo coś się tu w końcu pojawi, kiedyś...
Po tym przydługim wstępie nie pozostaje mi nic innego, jak tylko życzyć Wam wszystkim wesołych Świąt Wielkanocnych i zaprosić do czytania.
Pozdrawiam i do następnego :)
***
Miku od zawsze była drobna i blada. A
przynajmniej od kiedy Nathaly ją znała. Spotkały się co prawda zaledwie raz;
Nathaly miała okazję spędzić raptem jeden dzień w prowadzonym przez mamę
dziewczynki Centrum Pokemon. Jednak różnica pomiędzy tamtą Miku – żywą,
ruchliwą, pewną siebie – a Miku, którą zobaczyła wczoraj, była wręcz kolosalna.
Nie to, żeby jej charakter aż tak bardzo się zmienił. No, może trochę. Ale
przecież z wiekiem każdy trochę się zmienia, tak czy inaczej. Chodziło raczej o
zmiany czysto fizyczne. Nathaly pewnie nie odczułaby tego aż tak wyraźnie,
gdyby Miku po prostu urosła o parę centymetrów, jak to zazwyczaj bywa u
dziewczynek w tym wieku. Albo gdyby wyrosło jej kilka nowych stałych zębów. Tu
chodziło o coś więcej. Coś zdecydowanie było na rzeczy. Coś bardzo niedobrego…
Nathaly męczyła się z tą myślą niemal
całą noc. Kilka razy budziła się z szaleńczo bijącym sercem i obrazem bladej
chudzinki przed oczami. W istocie, Miku wyglądała jak sucha gałązka, która lada
chwila może się złamać. To okropne wrażenie nie dawało Nathaly spokoju aż do
rana. Nic więc dziwnego, że kiedy kwadrans przed ósmą weszła do poczekalni
Centrum, sama też nie wyglądała najlepiej. Niewyspanie miała wręcz wypisane na
twarzy. Nawet próby powstrzymywania się przed ciągłym ziewaniem nic nie dawały.
Każdy, dosłownie każdy, kto tylko by na nią spojrzał, wiedziałby od razu, że ma
za sobą ciężką noc.
– To stres przed dzisiejszą walką, czy
zawsze masz takie trudne poranki? – zapytał ktoś niespodziewanie, kiedy
siedziała już przy stoliku.
Nathaly spojrzała w górę, dostrzegając
sympatyczną twarz młodej, różowowłosej kobiety. Minęło kilka sekund, zanim
zorientowała się, że to wcale nie tutejsza siostra Joy, tylko Dwójka stała nad
nią z dwoma pełnymi talerzami.
– W sumie zrobiłam je dla siebie i Miku,
ale zanim ona wstanie na pewno zdążę upiec kolejne, więc śmiało, częstuj się.
Może dobre śniadanie poskłada cię trochę do kupy – powiedziała, stawiając przed
Nathaly jedną z porcji.
Parujące tosty kusiły z talerza
plasterkami pomidora i listkami świeżej bazylii. Zachęcający zapach ciepłego
chleba i topionego sera od razu uświadomił Nathaly, że jest nawet bardziej
głodna, niż niewyspana. Wzięła kawałek i już pierwszy kęs przypomniał jej, że
Dwójka w kuchni była prawdziwą mistrzynią. Nawet zwyczajne tosty z serem
potrafiła podciągnąć do rangi pięciogwiazdkowego dania.
– To jak, powiesz mi co cię tak gryzło,
że aż nie dawało spać? Wiem, że nie znamy się jakoś szczególnie dobrze, ale
czasami wystarczy się komuś wygadać – drążyła temat Dwójka.
Odsunęła krzesło i przysiadła się do
sześciokątnego stolika, który wyglądał bardziej jak element wyposażenia całkiem
przystępnej restauracji, niż zwykły, stołówkowy mebel w typowym Centrum. Widać
tutejsze pielęgniarki bardzo dały o estetykę posiłków swoich gości, nie
szczędząc na stołach świeczników, serwetek i cienkich wazonów z jesiennymi
kwiatami. Dwójka odsunęła ze środka białego blatu taki właśnie wazonik, w
którym dumnie, ale samotnie, tkwiła bladoróżowa chryzantema i pochyliła się
nieco w przód, czekając na odpowiedź Nathaly.
Tamta odchrząknęła niepewnie, próbując
ukryć dyskomfort, jaki budziła w niej ta rozmowa.
– Nie, chyba nie powinnam – odparła
cicho.
– Oj tam, dawaj. Przecież chyba nikogo
nie zabiłaś, co nie? A może masz jakiś mroczny sekret, o którym jednak nie
powinnam wiedzieć? – zażartowała Dwójka.
– Nie o to chodzi. Po prostu wydaje mi
się, że to byłoby z mojej strony trochę niedelikatne…
– Nie przesadzaj. Nie jesteśmy przecież
jakimiś wydelikaconymi damulkami. Wal.
– No dobra… – Nathaly jeszcze przez
chwilę szukała w głowie odpowiednich słów, aż wreszcie powiedziała, co jej leży
na wątrobie: – Wiem, że to dość osobiste pytanie i nie musisz na nie
odpowiadać, jeśli nie chcesz, ale… co tak właściwie dzieje się z Miku? Bardzo
się zmieniła od zeszłej zimy.
– A, więc o to chodzi. – Dwójka w jednej
chwili posmutniała. Po serdecznym uśmiechu, który jeszcze przed chwilą gościł
na jej twarzy, nie zostało ani śladu. – Nie przypuszczałabym. To chyba dlatego,
że nauczyłam się już o tym ciągle nie myśleć.
– Więc to jednak coś złego? Bardzo
złego, tak?
Dwójka pokiwała głową, zrezygnowana.
– Białaczka. Zdiagnozowano ją u Miku
kilka miesięcy po tym, jak odwiedziłaś naszą wyspę. Taka wiadomość zbiła z nóg
nas wszystkie, ale mamę chyba najbardziej. Kiedy tylko się dowiedziała,
poruszyła dosłownie niebo i ziemię, żeby ratować naszą małą Miku. Odkopała
wszystkie swoje stare znajomości, nawet te jeszcze z czasów studiów medycznych.
Ale nikt nie potrafił nam pomóc. Sytuacja okazała się poważniejsza, niż
początkowo myślałyśmy. Jedna chemia, krótko potem druga. Przeszczep szpiku,
który się nie przyjął. Po tym wszystkim lekarze powiedzieli, że mogą próbować
dalszego leczenia, ale to da Miku najwyżej dodatkowe dwa, trzy tygodnie życia.
– Przykro mi… – niemal szepnęła Nathaly,
zupełnie nie mogąc znaleźć bardziej oryginalnej odpowiedzi. Zresztą, jak tu silić
się na oryginalność w takiej sytuacji? Czy miałoby to w ogóle sens?
– Tak, mnie też – odparła Dwójka,
ocierając prędko oczy, zanim jeszcze zbierające się w nich łzy zdołały popłynąć
po jej różowych policzkach. – Wiesz, to była decyzja Miku. Rezygnacja z
dalszego leczenia i wyruszenie w podróż. Zawsze po cichu marzyła o tym, żeby
zostać trenerką. Wiedziała, że jeśli zgodzi się na kolejną chemię, będzie na to
zbyt słaba. I bez tego jest już bardzo słaba. Nie chciała odchodzić w taki
sposób. Nie w szpitalu, w łóżku, nie mając nawet co wspominać na sam koniec.
Mama długo nie mogła pogodzić się z jej wyborem. Informacja, że nie ma już
ratunku, rozbiła ją zupełnie. Ale w końcu przekonałyśmy ją, że Miku się to
należy. Nie mogła, rzecz jasna, wyruszyć sama. Któraś z nas musiała się nią
zająć. Jedynka jest najstarsza, więc najpierw ona miała iść, ale ostatecznie
musiała zostać w Centrum, bo mama nie była w stanie dalej sama go prowadzić. To
wszystko okazało się ponad jej siły. Dlatego ja tutaj jestem. I będę, aż do
końca. Aż przygoda Miku się skończy, jakikolwiek będzie ten koniec…
Zapadła cisza, ciężka i bolesna. Nathaly
czuła niewyobrażalny smutek i bezsilność, nie tyle swój, co Dwójki. Zawsze
miała w sobie dużo empatii, co czasami obracało się przeciwko niej. Tak, jak na
przykład teraz. No bo, na dobrą sprawę, ledwie znała Miku i jej siostrę.
Spotkały się dopiero drugi raz w życiu. A mimo to tak bardzo im współczuła.
Obu.
– Cześć – zabrzmiał słaby, ale całkiem wesoły
głosik Miku, wyrywając Nathaly z zakamarków mrocznych myśli. – Dla nas też
macie takie pyszności?
– Rany, Miku, twoje tosty! – Dwójka
zerwała się z krzesła jak poparzona i czym prędzej ruszyła do szpitalnej
kuchni. – Już pędzę, bo jeszcze się spóźnimy!
Nathaly została przy stoliku sama, ale
nie na długo. Miku i Abby, które, tak się złożyło, dokładnie w tej samej chwili
weszły do poczekalni, natychmiast się do niej dosiadły. Były w porównywalnym
wieku, Miku była zaledwie o rok starsza, ale Nathaly nie mogła przeboleć tego,
jak bardzo jej blada, wychudzona twarz różniła się od pyzatej, rumianej i
naznaczonej piegami buźki Abby. To było takie niesprawiedliwe. Życie – ono nie
jest sprawiedliwe…
– To co, gotowa na spotkanie z Chuckiem?
– zapytała Miku, niecierpliwie wyglądając swojej siostry w drzwiach kuchni.
Abby nie zaprzątała sobie głowy
czekaniem. Zgarnęła drugiego, mocno przestudzonego już tosta z talerza Nathaly
i zaczęła pałaszować ze smakiem, mlaskając przy tym cicho.
– Mhm – mruknęła niezbyt wyraźnie
Nathaly.
Nie wiedziała, jak się zachować w tej
sytuacji. Najlepiej byłoby pewnie zachowywać się naturalnie, ale, rany, to było
takie trudne w świetle tego wszystkiego, co usłyszała od Dwójki zaledwie kilka
minut wcześniej. Nawet nie miała czasu, żeby jakoś to sobie poukładać. Nie
powiedziała nic więcej. Nie chciała, żeby głos zdradził jej wątpliwości.
– Super! – Miku zacisnęła piąstkę, tak
chudą, że aż można było policzyć wszystkie jej ścięgna i kości, po czym lekko
puknęła w stół. – Zaraz po śniadaniu odbieramy nasze Pokemony i pędzimy prosto
do sali. Chuck nie ma z nami najmniejszych szans. Prawda, Nathaly?
Nathaly raz jeszcze odchrząknęła i
mruknęła coś na kształt potwierdzenia, udając, że jest zbyt zajęta dojadaniem
tosta, by móc normalnie odpowiedzieć. Czuła jednak, że walka wcale nie
zapowiada się aż tak różowo. Przynajmniej ona będzie teraz miała duży problem,
żeby się na niej w ogóle skupić.
***
– Wzrost: metr siedemdziesiąt dziewięć.
Waga: siedemdziesiąt jeden i pół. To daje nam… czternaście jednostek dożylnie.
Zaaplikować. Puls: lekko podwyższony, ale w normie. Ciśnienie: wysokie, od
dwóch godzin bez zmian. Za kolejne dwie godziny powtórzyć pomiar. Morfologia w
porządku, poziom cukru we krwi też. Chłopak jest w dobrym stanie. Fugi powinien
być zadowolony.
Sam wpatrywał się bezmyślnie w blaszany
stolik pod ścianą. Ten sam, pod którym Kurt ukrył swoje zapiski, zanim
postanowił zejść z tego świata. Po tym co stało się poprzedniego dnia, Sam nie
spał całą noc. Myślał. Próbował uporządkować w głowie wczorajsze wydarzenia, co
wcale nie było łatwym zadaniem. Teraz jednak już rozumiał. Przynajmniej po
części. Kurt popełnił samobójstwo. Zrobił to celowo i z pełną świadomością
tego, co robi. Zrobił to, bo chciał uchronić świat przed konsekwencjami, przed
wszystkim tym, co mogłoby się stać, gdyby Team Rocket wszedł w posiadanie
opracowanej przez niego technologii. Kurt wiedział, że nie może na to pozwolić,
że to sprawa o wiele więcej warta, niż życie jednego, zmaltretowanego starca.
Sprawa, dla której gotów był się poświęcić. I chociaż mało kto o tym
poświęceniu wiedział, a może nawet nikt więcej już nigdy się o nim nie dowie,
bez wątpienia zrobiło to z Kurta bohatera.
– Kroplówkę można odłączyć za jakieś
dwadzieścia minut. Pomiary z aparatury sczytywać na bieżąco. I, na miłość
boską, pochować mi te wszystkie igły i skalpele. Nie chcecie chyba powtórki z
Kurta, co? Fuji dość się musiał natłumaczyć przez ten wasz cholerny bałagan.
Gdybym to ja był na jego miejscu, już dawno gryźlibyście glebę. Tak zresztą
będzie, jeśli chłopak też wywinie podobny numer, więc lepiej zadbajcie o to,
żeby nie miał jak tego zrobić, póki jeszcze możecie.
Sam mimowolnie przysłuchiwał się jak
wysoki, barczysty sanitariusz dyktuje polecenia swoim dwóm młodszym asystentom.
Tamci potrząsali pokornie głowami, a jeden z nich co chwilę notował coś w swoim
skoroszycie. Sam zastanowił się nad słowami mężczyzny. Jaki numer miałby
wywinąć? Czy, tak jak Kurt, odebrać sobie życie? Czy miałby w sobie dość
odwagi, by zdecydować się na coś takiego, nawet dla większej sprawy? Zresztą,
nie miało to teraz znaczenia, bo skórzane pasy ciągle trzymały go nieruchomo na
łóżku. Nie mógł nawet przekręcić się na bok, nie mówiąc już o wywijaniu
komukolwiek jakichkolwiek numerów.
Jeden sanitariusz poprawił gumową rurkę,
która wtłaczała wprost do żyły Sama jakiś przezroczysty płyn, drugi wstrzyknął
coś do butelki z kroplówką, zapewne owe czternaście jednostek, o których jego
przełożony wspomniał wcześniej. Na Samie nie zrobiło to żadnego wrażenia. W końcu,
co za różnica czym go faszerują? I tak nie ma teraz na nic wpływu. Później
wyszli, wszyscy trzej, delikatnie zamykając za sobą drzwi.
Ledwie klamka zastygła w bezruchu, ktoś
ponownie nacisnął ją od zewnątrz. Drzwi uchyliły się, a do uszu Sama dobiegł znajomo
brzmiący głos, w nieprzyjemny sposób wypominający wychodzącym właśnie
sanitariuszom kilka co większych zaniedbań dotyczących ich opieki nad Kurtem.
Głos ucichł, a dźwięk oddalających się kroków uświadczył Sama w przekonaniu, że
trzej mężczyźni rozeszli się już do swoich obowiązków.
Został tylko jeden ktoś. Ów ktoś,
posiadacz znajomego głosu, ten sam szczupły i potargany mężczyzna w okularach,
który wczoraj tak desperacko próbował przywrócić Kurta do życia, podszedł
powoli do łóżka Sama i stanął nad nim w bezruchu. Przez pierwsze kilka, może
kilkanaście sekund nie mówił nic. Potem odetchnął ciężko, spojrzał na
wyświetlacz jednego z pikających monitorów i po raz drugi odetchnął, tym razem
nieco lżej.
– Lepiej przejdźmy od razu do interesów
– mruknął w końcu, odchodząc od łóżka i wyjmując coś z jednej z szuflad
blaszanego stolika. – Zdaje się, że masz już jako takie pojęcie o tajemniczej
więzi, jaka wytworzyła się między tobą a Lugią. Może nawet dociekałeś przyczyn
jej powstania. Teraz pora zastanowić się, jak tę waszą więź wykorzystać.
Sam nie odpowiedział nic. W sumie w
obecnej sytuacji mógł zrobić tak niewiele, że odezwać się lub nie było jedyny
wyborem, na jakiego podjęcie mógł sobie pozwolić. Wybrał milczenie. Mężczyzna,
za to, mówił dalej. Jego głos, chłodny i przerażająco spokojny niemal
przyprawiał chłopaka o mdłości. A może to wina tych podejrzanych witamin, które
kropla po kropli ściekały do jego żyły? Kto wie.
– Potrzebujemy kogoś, kto pokieruje
Lugią i pomoże jej pokonać drugą z legendarnych bestii, mistycznego ptaka
Ho-Oh. Jestem pewien, że o jego istnieniu również słyszałeś, mam rację?
Sam słyszał, ale nadal milczał.
Niezrażony tym faktem naukowiec kontynuował wyjaśnienia:
– Ho-Oh i Lugia od pokoleń są ze sobą
skłócone. Z całą pewnością nie będzie trudno nakłonić je do walki. Problem
jednak w tym, że ich siły idealnie się równoważą. Cóż zrobić, tak to już sobie
matka natura wymyśliła. Od tysięcy lat, starcia pomiędzy tymi dwoma legendarnymi
stworami kończyły się względnym remisem. Raz szala zwycięstwa przechylała się
nieznacznie na stronę Lugii, a raz to Ho-Oh zyskiwał lekką przewagę, ale nigdy
żadne z nich nie pokonało drugiego tak definitywnie. I nie pokona, przynajmniej
bez odpowiedniej pomocy z zewnątrz. A tak się szczęśliwie składa, że to właśnie
ty jesteś jedyną osobą, która może udzielić Lugii takiej pomocy. Wystarczy, że
zagrasz na pewnym bardzo, bardzo starym instrumencie. Wiesz doskonale o czym
mówię, prawda?
Sam rzeczywiście wiedział. Muszla. Choć
grał na niej tylko jeden raz, od razu poczuł, że kiedy wydobywa dźwięk z jej
porcelanowego chłodu, dzieje się coś niezwykłego. Nie miał pojęcia skąd, ale
czuł, że zbiera się wtedy wokół niego jakaś nadprzyrodzona siła. Siła, którą
mógł wykorzystać tylko w jeden sposób, przekazać tylko jednej istocie –
mistycznemu Strażnikowi Mórz.
– Mówiąc krótko – kontynuował mężczyzna
– plan jest taki: ty poprowadzisz Lugię do walki przeciwko Ho-Oh, my zapewnimy
ci bezpieczeństwo podczas tego starcia. A kiedy będzie już po wszystkim,
złapiemy Ho-Oh i wszyscy będą zadowoleni.
Ledwie naukowiec skończył mówić, w
pomieszczeniu rozległa się nagła salwa posępnego śmiechu. Sam nie zamierzał
wdawać się w dyskusję z tym człowiekiem, naprawdę nie zamierzał. Jednak po tym,
co usłyszał, zupełnie nie był w stanie się powstrzymać.
– Naprawdę? – parsknął, powstrzymując
ciężki rechot, który z rozbawieniem miał tak niewiele wspólnego, że na kilometr
trąciło od niego bolesną ironią. – Wszyscy będą zadowoleni? A gdzie haczyk?
Gdzie wasze „jeśli”? Bo rozumiem, że moja odmowa, którą za chwilę usłyszysz,
pociągnie za sobą przykre konsekwencje. To znaczy, przykre dla mnie – dokończył
Sam nieco ciszej, ale wciąż dość zdecydowanie, jak na kogoś będącego na łasce
grupy szalonych naukowców.
Mężczyzna uśmiechnął się półgębkiem. W
jego oczach pojawiło się coś chytrego, jakby już od dawna miał gotową
odpowiedź.
– Zapewniam cię, że żadnych przykrych
konsekwencji nie będzie. Bo nie będzie też twojej odmowy – oznajmił z
przekonaniem, podsuwając chłopakowi pod nos nieduży tablet, który wcześniej
wyjął ze stolika. – Agencie R23, przedstaw proszę młodemu panu Stonefield
naszego wyjątkowego gościa – powiedział do urządzenia.
Ekran tabletu uruchomił się niemal
natychmiast, ukazując Samowi wnętrze jakiejś małej klitki, przypominającej
izolatkę z blaszanymi ścianami i samotnym krzesłem stojącym na środku. Nie
minęło kilka sekund, a w polu widzenia pojawił się również zamaskowany Rockets
w ciemnym uniformie, który prowadził przed sobą jakąś kobietę ze skrępowanymi
dłońmi i płóciennym workiem zarzuconym na głowę. Już sama postura i sposób
poruszania się owej kobiety obudził w chłopaku pierwsze drgania niepokoju.
Niepokoju, który zaraz potem przerodził się w prawdziwą panikę, gdy tylko
Rockets posadził nieszczęśnicę na krześle i zdjął worek, ukazując jej twarz.
Poznał ją od razu. Choć od kilkunastu
lat jedyne, co mu o niej przypominało, to stare fotografie, urywki wspomnień i
opowieści dziadka, a jednak rozpoznał ją bez najmniejszego problemu. Nie mógł
jej nie poznać. Była przecież jego własną matką…
Margot Stonefield siedziała z
zakneblowanymi ustami, bezsilnie próbując wyrzucić z siebie słowa, które
zapewne mieliła w ustach już od dłuższego czasu. I sądząc po wyrazie twarzy nie
były to słowa przyjemne. Jej ciemne, ściągnięte brwi i rozgniewane, czarne oczy
kontrastowały na bladej twarzy, nadając jej groźnego wyglądu. Była podejrzanie
chuda i zmęczona – widać nie traktowali jej tu tak gościnnie jak Sama.
Chłopak zagryzł wargi tak mocno, że aż
poczuł na języku metaliczny posmak krwi. W jednej chwili dotarła do niego
brutalna prawda – rzeczywiście, w tej sytuacji nie mógł pozwolić sobie na
odmowę. Zrobi wszystko, absolutnie wszystko, co tylko mu każą.
***
Dziewczyny dotarły przed salę Chucka
punkt dziewiąta. Sam lider, tak jak obiecał, czekał na nie przed drzwiami
swojego przybytku, siedząc na składanym krzesełku i wystawiając pokaźne, nagie
brzuszysko na ciepłe promienie jesiennego słońca, być może już ostatnie w tym
roku.
Nathaly niezbyt podobał się tutejszy
zwyczaj, zgodnie z którym tradycyjny strój pracowników i uczniów cianwoodzkiego
dojo ograniczał się do luźnych, płóciennych portek, trzymających się na miejscu
tylko dzięki przewiązanemu w pasie sznurowi. Bose stopy i odsłonięte klaty
wydawały jej się budzić raczej śmiech, niż respekt wyzywających, zwłaszcza, że
co drugi adept sztuk walki, z samym Chuckiem na czele, mógł się raczej
pochwalić pokaźnym bojlerem na brzuchu, zamiast wyrzeźbionego kaloryfera.
Doskonale jednak pamiętała, że nie przyszła tu ani podziwiać, ani oceniać, ani
tym bardziej komentować. Przyszła walczyć.
Chuck, na widok zbliżających się
trenerek, poderwał się z krzesła, aż biedne zaskrzypiało. Wepchnął do ust
ostatni kęs czegoś, co najbardziej przypominało burrito i popił solidnym łykiem
piwa. Beknął cicho, grzecznie przeprosił, a butelkę umieścił w koszu celnym
rzutem przez prawe ramię. Z całej czwórki dziewczyn jedynie Abby zaklaskała w
dłonie i zachichotał pod nosem, wyraźnie ucieszona bezpośrednim sposobem bycia
lidera. Nathaly, Miku i Dwójka tylko popatrzyły na mężczyznę, unosząc wymownie
brwi.
– No co wy, dziewczyny? Przecież to
bezalkoholowe – wyjaśnił czym prędzej Chuck, obcierając utłuszczone usta o
owłosione przedramię. – Co to by był za lider, który pije na służbie? A tym
bardziej o dziewiątej rano i przed samą walką. Wszystko jest dla ludzi, ale w
tym fachu trzeba mieć jasny umysł, prawda? – Zaśmiał się nisko i skinął na
dziewczyny dłonią. – Zapraszam do środka.
Ledwie weszli, Chuck zawołał jednego ze
starszych chłopaków, trenujących i rozgrzewających się po kątach boiska.
– Bruce, dziś twoja kolej na
sędziowanie. Reszta pod ścianę i uważać mi tu, bo po walce przemagluję was z
najdrobniejszych szczegółów, jasne?
Cała odziana w luźne portki menażeria
zasiadła czym prędzej w równym rzędzie za boczną linią boiska. Tylko Bruce został
na środku, wyraźnie zadowolony z powierzonej u funkcji.
– Miku, Nathaly, możecie zająć miejsce
po tamtej stronie – powiedział lider, wskazując na prawą połowę boiska. – Wiem,
że już wczoraj to uzgadnialiśmy, ale muszę o to spytać raz jeszcze, tak oficjalnie.
Moje dojo nie ma żadnych sztywnych przepisów co do liczby użytych podczas walki
Pokemonów. Wszystko zależy od ustaleń obu stron przed meczem. Rozumiem, że
wszyscy zainteresowani przystają na pojedynek łączony, dwa na dwa, bez
możliwości zmiany, aż do całkowitego nokautu jednej ze stron?
Dziewczyny zgodnie potaknęły głowami.
– Dobrze. W takim razie na miejsca
i wybierzcie swoje Pokemony.
Miku od razu sięgnęła po swój Pokeball i
cisnęła nim mocno przed siebie, tak mocno, że aż zachwiała się na cienkich
nóżkach.
– Wszystko dobrze? – Nathaly spojrzała
na nią niepewnie, gotowa podtrzymać ją lub złapać, jeśli będzie trzeba.
– To nic, nie zwracaj uwagi – odparła
czym prędzej dziewczynka i wymieniła zdeterminowane spojrzenia ze swoją różową
podopieczną, która dopiero co pojawiła się na placu boju.
– Emm… Miku, jesteś pewna, że Blissey to
dobry wybór?
– A dlaczego nie?
– No wiesz, to sala Pokemonów
walczących. Jeśli wystawisz Blissey, Chuck już na starcie będzie miał nad tobą
przewagę.
– No i co z tego? – Zsiniałe usta Miku
wygięły się w delikatnym uśmiechu. – Nathaly, Blissey to moja wierna
towarzyszka, włożyłam mnóstwo pracy w wytrenowanie jej i wiem na co ją stać,
więc teraz nie zamierzam rezygnować ze wspólnej walki tylko po to, żeby
zapewnić sobie przewagę typu. Poza tym, im trudniej o zwycięstwo, tym lepiej
ono smakuje, prawda?
– Skoro tak twierdzisz… – odpowiedział
cicho Nathaly i wybrała jedną ze swoich kul, dochodząc do wniosku, że może
rzeczywiście warto w tej sytuacji trzymać wspólny front. Z drugiej strony
doskonale zdawała sobie sprawę, że Piloswine był teraz jednym z gorszych
wyborów.
– Hm, odważnie pogrywacie. – Chuck również
od razu zwrócił uwagę na ich ryzykowną strategię. – Dobra, wasz wybór. A mój
będzie taki…
Kolejne dwa Balle poszybowały w górę,
uwalniając dwójkę podopiecznych lidera. Jedno, co Nathaly mogła powiedzieć na
pewno już po pierwszy spojrzeniu na oba Pokemony, to że nie były to słodkie
pieszczoszki, jak w przypadku pojedynku z Whitney. Wielki, kudłaty Primeape i umięśniony
do granic możliwości Poliwrath łypały groźnymi ślepiami na swoich rywali,
powarkując z cicha i tylko czekały, by rzucić się przed siebie i rozerwać ich
na strzępy.
Stojący na bocznej linii pola walki Bruce
wciągnął brzuch, wypiął klatę, rozłożył nagie ramiona i chrząknął donośnie,
zwracając na siebie uwagę. Wreszcie nabrał dłuży haust powietrza i wrzasnął co
sił w płucach, oznajmiając tym samym rozpoczęcie pojedynku. Polecenia trenerów
posypały się jak seria z karabinu maszynowego.
– Poliwrath, Lodowy Cios! Primeape, Cios
Karate!
– Blissey, kontruj Trzaśnięciem!
– Piloswine, Kopanie!
Na boisku zakotłowało się i Pokemony, jak
dzikie, ruszyły do ataku. Walka zaczęła się na dobre.
Małe trenerządko? Jejku gratuluje i to z całego serducha. No ma się rozumieć, że blog odejdzie na dalszy plan bo nawet jak się wydaje, że ma się czas to maluszek może mieć na ten temat inne zdanie ;)
OdpowiedzUsuńBiedna Miku. Świat pokemonów wcale nie jest w kwestii zdrowia bardziej kolorowy od naszego. Sam też ma problemy. jednym słowem chyba tylko Abby ma się dobrze. Tak czy inaczej pozdrawiam cieplutko i życzę powodzenia z wyzwaniem znacznie trudniejszym niż zostanie mistrzem pokemon <3
Ayayay
OdpowiedzUsuńGratuluję z całego serca <3
W pełni zrozumiałe że w takiej chwili priorytety się zmieniają <3
Dużo szczęścia i radości życzę!
O taki przerywniczek, ale dość sympatyczny. Trochę smutno, a nawet bardzo, takie depresyjne klimaty trochę, a przecież masz tyle szczęścia w życiu.
OdpowiedzUsuńGratuluję i dużo zdrowia Tobie i małemu trenerkowi :)